piątek, 6 kwietnia 2012
Klątwa słów kluczowych
Nasz warmiński domek zimą? - Prima aprilis! - tak wyglądał 1 kwietnia 2012r.
Czy słowa kluczowe mogą mieć moc sprawczą? Takie podejrzenie przyszło mi do głowy po przyjeździe do naszej warmińskiej chałupki. Warstwa mysich kup, pleśń na ścianach (i nie tylko tam) to jeszcze drobiazg. Co prawda najbardziej ze wszystkich organizmów boję się drobnoustrojów – nie miałabym nic przeciwko myszom (to całkiem wdzięczne stworzonka), gdyby swoje potrzeby fizjologiczne załatwiały poza domem i nie łaziły po jedzeniu.
Ze skutkami ubocznymi obecności gryzoni uporałam się jednak dość szybko. Zdezynfekowałam nawet „skażone” miejsca spirytusem salicylowym (jedyny nadający się do tego celu środek, który znalazłam w domu). Nie wiem, jaki to maiło skutek na potencjalnie zawarte w mysich kupach zarazki. Ważne, że pozytywnie podziałało na moje poczucie bezpieczeństwa. Potem zabrałam się za likwidację drobniejszych efektów działania grzybów (a konkretnie pleśni) – te poważniejsze (zagrzybione ściany) wymagają bowiem bardziej radykalnych rozwiązań. Pogodziłam się więc z myślą o konieczności skucia tynków z kuchennych ścian (na co mój mąż od dawna mnie namawiał) i odzyskałam pogodę ducha. Nie na długo. Po odkręceniu wody w łazience pod cudnym artystycznie położonym tynkiem, a co gorsze, pod jeszcze bardziej artystycznymi kafelkami pojawiła się mokra plama.
- Jak to możliwe? - głowił się mój mąż.- Przecież zrobiłem wszystko, co trzeba. Ta rura nie miała prawa pęknąć.
A jednak, mimo, że mąż odmówił jej do tego prawa – pękła.
Fakt - można te wszystkie cudeńka wykończeniówki skuć i zmienić rurę. Kto jednak zapewni, że sytuacja nie powtórzy się po kolejnym sezonie zimowym?
Głównym autorem wystroju łazienki jest mój mąż, który większość prac wykończeniowych wykonał osobiście ubiegłego lata, nic więc dziwnego, że sytuacja dotknęła go boleśnie. Faktem jest również, że problemy z rurami (zaznaczam, że „autorstwo” instalacji należy do kogo innego) pojawiły się właściwie natychmiast po”uruchomieniu” łazienki, a mianowicie po kilkakrotnym skorzystaniu z prysznica. Wówczas, jednak, chodziło nie o napływ wody, lecz jej odpływ, który zablokował się w jakimś tajemniczym miejscu. Musieliśmy więc poradzić sobie z zalegającymi od dziesięcioleci śladami obecności poprzednich mieszkańców – mysie kupy w porównaniu z tym, co się wówczas działo, to naprawdę mały pikuś. Po uporaniu się z problemem wydawało się więc, że już nic nas nie zaskoczy.
A jednak...
- To wciąż działa... – oświadczył mój mąż patrząc ponuro na plamę pod kafelkami.
- Co?
- Słowa kluczowe.
- Nie rozumiem?
- No wiesz... Jak to brzmiało...? Dorota Suwalska...
- Aaa... O to ci chodzi. Dorota Suwalska – same nieszczęścia.
- Właśnie! Musisz to jakoś odczarować.
Odczarować hasło, które anonimowy internauta wpisał w wyszukiwarkę? Dość absurdalny pomysł. Bywają jednak chwile, w których magiczne myślenie wydaje się bardziej przystawać do rzeczywistości niż wszelkie argumenty wyprodukowane przez racjonalny umysł. Ta niewątpliwie do nich należała, zwłaszcza, że nie był to koniec przykrych niespodzianek (nie ma jednak sensu wszystkich opisywać), zaś awaria instalacji urosła do rangi metafory symbolizującej również kilka innych pozawarmińskich przygód.
Jakie są właściwie słowa kluczowe kierujące moim życiem? Może część z nich warto odczarować, zresetować zapisane w podświadomości programy: poglądy na świat, opinie na swój temat, „życiowe mądrości” i „życiowe prawdy”.
W jednym z odcinków „Czterdziestolatka”, zatytułowanym, bodajże, „Smuga cienia” profesor medycyny tłumaczy inżynierowi Karwowskiemu, że połowa życia to czas, w którym należałoby dokonać jakiejś radykalnej zmiany, totalnej refleksji, przepoczwarzyć się... Coś w tym jest. Rzecz w tym, że w moim życiu ten reset chyba częściowo się dokonał. Dlatego chwilami czuję się jak maturzystka, która zastanawia się co dalej. W tym sensie „zrównałam” się właśnie z moim synem, tyle, że on wie, czego chce, a ja... niekoniecznie. Również w sprawie naszej warmińskiej ostoi.
Po raz kolejny w historii naszych remontowych zmagań zaczęłam się zastanawiać, co mnie podkusiło, żeby u progu kryzysu, który (jak się później okazało) również i nas dotknął, kupować oddalony o kilkaset kilometrów przedwojenny zniszczony budynek. Sama namawiałam. Przecież tak wiele się zmieniło od chwili sprzed dwudziestu kilku lat, kiedy to postanowiliśmy odnaleźć swój wymarzony dom na odludziu.
Dziś nie mam pomysłu na życie na wsi. W dodatku nienawidzę remontów.
Nie lepiej (i rozsądniej) było zainwestować w start w dorosłe życie syna?
Nie przyjemniej – przeznaczyć te pieniądze na podróże?
A może dawne marzenia straciły termin ważności, tylko ja tego w porę nie spostrzegłam.
Przypominając sobie, co sprawiło, że tak szybko podjęłam decyzję (KUPUJEMY!) wróciłam do dnia, w którym przyjechaliśmy tu po raz pierwszy i chyba chodziło o to, że od pierwszego wejrzenia zakochałam się w tym miejscu, poczułam „zew przygody”, a kiedy wzywa mnie „zew przygody” przestaję racjonalnie myśleć.
Szczęśliwie „zew przygody” porwał mnie na nowo, gdy (korzystając z przerw w gradobiciu), wybraliśmy się na poszukiwanie domu, który wedle przedwojennej mapy stał w okolicach. Domu nie znaleźliśmy, choć wśród chaszczy (zupełnie niedostępnych latem) odkryliśmy ślady ludzkiej bytności: słupki geodezyjne (czy jak to się zwie), owocowe drzewa i przedwojenne przepusty.
Zdecydowanie więcej było śladów zwierząt: wydeptane racicami ścieżki, które pomagały nam poruszać się w gęstwinie i osobliwe „skarby”: kilka zwierzęcych czaszek, w tym czaszka psa lub lisa (akurat psia czaszka była mężowi potrzebne do pracy, lecz miał problemy, żeby ją zdobyć) oraz czaszka dzika,
dwa ubiegłoroczne ptasie gniazda, poroże kozła sarny i... fantastyczny róg jelenia (po jesiennych godach samce saren i jeleni pozbywają się tej dość kłopotliwej ozdoby).
Poczuliśmy się jak odkrywcy – nie ma to jak „zew przygody”!
Jak zwykle pozytywnie wpłynęły na nas sąsiedzkie wizyty, a problemy budowlane ściągnięte z wyżyn metafory przestały być aż tak straszne.
Może nie wszystkie marzenia ulegają przedawnieniu?
W niedzielę (1 kwietnia) po przebudzeniu stwierdziłam, że za oknem jest całkiem biało.
- No widzisz, a zawsze narzekałaś, że nie przyjeżdżamy tu zimą – podsumował mąż. - Ty to masz jednak szczęście w życiu.
P.S. Powyższy odcinek pisałam kilka dni temu off line, jeszcze podczas pobytu na Warmii - nie chciało mi się podłączać kompa do sieci. Zajrzałam dziś do statystyk i w tygodniowym raporcie niefortunnych słów kluczowych już nie ma. Są za to hasła związane z pisaniem książek dla dzieci i Warmią - może nie warto wszystkiego resetować.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Ta czaszka to wilk czy pies? Ponieważ identyczną znalazłem w lesie.
OdpowiedzUsuńCzy było to może w lesie zętek?
OdpowiedzUsuńNie, na Podkarpaciu.
OdpowiedzUsuńCiekawy artykuł. Pozdrawiam.
OdpowiedzUsuń36 year-old Help Desk Operator Aurelie Nevin, hailing from Camrose enjoys watching movies like It's a Wonderful Life and Foraging. Took a trip to Chhatrapati Shivaji Terminus (formerly Victoria Terminus) and drives a Charger. zerknij na strone internetowa
OdpowiedzUsuńsad okregowy rzeszow rozwod
OdpowiedzUsuń