piątek, 27 kwietnia 2012

Fabryka Nieskończoności

Nieomal klasyczna Nieskończoność w paski (uwielbiam paski).

Nieskończoność na gwiazdkę.

Nieskończoność jesienna.

Pełna maleńkich kółeczek (uwielbiam koła) Nieskończoność, która ze wszystkich stron wpuszcza do swego wnętrza światło.

Nieskończoność baśniowa - wewnątrz fasola z bajki "O Jasiu i czarodziejskiej fasoli". Otwór do zaglądania również w kształcie fasoli.

Nieskończoność anielska stworzona z myślą o mojej mamie - wewnątrz nieskończona liczba aniołów.



I na zakończenie klasyczny wariant paskowy w innej wersji kolorystycznej.


(...) powołanie do życia czegoś, co nazywałoby się „Fabryką Nieskończoności” wydawało mu się wystarczająco kuszącą perspektywą. Wykonywał „nieskończoności” w różnych rozmiarach i „opakowaniach”. Najczęściej były one niewielkie (kieszonkowe) ukryte wewnątrz ceramicznej formy, czasami w wydrążonym pniu drzewa. Zdarzały się jednak zamówienia na większe obiekty, z przeznaczeniem do postawienia w salonie lub innym dużym pomieszczeniu. Inni życzyli sobie „nieskończoności” oprawnych w metal n.p. srebro i złoto, które można by powiesić sobie na szyi i nosić jak amulet. Naturalnie sam nie mógł sprostać takim zamówieniom. Musiał zatrudnić specjalistów z różnych dziedzin. W pewnym momencie jego rola ograniczyła się do projektowania (chyba, że zależało mu, by wykonać coś osobiście), a jednoosobowy warsztat rozrósł się do rozmiarów prawdziwej fabryczki i zaczął przynosić zyski na tyle duże, że można było sobie pozwolić na reklamę w radiu, czy telewizji, co nieoczekiwanie przerodziło się w swego rodzaju prowokację artystyczną. Było to o tyle zaskakujące, że Słomiński nigdy nie odczuwał potrzeby prowokowania, a jednak w tym zasmakował i świetnie się bawił przekonując słuchaczy: „Nie tylko w Kościele, również u nas, możesz nabyć nieskończoność”, „Oferujemy nieskończoność we wszystkich rozmiarach”, „Osobista nieskończoność tylko dla Ciebie”. Wraz ze znajomym zajmującym się video-artem zrobił reklamę telewizyjną bulwersującą szczególnie tych, którzy nie wiedzieli o co chodzi i nie bardzo potrafili sobie wyobrazić „nieskończoność, która zmieści się w kieszeni”. Z tymże przyjacielem zaopatrzonym w kamerę wybrał się nawet do urzędu patentowego, w którym próbował opatentować „nieskończoność”.

Powyższy tekst to fragment artykułu o fikcyjnym artyście-mistyku, który zamieściłam w swojej pracy magisterskiej poświęconej nieistniejącym zjawiskom w kulturze i sztuce w roku 1992 (całość do przeczytania TUTAJ: http://suwalska.info/nieskon/geometria1.html - część pierwsza i TUTAJ: http://suwalska.info/nieskon/geometria2.html - część druga)

Kilka lat później postanowiłam urzeczywistnić ideę Fabryki Nieskończoności. Choć może prawdziwiej by było ją nazwać Manufakturą, czy nawet Warsztatem Nieskończoności. Forma przeznaczonej do powielania ceramicznej Nieskończoności powstała w ramach organizowanego przez sekcję ceramiki OW ZPAP pleneru w nieistniejących już Pruszkowskich Zakładach Ceramicznych - tutaj ukłony i szacunek dla profesjonalizmu pana, który ze mną nad nią pracował. Półprodukty, które potem ręcznie malowałam i składałam powstawały w zaprzyjaźnionym zakładzie ceramicznym, który (o ile mnie pamięć nie myli) specjalizował się wówczas w doniczkach. Niestety, z uwagi na wysokie koszty produkcji (w istocie było to rękodzieło, a nie przemysłowa produkcja) działalność Fabryki okazała się nieopłacalna.

Kiedy w tym roku zakładałam działalność gospodarczą nie mogłam się powstrzymać od nazwania firmy Fabryką Nieskończoności, co prowokuje rozmaite zabawne sytuacje. Ludzie mylą ją z Fabryką Niedoskonałości lub pytają, co właściwie taka Fabryka produkuje. Odpowiadam wtedy, że nieskończenie różne rzeczy.

P.S. Na zdjęciach kilka przykładów tzw. Kubków Nieskończoności.

czwartek, 26 kwietnia 2012

Wyszukiwane słowa kluczowe - kalkografia, czyli film spod żelazka

Z uwagi na widoczne w statystykach zainteresowanie kalkografią postanowiłam wyjść naprzeciw oczekiwaniom Czytelników i zająć się tematem.
Zacznę od mojej awersji do prasowania, która mija mi nieodmiennie pod wpływem tej osobliwej techniki. Wyprasowałam już jeden film,

mnóstwo ilustracji,

grafik,

a nawet kilka płócien.

Prasowałam z dziećmi obrazki.

Prasuję podczas spotkań autorskich i warsztatów.

Tworzenie obrazów i obrazków za pomocą kalki ołówkowej (lub maszynowej) oraz żelazka uważałam za swój osobisty wynalazek. Przekonałam się jednak, że inni, zupełnie niezależnie, wpadli na ten sam pomysł. Podczas warsztatów prowadzonych w Wielkiej Brytanii pewna starsza pani zdradziła mi, że dawno, dawno temu, gdy carbon copy paper był jeszcze do kupienia w Anglii też używała go do plastycznych działań. Tyle, że zamiast papierowych szablonów (tę wersję kalkografii prezentuję najczęściej) odbijała nitki i sznurki.
Również z innych (tym razem polskich) źródeł wiem, że technika stosowana była podczas zajęć z dziećmi już w latach osiemdziesiatych.
Ja wpadłam na ten pomysł pod koniec lat osiemdziesiątych. Bezpośrednim impulsem były braki materiałowe. W tym czasie używałam do tworzenia grafik złotej kalki
przysłanej mi przez ciocię z Ameryki. Kiedy zapasy się skończyły zastanawiałam się czym ją zastąpić. Wówczas przyszło mi do głowy, żeby wykorzystać kalkę maszynową, którą stosowałam do kopiowania przepisywanych na maszynie wierszy. Szybko się przekonałam, że efekt na którym mi zależało można uzyskać wyłącznie pod wpływem wysokiej temperatury. Stąd pomysł by wykorzystać rozgrzane żelazko, które pełniło funkcję swego rodzaju prasy graficznej.

Początkowo stosowałam kalkografię wyłącznie we własnej twórczości.

Na początku lat dziewięćdziesiątych okazyjnie popularyzowałam technikę w prasie

i telewizji.

Potem zaczęłam ją wykorzystywać podczas pracy z dziećmi.

Ze względu na duże zainteresowanie techniką przygotowuję z mężem stronę poświęconą kalkografii i książkę na ten temat. Książka ukaże się w formie e-booka i będzie miała dość szczególny charakter. Świadczy o tym choćby jej tytuł „Jak żyć bez czarów?”. Ale o tym napiszę w jednym z kolejnych odcinków.

PS. Na zdjęciach: plakat filmu pt. "Taniec", moje młodzieńcze obrazy i grafiki, ilustracje (niektóre z nich znajdą się w zapowiadanej książce), prace moich podopiecznych, skan artykułu o kalkografii, kadry z felietonu telewizyjnego, który zrealizowałam na początku lat dziewięćdziesiątych w ramach współpracy z Redakcją Dziecięcą Programu II.

środa, 25 kwietnia 2012

"Ratunku, marzenia!" dla dzieci z Wesołej

16.04.2012, Empik Junior przy ul. Marszałkowskiej w Warszawie. W spotkaniu brały udział dzieci z klasy II a (Szkoła Podstawowa nr 173 Warszawa Wesoła). Zdjęcia publikuję dzięki uprzejmości Pani Bernadety Duszczyk.

czwartek, 19 kwietnia 2012

Ratunku, marzenia!

W tym tygodniu już dwukrotnie opowiadałam o książce "Ratunku, marzenia!". W poniedziałek w Empiku przy ulicy Marszałkowskiej w Warszawie rozmawiałam o niej z dziećmi ze Szkoły Podstawowej z Wesołej. Wczoraj mówiłam o niej przy okazji warsztatów kalkografii w szkole nr 318 na warszawskim Ursynowie.
Na zdjęciu prywatne muzeum Józefa Kuciaka w Wielkim Wierznie - jaki to ma związek z książką przekonacie się ściągając prezentację z mojej strony: http://suwalska.info/ks_dziec.html

sobota, 14 kwietnia 2012

Nieskończoności cią dalszy, czyli zapraszam na nową podstronę

Publikowana tutaj w odcinkach "Marzycielska geometria i Fabryka Nieskończoności" (patrz zakładka "Seriale w serialu" - etykieta "marzycielska geometria") od niedawna jest na stronie".
Wreszcie (przy wsparciu mojego męża) udało mi się zebrać wszystko do kupy (a właściwie do dwóch kup), ponieważ dla wygody Czytelników podzieliśmy tekst na dwie części. Znajdziecie tam reprodukcje, które nie zmieściły się na blogu i linki do materiałów archiwalnych dostępnych tylko tutaj.

Artykuł o fikcyjnym artyście-mistyku znalazł się w mojej pracy magisterskiej. Można więc śmiało powiedzieć, że napisałam magisterkę na temat nieistniejących zjawisk w kulturze i sztuce.

Powyżej możecie zobaczyć moje zdjęcie z czasów w których postać wielbiącego linie, koła i naturę Daniela Słomińskiego powstawała w mojej głowie.

Zapraszam:
- część druga: http://suwalska.info/nieskon/geometria1.html
- część druga: http://suwalska.info/nieskon/geometria2.html

wtorek, 10 kwietnia 2012

Susie, otra vez con tus historias - hiszpańska Zuźka w formie ebooka

Tak opisują to po hiszpańsku :)

Susie es una niña de 9 años que vive en las afueras de Varsovia. Tiene complejo de bajita y odia la ortografía y los dictados. Su madre es pintora; su padre, diseñador gráfico y su hermano menor, Kacper, le trae bastantes problemas. Susi tiene dos deseos: que una familia con hijos se mude a la casa de enfrente y tener nuevos amigos.

Cuando Marta y su hermana se convierten en sus vecinas, ni ella ni su hermano se volverán a aburrir. El carácter fantasioso de Susie le traerá algunos problemas, pero también la ayudará a desenvolverse en su familia, en el colegio y en su barrio.

Narradas en primera persona, con una subjetividad que raya en lo surrealista, las aventuras de Susie, mantendrán una sonrisa permanente en el lector.
- http://ebooks.cyberdark.net/susie-otra-vez-con-tus-historias-ebook-n64188.html

piątek, 6 kwietnia 2012


W ramach świątecznych życzeń przesyłam moim drogim Czytelnikom zdjęcie znalezionego na Warmii domu dla jajek :)

Klątwa słów kluczowych


Nasz warmiński domek zimą? - Prima aprilis! - tak wyglądał 1 kwietnia 2012r.

Czy słowa kluczowe mogą mieć moc sprawczą? Takie podejrzenie przyszło mi do głowy po przyjeździe do naszej warmińskiej chałupki. Warstwa mysich kup, pleśń na ścianach (i nie tylko tam) to jeszcze drobiazg. Co prawda najbardziej ze wszystkich organizmów boję się drobnoustrojów – nie miałabym nic przeciwko myszom (to całkiem wdzięczne stworzonka), gdyby swoje potrzeby fizjologiczne załatwiały poza domem i nie łaziły po jedzeniu.
Ze skutkami ubocznymi obecności gryzoni uporałam się jednak dość szybko. Zdezynfekowałam nawet „skażone” miejsca spirytusem salicylowym (jedyny nadający się do tego celu środek, który znalazłam w domu). Nie wiem, jaki to maiło skutek na potencjalnie zawarte w mysich kupach zarazki. Ważne, że pozytywnie podziałało na moje poczucie bezpieczeństwa. Potem zabrałam się za likwidację drobniejszych efektów działania grzybów (a konkretnie pleśni) – te poważniejsze (zagrzybione ściany) wymagają bowiem bardziej radykalnych rozwiązań. Pogodziłam się więc z myślą o konieczności skucia tynków z kuchennych ścian (na co mój mąż od dawna mnie namawiał) i odzyskałam pogodę ducha. Nie na długo. Po odkręceniu wody w łazience pod cudnym artystycznie położonym tynkiem, a co gorsze, pod jeszcze bardziej artystycznymi kafelkami pojawiła się mokra plama.
- Jak to możliwe? - głowił się mój mąż.- Przecież zrobiłem wszystko, co trzeba. Ta rura nie miała prawa pęknąć.
A jednak, mimo, że mąż odmówił jej do tego prawa – pękła.

Fakt - można te wszystkie cudeńka wykończeniówki skuć i zmienić rurę. Kto jednak zapewni, że sytuacja nie powtórzy się po kolejnym sezonie zimowym?

Głównym autorem wystroju łazienki jest mój mąż, który większość prac wykończeniowych wykonał osobiście ubiegłego lata, nic więc dziwnego, że sytuacja dotknęła go boleśnie. Faktem jest również, że problemy z rurami (zaznaczam, że „autorstwo” instalacji należy do kogo innego) pojawiły się właściwie natychmiast po”uruchomieniu” łazienki, a mianowicie po kilkakrotnym skorzystaniu z prysznica. Wówczas, jednak, chodziło nie o napływ wody, lecz jej odpływ, który zablokował się w jakimś tajemniczym miejscu. Musieliśmy więc poradzić sobie z zalegającymi od dziesięcioleci śladami obecności poprzednich mieszkańców – mysie kupy w porównaniu z tym, co się wówczas działo, to naprawdę mały pikuś. Po uporaniu się z problemem wydawało się więc, że już nic nas nie zaskoczy.
A jednak...

- To wciąż działa... – oświadczył mój mąż patrząc ponuro na plamę pod kafelkami.
- Co?
- Słowa kluczowe.
- Nie rozumiem?
- No wiesz... Jak to brzmiało...? Dorota Suwalska...
- Aaa... O to ci chodzi. Dorota Suwalska – same nieszczęścia.
- Właśnie! Musisz to jakoś odczarować.
Odczarować hasło, które anonimowy internauta wpisał w wyszukiwarkę? Dość absurdalny pomysł. Bywają jednak chwile, w których magiczne myślenie wydaje się bardziej przystawać do rzeczywistości niż wszelkie argumenty wyprodukowane przez racjonalny umysł. Ta niewątpliwie do nich należała, zwłaszcza, że nie był to koniec przykrych niespodzianek (nie ma jednak sensu wszystkich opisywać), zaś awaria instalacji urosła do rangi metafory symbolizującej również kilka innych pozawarmińskich przygód.

Jakie są właściwie słowa kluczowe kierujące moim życiem? Może część z nich warto odczarować, zresetować zapisane w podświadomości programy: poglądy na świat, opinie na swój temat, „życiowe mądrości” i „życiowe prawdy”.
W jednym z odcinków „Czterdziestolatka”, zatytułowanym, bodajże, „Smuga cienia” profesor medycyny tłumaczy inżynierowi Karwowskiemu, że połowa życia to czas, w którym należałoby dokonać jakiejś radykalnej zmiany, totalnej refleksji, przepoczwarzyć się... Coś w tym jest. Rzecz w tym, że w moim życiu ten reset chyba częściowo się dokonał. Dlatego chwilami czuję się jak maturzystka, która zastanawia się co dalej. W tym sensie „zrównałam” się właśnie z moim synem, tyle, że on wie, czego chce, a ja... niekoniecznie. Również w sprawie naszej warmińskiej ostoi.

Po raz kolejny w historii naszych remontowych zmagań zaczęłam się zastanawiać, co mnie podkusiło, żeby u progu kryzysu, który (jak się później okazało) również i nas dotknął, kupować oddalony o kilkaset kilometrów przedwojenny zniszczony budynek. Sama namawiałam. Przecież tak wiele się zmieniło od chwili sprzed dwudziestu kilku lat, kiedy to postanowiliśmy odnaleźć swój wymarzony dom na odludziu.

Dziś nie mam pomysłu na życie na wsi. W dodatku nienawidzę remontów.
Nie lepiej (i rozsądniej) było zainwestować w start w dorosłe życie syna?
Nie przyjemniej – przeznaczyć te pieniądze na podróże?
A może dawne marzenia straciły termin ważności, tylko ja tego w porę nie spostrzegłam.

Przypominając sobie, co sprawiło, że tak szybko podjęłam decyzję (KUPUJEMY!) wróciłam do dnia, w którym przyjechaliśmy tu po raz pierwszy i chyba chodziło o to, że od pierwszego wejrzenia zakochałam się w tym miejscu, poczułam „zew przygody”, a kiedy wzywa mnie „zew przygody” przestaję racjonalnie myśleć.

Szczęśliwie „zew przygody” porwał mnie na nowo, gdy (korzystając z przerw w gradobiciu), wybraliśmy się na poszukiwanie domu, który wedle przedwojennej mapy stał w okolicach. Domu nie znaleźliśmy, choć wśród chaszczy (zupełnie niedostępnych latem) odkryliśmy ślady ludzkiej bytności: słupki geodezyjne (czy jak to się zwie), owocowe drzewa i przedwojenne przepusty.
Zdecydowanie więcej było śladów zwierząt: wydeptane racicami ścieżki, które pomagały nam poruszać się w gęstwinie i osobliwe „skarby”: kilka zwierzęcych czaszek, w tym czaszka psa lub lisa (akurat psia czaszka była mężowi potrzebne do pracy, lecz miał problemy, żeby ją zdobyć) oraz czaszka dzika,
dwa ubiegłoroczne ptasie gniazda, poroże kozła sarny i... fantastyczny róg jelenia (po jesiennych godach samce saren i jeleni pozbywają się tej dość kłopotliwej ozdoby).
Poczuliśmy się jak odkrywcy – nie ma to jak „zew przygody”!

Jak zwykle pozytywnie wpłynęły na nas sąsiedzkie wizyty, a problemy budowlane ściągnięte z wyżyn metafory przestały być aż tak straszne.
Może nie wszystkie marzenia ulegają przedawnieniu?

W niedzielę (1 kwietnia) po przebudzeniu stwierdziłam, że za oknem jest całkiem biało.
- No widzisz, a zawsze narzekałaś, że nie przyjeżdżamy tu zimą – podsumował mąż. - Ty to masz jednak szczęście w życiu.

P.S. Powyższy odcinek pisałam kilka dni temu off line, jeszcze podczas pobytu na Warmii - nie chciało mi się podłączać kompa do sieci. Zajrzałam dziś do statystyk i w tygodniowym raporcie niefortunnych słów kluczowych już nie ma. Są za to hasła związane z pisaniem książek dla dzieci i Warmią - może nie warto wszystkiego resetować.