sobota, 22 listopada 2014

Ech, te dzieci!

Kilka zabawnych sytuacji z ostatniego spotkania autorskiego, w którym brały udział nadzwyczaj otwarte, ciekawe świata i aktywne (chwilami miałam wrażenie, że mają więcej do powiedzenia ode mnie) sześcio- i siedmiolatki.

Nadszedł czas zadawania pytań. Chodzę po sali z mikrofonem, próbując oddać sprawiedliwość wszystkim, którzy mają coś do powiedzenia, co (zważywszy na liczbę uniesionych rąk) nie jest łatwe. Wreszcie podchodzę do jednego z najwytrwalszych chłopców i podaję mu mikrofon, żeby wszyscy mogli usłyszeć, czym chce się podzielić:
- Proszę pani, a czy ja mogę zrobić siku?

Parę pytań później, zapewne w nawiązaniu do tego, że pokazałam dzieciakom pluszową książkę, która robi miny:
- A czy zrobiła już pani książkę, która pierdzi?

Po spotkaniu dzieci miały możliwość kupienia książek. Nieco spłoszona sześciolatka płaci za książkę, do której wpisuję imienną dedykację, po czym nieco zdziwiona odbiera ją z moich rąk.
- I nie będę musiała tej książki potem oddawać?
- Ech, te dzieci! - wzdycha stojąca za nią pierwszoklasistka.

wtorek, 4 listopada 2014

Bursztyny, sekrety i... przeznaczenie


Właśnie jestem na etapie nieco przydługiego rozbiegu do następnej książki. W ramach przygotowań czytam swoje dawne dzienniki. Robiłam to już podczas pisania "Piegowatego nieba" (chciałam wejść w emocjonalność nastolatki) i bardzo się ta metoda sprawdziła.
Tak się składa, że im. mniej podobni są do mnie bohaterowie o których piszę, tym bardziej potrzebuję jakiegoś zahaczenia w sobie, zakotwiczenia we własnych przeżyciach i emocjach. Zaglądanie do dawnych, pisanych na gorąco zapisków bardzo w tym pomaga. Tym razem losy bohaterki są tak bardzo odmienne od moich, że mam potrzebę szczególnie mocno tę opowieść w sobie umocować, czy może raczej odnaleźć w niej własne emocje.

Inna rzecz, że trochę się lenię i szukam pretekstu, by robić rozmaite (oczywiście "ważne" dla książki rzeczy) byle uniknąć właściwej pracy, czyli po prostu pisania.

Nie ma jednak tego złego co by na dobre nie wyszło i czasem nawet lenistwo popłaca. Właśnie trafiłam na dziennik, który pisałam mając lat 15. Niespecjalnie on mi się przyda do planowanej książki, bo moja bohaterka jest nieco starsza i zdecydowanie bardziej dojrzała. Odkrywam jednak dzięki niemu bardzo ciekawy moment swojego życia. Co prawda poziom egzaltacji przekracza momentami wszelkie dopuszczalne granice, ale kiedy spuszczam nieco z tonu bywa zabawnie. Oto co piszę o miłości:

Gdy człowiek się zakocha, czuje się tak, jakby ktoś do małego pokoju włożył wielką szafę, która zajmuje b. dużo miejsca spychając na bok inne przedmioty.
Miłość jest też podobna do turgoru w komórkach roślinnych, gdy woda na zasadzie osmozy wnika do centralnie ułożonej wodniczki, a ta rozciąga się spychając na bok cytoplazmę i zajmuje prawie całą przestrzeń komórki.
(25 VI 1982)

Dziennik dokumentuje również dość fascynujący moment, kiedy to (w krótkim czasie i nieoczekiwanie dla siebie samej) z chudej dziewczynki zamieniłam się w ponętną, młodą kobietę i musiałam nauczyć się radzić sobie z zainteresowaniem, już nie tylko chłopców, lecz również mężczyzn, które nie zawsze przybierało super fajne formy.

Zauważyłam, że się podobam, często słyszę pochlebne uwagi na temat mojej urody wypowiadane przez mężczyzn w różnym wieku, mniej przyjemne są zaczepki.
(23 VI 1982 r.)

Sporo piszę na ten temat nowych dla mnie, związanych z tą zmianą przeżyć i doświadczeń, na temat całej ambiwalencji dotyczącej tego daru/kłopotu i to akurat może się przydać w nowej książce. Zwłaszcza z uwagi na dość szczególną sytuację życiową bohaterki. Być może nawet obdarzę ją podobnym do mojego wyglądem.

Najciekawsze jednak okazały się opisane w dzienniku wspomnienia z czasów, z których nie ostały się żadne zapiski ani dzienniki (a bardzo tego żałuję). To akurat materiał na zupełnie inną książkę, o której od dłuższego czasu już myślę i, którą, mam nadzieję, kiedyś napiszę. Nie mogę powstrzymać się przed zacytowaniem fragmentu, w którym jako piętnastolatka z nostalgią wspominam swoje "dawno" minione dzieciństwo. Nie dlatego, żeby był on jakoś szczególnie fajnie napisany. Chodzi o to, że dzięki niemu, nieoczekiwanie, przeniosłam się w czasy dużo odleglejsze od tych, do których chciałam sięgnąć. Czasy, które, do dziś mają dla mnie nieomal magiczne znaczenie. Ot taki bonus przy okazji przygotowań do książki :)

(...) powolny tryb życia w G. sprawił, zaczęłam oglądać się za siebie, patrzeć kim byłam kiedyś. Ostatnio taka byłam zajęta sobą w teraźniejszości, że rzadko wspominałam. (...) wymyślałyśmy z A. różne niesamowite zabawy. Za coś najważniejszego i najpiękniejszego w życiu uważałam swoją krainę marzeń i trudno mi było przewidzieć, że kiedyś będzie coś ważniejszego. 
Pamiętam „Piaski”, była to mała kupka piasku przy ulicy, ulubione miejsce naszych zabaw (...) Bawiłyśmy się np. w psy albo w lwie antylopy i historię pewnej lwicy, królowej lwich antylop, która podstępem wykradła pierścień poprzedniej królowej. Lwie antylopy to mieszańce lwów i antylop, posiadały i ostre kły, i mocne nogi, i pazury, i kopyta. Samice niewiele różniły się od zwykłych antylop, samce natomiast miały wspaniałe, puszyste lwie grzywy. Zabawa ta posiadała wiele wątków i niezwykle rozwiniętą fabułę. Bawiąc się w to "zagryzałyśmy się" na "Piaskach", ganiałyśmy po „Równinie”, "ryczałyśmy" w domu.

„Równina”, kochana „Psia Równina”. Nasz raj. Była to łączka porośnięta wysoką trawą, w niektórych miejscach wysokie drzewa tworzyły piękne skupiska. Psia – dlatego, że panowie i panie wyprowadzali tam swoje psy na spacerki. Bawiłam się tam z M. lub A. w konie, psy, ptaki. Założyłam Klub Drzewołazów, w skład którego wchodziłam ja, A. i Paweł [mój brat]. Byłam wodzem (najlepiej łaziłam po drzewach) i nosiłam pseudonim Kot. Wszystko odbyło się zupełnie naturalnie, po prostu A., pewnego dnia, z szacunku dla moich umiejętności nazwała mnie Kotem i tak już zostało. Łaziliśmy po drzewach (byłam na każdym drzewie w okolicy i zawsze pierwsza zdobywałam te najtrudniejsze (...), jedliśmy czereśnie, jabłka i zbieraliśmy „bursztyny”, czyli kawałki żywicy. Byłam posiadaczką największej i najciekawszej kolekcji, mam ją do dzisiaj. 

Z M. zawsze zwalczałyśmy wszelkie zło (...) opiekowałyśmy się bezdomnymi psami i kotami. (...) Wciąż gdzieś ganiałyśmy, znałyśmy każdego psa w okolicy i ciągle przeżywałyśmy rożne straszne i niesamowite przygody. Biłyśmy się z chłopakami i robiłyśmy wiele, wiele innych bardzo ciekawych rzeczy.
Co to była za przyjaźń?! Zaczęłyśmy się przyjaźnić, gdy ja miałam 6, a ona 5 lat i przyjaźń nasza, mimo licznych kłótni trwała cały czas. M. przeprowadziła się na Pragę w czasie wakacji, gdy zdała do 7 klasy.
Pamiętam jak pisałyśmy opowiadania o psach, wymyślałyśmy powieści fantastyczno-naukowe. Obie maiłyśmy wiele wspólnych cech. Kochałyśmy zwierzęta, lubiłyśmy pisać i uwielbiałyśmy przygody.

Opiszę jeszcze „Tajemniczą wyspę”, był to skrawek ziemi porosły niezwykłym gąszczem drzew i krzewów, na wyspie tej byli „ludożercy”, cudowne czereśnie i „bursztyny”. Ludożercami nazywałyśmy pijaków, którzy bardzo lubili odwiedzać ten niezwykły zakątek. Uwielbiałyśmy tam chodzić z A., „Wyspa” była naprawdę tajemnicza i co krok zaskakiwało nas coś nowego. 

Gdy mając 6 lat przeprowadziłam się do mojego obecnego mieszkania, poznałam M. i obie zakochałyśmy się w tym samym chłopaku. Naszą „pierwszą miłością” był... D. Tak, właśnie on. (...)
D. to przezwisko wymyślone przez nas, jak widać świetnie się przyjęło.

Zapomniałam napisać, że na piaskach był maleńki cmentarzyk, pochowałyśmy tam mojego chomika Kubusia, myszkę i wróbelka i opiekowałyśmy się tymi grobami.

Sekrety – nie wiem, co to była za moda, kopało się dołek, układało rożne kwiatki i złotka i przykrywało szkiełkiem, tak że powstawał tzw. „widoczek” albo „sekret”. Następnie zasypywało się to ziemią i dokładnie maskowało. Miejsce umieszczenia sekretu było wielką tajemnicą, pokazywało się je tylko największym przyjaciółkom. Cudze sekrety namiętnie szukano i niszczono.
To nawet ładnie wyglądało, gdy się potarło szkiełko palcem, można było zobaczyć śliczną kompozycję z rumianków i płatków róż.
Dziwna to była zabawa, ale bardzo fajna.
(17 VII 1982 r.)

Jak już pisałam, z czasów "Równiny", "Piasków" i "Tajemniczej Wyspy" nie pozostały żadne zapisane w tamtym czasie słowa. Zachowała się jednak (o dziwo!) moja kolekcja "bursztynów", a przynajmniej jej część, cóż z tego, że mocno nadszarpnięta przez ząb czasu. Grzechem by więc było nie zilustrować tego wpisu fotografią kilku okazów.

 Czytanie dawnych dzienników przynosi mi  (po raz kolejny) jeszcze inne, całkiem niespodziewane profity. Wiele mogłabym na ten temat napisać i może kiedyś ten temat rozwinę. Chwilami doświadczam głęboko przejmującego wrażenia, że dotykam jakiś mistycznych obszarów, że sięgając do tych (naiwnych czasami) notatek z perspektywy lat i rozmaitych późniejszych wydarzeń, odnajduję zapisany w nich los/karmę/przeznaczenie (?)  i doświadczam zrozumienia, jakiego dotąd nie byłam w stanie osiągnąć przy pomocy wszelkich psychologicznych i intelektualnych wglądów i wysiłków.   

poniedziałek, 3 listopada 2014

Ile...

Październikowe przedpołudnie. Sympatyczne (jak zwykle w tym miejscu) spotkanie autorskie w bibliotece na Ursynowie. W pewnym momencie pada tradycyjne już w pytanie:
- A ile ma pani lat?
- 47.
Chwila konsternacji.
- Uuu... - podsumowuje wreszcie jeden z chłopców. - To nawet więcej niż mój tata.