Już od tygodnia jestem na wakacjach (nawiasem mówiąc, nie wiem, czy zauważyliście, słowo „wakacje” brzmi dużo lepiej niż „urlop”). Początkowo nie nastrajało mnie do pisania, teraz jednak zaczyna mi się cknić... Widać pisanie nawet podczas wakacji może być fajne. Zanim jednak przejdę do wakacyjnych tematów zajmę się zaległościami i opublikuję post, który napisałam jeszcze przed wyjazdem i miałam zamiar jeszcze przed wyjazdem opublikować, jakoś mi to jednak umknęło.
Tak czy inaczej... nawiązanie jest – wakacje to fantastyczny czas, by olać starania o to, żeby być piękną i zając się innymi przyjemnościami.
– Nie chce ich pani ufarbować ?- zdziwiła się fryzjerka (pulchna, w średnim wieku, włosy tleniony blond w stylu prosto od fryzjera).
– Mówiłam już, że jestem leniwa – szukałam jakiegoś racjonalnego i nieideologicznego argumentu. – Lepsza siwizna niż odrosty.
No bo faktycznie do fryzjera chodzę z częstotliwością raz na dwa, trzy lata, a farbowanie w domu dawno mi się znudziło.
– To rzeczywiście jest pani leniwa – odparła na to z urazą. Po czym roztoczyła przede mną wachlarz rozmaitych sposobów jak mało kłopotliwie i skutecznie ukryć siwiznę.
– Włosy powinny być zadbane – drążyła temat (swoją drogą – czemu utożsamia się dbanie o włosy z nakładaniem na nie chemii). – Chyba nie che pani wyglądać tak... staro.
– Oj tam... teraz wszyscy starają się być młodzi, a ja... zawsze byłam na przekór modom.
– To nie o to chodzi moda czy nie moda... chodzi o to, że... no wie pani, ja sobie obiecałam, że... po prostu się... nie dam.
Już chciałam jej powiedzieć, że ja też się „nie daję” (choć nie wiem, czy jest to najwłaściwsze określenie), że przecież ćwiczę jogę, medytuję... ugryzłam się jednak w język przeczuwając, że raczej nie będzie to argument, który ją przekona.
– Spotkałam tylko dwie osoby, którym ładnie jest z siwizną – ciągnęła fryzjerka – pierwszą jest moja ciocia. Ma takie piękne, idealnie bielusieńkie włosy. No, ale ona ma 90 lat – dodała spoglądając na mnie znacząco, jak gdyby dopiero dziewięćdziesiątkom uchodziła siwizna. – Drugą spotkałam przypadkiem i, słowo daję, byłam pewna, że to balejaż. Nawet się dziwiłam, że taki idealny, do samiutkiej skóry. Spytałam, gdzie robiła, a ona mi na to, że to naturalne.
Widać, ładna siwizna, to taka, która na siwiznę nie wygląda.
Co tu się zresztą dziwić fryzjerce. W końcu żyje z farbowania włosów. Nieraz się zastanawiałam, jak to jest, że moje koleżanki, które same siebie uważają za feministki tak łatwo wchodzą w związane z płcią schematy dotyczące wyglądu. Nie pokażą się bez makijażu, nieustannie się odchudzają i mają fioła na punkcie, czy ładnie wyszły na zdjęciu. Nie tylko regularnie farbują włosy, lecz poddają się innym odmładzającym zabiegom, rozważając nawet wstrzyknięcie botoksu. Pod wszelkimi innymi względami są jak najbardziej wyzwolone, zarabiają własne pieniądze, które gromadzą na własnych (niezależnych od mężowskich) kontach, dzielą się z życiowymi partnerami codziennymi obowiązkami. Tymczasem kwestia wyglądu wydaje się być dla nich sprawą nieustającego dyskomfortu. Dlaczego tak łatwo ulegają kulturowej presji w tej akurat dziedzinie, choć w innych zachowując daleko idącą niezależność? Czy znacie faceta, który się martwi, że nie zdąży zrobić makijażu przed wyjściem do pracy? Dlaczego mężczyzna może być brzydki, a kobiecie nie przystoi? Dlaczego mężczyźnie z siwizną czasem nawet jest do twarzy, a kobiecie już niekoniecznie. Jak to jest, że kobiety osiągając coraz większą niezależność w rozmaitych dziedzinach życia, jednocześnie oddają się w coraz bardziej restrykcyjną i uciążliwą niewolę wymogów dotyczących urody. I jeszcze nazywają to dbaniem o siebie? Dlaczego pojęcie „kobiecość” tak często sprowadza się do kwestii związanych z wyglądem? Czemu dbanie o siebie tak często utożsamia się z dbałością o powierzchownie pojmowana urodę? Dlaczego wreszcie, po przekroczeniu pewnego wieku troska o wygląd musi oznaczać zabiegi odmładzające? Czy piękna musi znaczyć młoda?
Kategoria piękna ma dla mnie duże znaczenie. Mimo to niewiele czasu i wysiłku poświęcam swojemu wyglądowi. Czasem aż głupio mi się przyznać jak mało, żebym nie wyszła na jakąś dziwaczkę.
Owszem, bywają dni, że nachodzi mnie chętka do zabawy kolorami, formami,fakturami i dłużej zabawię w garderobie – w końcu jestem plastyczką, dziwne więc by było, gdybym była na to obojętna. Ogólnie jednak stronię od rozmaitych zbiegów, mających jakoby na celu poprawianie urody, ponieważ wklepywanie kremów czy malowanie powiek, nie wydaje mi się jakoś nadzwyczaj fascynujące.
Czy to znaczy, że nie dbam o siebie? Pływam, ćwiczę jogę, regularnie chodzę do sauny, staram się w miarę dobrze odżywiać i troszczyć o swoje samopoczucie. Robię to, bo to lubię i czuję, że mi służy. Ostatnio nawet postanowiłam nadrobić zaległości medyczno-diagnostyczne, co jest już mniej ekscytujące.
Wiem, oczywiście, że gdybym ufarbowała włosy wyglądałabym młodziej (nawiasem mówiąc, nie zarzekam się, może nagle zachce mi się zmienić kolor włosów, na razie jednak nie mam na to ochoty), ale po co właściwie miałabym młodziej wyglądać?
Wiem również, że gdybym się postarała, mogłabym ładniej, lepiej wyglądać, ale ile jest innych dziedzin w których mogłabym wypaść lepiej, gdybym bardziej się postarała. Dlaczego więc na tej jednej akurat miałabym się skupiać?
Dla wyjaśnienia, jak większość ludzi uważam, że podobanie się jest miłe (nie jestem pod tym względem wyjątkiem), staram się jednak za bardzo tego nie przywiązywać. O ile przyjemniej i swobodniej się wówczas żyje. Można się wówczas cieszyć różnymi przejawami adoracji lecz nie trzeba się martwic ich barakiem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz