czwartek, 30 grudnia 2010

Sezon 1. Odcinek 126. Komp i kawa, czyli, co może się wydarzyć kiedy połączysz ze sobą dwa ulubione nałogi ;)

Wiem, że to myślenie magiczne, ale trudno mi oprzeć się wrażeniu, że pod koniec roku przytrafiają mi się pechowe sytuacje. W zeszłym roku skradziono mi portfel, wczoraj zalałam kawą laptopa. Naturalnie w obu przypadkach mogłabym uniknąć tego pecha przy drobnej modyfikacji swoich zachowań, no ale łatwiej zwalić to na "czarną magię".

Gdybym miała poszukać racjonalnych przyczyn końcoworocznego pecha to pierwszym, co przychodzi mi do głowy jest dół, który mnie w tym czasie ogarnia i związane z nim roztargnienie. Zbyt dużo chyba słucham radia, w którym mnóstwo podsumowań, rankingów itp.

Miałam zamiar olać tę tendencję, ale nie do końca mi się to udało. Może dlatego, że na początku mijającego roku po raz pierwszy od lat, a może nawet od początku swojego życia, przygotowałam sobie postanowienia noworoczne - nie wiem, czy choć jedno zrealizowałam.

Tak, tak, wiem, lepiej skupić się na tym, co się udało (a doprowadziłam do końca kilka bardzo fajnych, choć nieujętych w styczniowych planach działań), niż koncentrować się na niezrealizowanych planach, zwłaszcza, że większości z nich nawet nie żałuję. No ale widać pod koniec grudnia moja "szklanka jest do połowy pusta". Wczoraj to nawet dosłownie. To znaczy nie tyle szklanka, co kubek z kawą i nawet nie do połowy, bo aż tyle nie wylałam na klawiaturę. Wystarczająco jednak dużo, by laptop odmówił współpracy. Z rozpaczą patrzyłam jak gaśnie monitor, a wraz z nim znika dostęp do zapamiętanych w komputerze słów, obrazów i kontaktów mailowych. Było szczególnie przykre z uwagi na fakt, że jednym z ulegających zapomnieniu tekstów jest książka, którą muszę do końca stycznia dokończyć.

Potem nastąpiła intensywna, lecz nieskuteczna akcja reanimacyjna oraz internetowe i telefoniczne konsultacje, pomimo których, jako osoba niedoświadczona w zalewaniu laptopów płynami, popełniłam parę błędów.

Wreszcie w towarzystwie syna pojechałam do najbliższego (czy również najlepszego - to się okaże punktu serwisowego). Wracając wpadłam w poślizg, dwukrotnie się zakopałam i obtarłam lakier, co tez ma swoje logiczne (nie magiczne) uzasadnienie. Mąż pojechał do Warszawy samochodem z zimowymi oponami, więc musiałam wziąć, odebrany niedawno z autko na letnich gumach, a podwarszawskie boczne dróżki pełne są niespodzianek.

Komputer został w "szpitalu dla laptopów". Stan jego zdrowia wciąż jeszcze nie jest mi znany. Na szczęście niezmiernie rzadko w takich sytuacjach uszkodzony zostaje dysk, więc to, co zapamiętał najpewniej jest do odzyskania.

Jest jeszcze jedna jasna strona tego wydarzenia. Zawsze wiedziałam, że mam bardzo fajnego syna, ale wczorajsza sytuacja pozwoliła mi doświadczyć tego w całej rozciągłości. Super-aktywność (i kreatywność) podczas "akcji ratunkowej", wsparcie psychologiczne :), wypychanie samochodu z muld i zasp, a przede wszystkim fakt, że w jednej chwili porzucił wszystkie swoje rozliczne zajęcia, żeby mi pomóc. No i kto by się w takich okolicznościach nie wzruszył.
Wzruszyła mnie również moja mama, która natychmiast chciała kupować mi nowego laptopa.

Wymieniam więc swoją szklankę na "do połowy pełną" i (bynajmniej nie w ramach postanowień noworocznych, tylko ot tak) obiecuję wprowadzić procedury zabezpieczające kompa podczas picia kawy - bo trudno mi sobie wyobrazić pisanie książek bez kubka gorącej kawy.

wtorek, 28 grudnia 2010

Sezon 1, Odcinek 125. Marzycielska Geometria i Fabryka Nieskończoności (11)

Ciąg dalszy odcinków 48, 50, 52, 54, 73, 77, 87, 97 , 107 i 122.

Początkowo prześwity jedynie zastępowały linie występujące w poprzednich kompozycjach. Zamiast rysować kreskę przechodzącą od brzegu do brzegu kartki, po prostu ją wycinał. W pewnym momencie doszedł do wniosku, że nieważne czy linia jest prosta, czy nie, byle była nieskończona; później zaś jeszcze bardziej zminimalizował swoje wymagania, uważając, że istotne jest tylko to, by wyprowadzała wzrok oglądającego poza format obrazu – wrócił do jeszcze wcześniejszych motywów. Pracowicie wycinał w papierze spirale, koncentrycznie rozchodzące się okręgi, kompozycje składające się z kół i linii, pionowe i poziome pasy, formy utworzone przez rozchlapany uprzednio na papierze tusz... Później budował specjalne blejtramy, które stanowiły swego rodzaju układanki łatwe do prezentowania na ziemi lub podłodze, lecz kłopotliwe przy eksponowaniu w pionie.

Robił też eksperymenty z malowaniem na szkle, co pozwalało mu uzyskać dodatkowo powierzchnie półprześwitujące.

Element konstrukcyjny, czyli prześwity, dopełniały formy utworzone przy pomocy nadal używanych i doprowadzonych już niemal do perfekcji technik automatycznych.

Dość długo szukał kompozycji, która uzasadniałaby stosowanie tego typu wyciętych, bądź też w przypadku szkła niezamalowanych linii. Pierwszym tego typu obrazem, który zaprezentował publicznie, było pomalowane na czarno płótno z przebiegającą centralnie, wyciętą pionowa linią eksponowane w plenerze i powieszone obok czarnego walca (o którym już pisałam) i który zapoczątkował serię „nieskończoności”. Słomiński pragnął w ten sposób zwrócić uwagę na dwie całkowicie sobie przeciwstawne postawy, dwa sposoby dążenia do nieskończoności. Jeden („nieskończoność wewnętrzna” czyli czarny walec) introwertyczny, egocentryczny – znak zamknięcia się na resztę świata, odgrodzenie od niego, budowanie złudzenia. Drugi, bardziej wschodni, to zjednoczenie się z otaczającą nas rzeczywistością, z ta chwilą, w której akurat żyjemy, bycie tu i teraz. Mroczne wnętrze z majaczącą w nim nieskończonością i wibrująca od poruszających się liści i i chmur linia przechodząca przez czerń i wtapiająca się w tło.

czwartek, 23 grudnia 2010

Rumak dla Mikołaja

Konik na biegunach był kiedyś rumakiem mojego męża. Przeleżał wiele lat na strychu. Wydobyty z niepamięci podczas remontu dachu trafił do naszego domu. Syn był już wówczas za duży na tego typu zabawki, ale nie ja :) Spojrzałam na drewnianego konika i z miejsca go pokochałam. A że miłość uskrzydla postanowiłam...  dodać mu skrzydeł.
Dzieła przemiany dokonał (na moją prośbę) znany ze swych stolarskich (i nie tylko) talentów Wojtek Kopacewicz. I tak oto narodził się drewniany pegaz na biegunach - pegazik na biegunach :) 
Co prawda wraz z metamorfozą utracił swą pierwotną funkcję stając się obiektem totalnie niepraktycznym (dziś nikt nie jest w stanie na nim się bujać (chyba tylko jakieś krasnoludki). No ale cóż, tak to już z dorabianiem skrzydeł bywa. Ja i tak go uwielbiam.

Potem pegaz na biegunach pełnił rozmaite społeczne funkcje. 
Towarzyszył spotkaniom literackim.
„Firmował” organizowane przez Stowarzyszenie Pisarzy Polskich „Rozmowy na Biegunach”.
W mikołajowej czapeczce stał się symbolem wymyślonych przez mnie „Mikołajek ze Sztuką”.

Ostatnio znów wrócił do strefy prywatnej. Stoi w mojej pracowni i dba o to, żebym nigdy nie zapomniała o biegunach, dzięki którym można rozbujać  pamięć aż do dzieciństwa, ani o skrzydłach. Czego i Wam życzę: )

środa, 22 grudnia 2010

Sezon 1, Odcinek 124. Tak zawany "żywy karp"

Tym, czego najbardziej nienawidzę przed świętami jest widok dogorywających w resztkach wody karpi. Widziałam wczoraj podczas zakupów upchnięte jeden na drugim w ciasnych pojemnikach (żeby więcej się zmieściło), w większości już chyba martwe.
Wiem, wiem... w tym momencie odezwą się obrońcy tradycji. Zaiste prehistoryczna to tradycja pochodząca z aż zamierzchłych czasów PRLu i nadzwyczaj chrześcijańska - wiadomo przecież, że w czasach PRLu nadzwyczaj kultywowano chrześcijańskie zwyczaje, a składanie krwawej ofiary ze zwierząt jest nieodzownym elementem chrześcijańskiej praktyki.
Proszę mi wybaczyć ironię, ale bardzo często argument o świątecznej tradycji "żywego karpia" (ja bym powiedziała "ledwie żywego") pada z ust, osób, które się do chrześcijańskiej  tradycji przyznają, co więcej, czują się jej strażnikami.
Skąd potrzeba osobistego zabicia ryby przed świętami w naszym katolickim kraju? Czyżby mieszkał w nim jakiś nienaturalnie wysoki (na tle innych populacji) odsetek ludzi czerpiących przyjemność z zabijania zwierząt? Nie sadzę - choć zapewne są i tacy. Jednak z tego, co zdołałam zaobserwować, dla wielu "strażników tradycji" jest to niezbyt przyjemny obowiązek. Z pewnością wśród nich wielbicieli "żywego karpia" są również tacy, którym nawet nie przyjdzie do głowy, że walnięcie w głowę ryby jest pozbawieniem jej życia, traktują to raczej w kategorii czynności kulinarnych.     
Słuchałam wczoraj audycji radiowej, której gość (kucharz) upatrywał przyczyn tego stanu rzeczy w nieufności konsumenta do sprzedawcy - na zasadzie: "A skąd wiadomo, czy ten filet z karpia jest naprawdę świeży?". No ale przecież inne ryby kupuje się martwe i, w dodatku, często muszą one przebyć do nas bardzo długą drogę.    
Moim zdaniem przyczyna jest głębsza i wynika z głęboko skrywanych atawizmów, które cofają nas do zamierzchłych czasów, w których krwawe ofiary były elementem religijnych rytuałów. Dlatego, obawiam się, trudno będzie z tradycją "żywego karpia" walczyć.      
Mam pewno sporo wad, ale z pewnością nie należą do nich skłonność do indoktrynacji i potrzeba nawracania na "jedynie słuszne poglądy". Uważam, że każdy ma prawo do swoich wyborów, nawet moi najbliżsi. Wiedzą o tym mój syn i mąż, którzy do dziś jadają ryby, choć ja, od lat 17-stu lat, jestem wegetarianką. Również ogromna większość moich znajomych jada mięso.     
Tak naprawdę główny problem nie polega na tym, że karpia przed zjedzeniem trzeba zabić. To trzeba zrobić z każdym zwierzęciem (jeszcze by tego brakowało, żeby jadano je "na żywca"). Najgorsze jest to, co dzieje się z nim przedtem.
- To prawdziwy holokaust - powiedział wczoraj kolega, zadeklarowany mięsożerca podczas wczorajszej "pracowej" choinki.     
Opisywane już ciasne, nieomal pozbawione wody pojemniki, transport duszących się ryb w foliowych torebkach. To już nie atawizm - tylko wygoda (kto będzie sobie zawracał głowę wiaderkiem z wodą?). I chęć zysku - która paradoksalnie, jak sądzę, prowadzi do strat - bowiem w ramach tradycji "żywego karpia" nikt nie zechce kupić ryby, która zdechła.
Właściwie powinnam w tym miejscu napisać jakieś zgrabne podsumowanie posta, przedstawić jakieś rady, pomysły, sugestie,  no ale nie mam na nie pomysłu. Pozostawiam więc temat otwarty. 

wtorek, 21 grudnia 2010

Sezon 1, Odcinek 123. Zamiast życzeń

Na razie.... zamiast życzeń... wizja świąt według Zuźki, czyli „Przedświąteczna gorączka” – fragment książki: „Zuźka w necie i w realu”.
W tym roku jakoś mało u mnie (przynajmniej do tej chwili) przedświątecznych klimatów, więc chociaż tyle... :)


PRZEDŚWIĄTECZNA GORĄCZKA

Z powodu przedświątecznej gorączki mama robi się odrobinę nerwowa.

Ja w ogóle nie jestem nerwowa przed świętami, ponieważ uwielbiam Boże Narodzenie.

Po pierwsze, ze względu na prezenty. Już kilka tygodni przed Wigilią zaczynamy z Kacprem przekopywać dom w poszukiwaniu pakunków, które ukrył przed nami Mikołaj (tak to tłumaczę Kacprowi). A że Mikołaj jest świetnym ukrywaczem, dlatego przeważnie nie udaje się nam niczego znaleźć. Ale to nic, i tak się świetnie przy tym bawimy.

Po drugie, dlatego, że po kolacji wigilijnej idzie się do kościoła o dwunastej w nocy. Na Pasterkę. Ale co za pech, ja jeszcze nigdy na Pasterce nie byłam. A wszystko przez tę przedświąteczną gorączkę. Później ci to dokładniej wytłumaczę.

Po trzecie, ze względu na ozdoby choinkowe. Moja mama nie za bardzo lubi gotować, dlatego zamiast siedzieć w kuchni i lepić pierogi, siedzi w kuchni i lepi z nami ozdoby choinkowe. Sprawami kulinarnymi zajmują się przeważnie babcie, u których co roku jemy kolację wigilijną (a właściwie dwie kolacje, ponieważ mam dwie babcie).

Tata, który uwielbia gotować, ma przed świętami mnóstwo roboty, czyli poligraficzną gorączkę przed końcem roku:
– Urwanie głowy – wzdycha. – Wszyscy na wyścigi wydają pieniądze przed pierwszym stycznia.
Tata wytłumaczył mi, że to z powodu jakiegoś budżetu. Żeby im tego budżetu nie zmniejszyli w następnym roku. Dlatego muszą szybciutko wydrukować masę niepotrzebnych ulotek, których projektowaniem zajmuje się mój tata.

Z budżetami to chyba normalne przed świętami. Bo kiedy widzę ludzi w supermarketach, też odnoszę wrażenie, że się ścigają kto więcej wyda. Tyle tylko, że zamiast drukować ulotki, kupują tony jedzenia i innych rozmaitości. Ot taka przedświąteczna gorączka!

Ale o czym to ja mówiłam? Aha o ozdobach na choinkę! Uwielbiam robić z mamą ozdoby choinkowe. Siadamy sobie wieczorem w kuchni. Ja, mama i Kacper. Mama wyciąga mąkę i sól. I ugniatamy specjalne ciasto. Mama nazywa to masą solną. Potem mama rozdaje nam to ciasto. I dodatkowo jeszcze glinę. A Kacprowi tylko masę, która jest nieszkodliwa w przypadku połknięcia, a poza tym mniej Kacprowi smakuje niż glina. W końcu mama wyciąga z szuflady wałek do ciasta i foremki do pierniczków. Z rozwałkowanej masy solnej i gliny wycinamy gwiazdki, aniołki i domki. Nawet Kacper umie wyciąć taką gwiazdkę. I potem jest strasznie dumny, że sam zrobił choinkową ozdobę. Czasem mama lepi aniołki bez użycia foremki. I te są najpiękniejsze.
– Zupełnie cię nie rozumiem – powiedziałam mamie niedawno. – Skoro nie lubisz gotowania, to po co robisz te wszystkie kulinarne rzeczy, jak ugniatanie ciasta, wałkowanie i wycinanie pierniczków z gliny... I na dodatek o wiele trudniejsze, bo przecież łatwiej ulepić pieroga niż aniołka.
Mama się roześmiała, a tata, który stał w drzwiach powiedział:
– No wiesz Zuziu. Sam nie wiem, dlaczego tak się dzieje, ale waszej mamie dużo lepiej wychodzą niejadalne rzeczy.

Później wszystkie te gliniane ozdoby mama zanosi do koleżanki, która ma piec ceramiczny. Bo takie ozdoby też trzeba upiec. Zupełnie jak pierniczki. Tyle, że one, to znaczy te ozdoby, potrzebują ogromnej temperatury, którego nie da się uzyskać w normalnym piekarniku. Dlatego mama co roku przed wigilią odwiedza swoją koleżankę. I to jest super, bo ta koleżanka, prócz pieca ma również córkę w moim wieku. Bardzo fajną.

Potem znów siadamy przy kuchennym stole, malujemy nasze ozdoby i poprzyklejamy do nich rozmaite rzeczy, np. ziarenka pieprzu i kolorowe fasolki, albo świecidełka i koraliczki, żeby były jeszcze piękniejsze. Mama przeważnie przykleja ziarenka, a my z Kacprem wolimy świecidełka i używamy mnóstwo złotej farby.

Nasze ozdoby okropnie się wszystkim podobają. Co roku rozdajemy je babciom, ciociom, wujkom i kuzynom.

Nie wiem dlaczego, ale to bardzo miłe mieć tradycyjną mamę, która przed Świętami mnóstwo czasu spędza w kuchni.

Najbardziej jednak lubię to, że Wigilia co roku wygląda prawie tak samo.

Najpierw składamy sobie życzenia w domu, pod pięknie przystrojoną choinką, dzielimy się opłatkiem i wyciągamy spod choinki prezenty. Nawet nasze zwierzaki wyciągają. To znaczy trochę im w tym pomagamy.

Potem jedziemy na dwie wigilie: do babci Zosi i do babci Tereski i spotykamy się tam z ciociami, wujkami, kuzynami i nigdy nie mogę się doczekać tych spotkań, bo rzadko widuję te ciocie, wujków i kuzynów. I znów dzielimy się opłatkiem. I składamy sobie życzenia. I śpiewamy kolędy. I jemy pyszne wigilijne jedzonka. A ja najbardziej lubię śledzika i suszone grzyby panierowane w cieście z podsmażaną cebulką. I znów wyciągamy prezenty spod choinki. A potem każdy pokazuje, co dostał. I jest przy tym kupę śmiechu.

Później razem z Kacprem, kuzynkami i kuzynami bawimy się prezentami, a dorośli sobie gadają.
Tak się to odbywa co roku, o ile nie wynikną jakieś komplikacje, ponieważ ponieważ przed Świętami wciąż nam się przytrafiają różne problemy zdrowotne, czyli tak zwana przedświąteczna gorączka. To taka nasza świąteczna tradycja. Dlatego lekarze z „Całodobowej Pomocy Medycznej” z Leśniewa dość często mają zepsute Boże Narodzenie.

W zeszłym roku na przykład wróciliśmy z Wigilii dość późno. Senni i zmęczeni, ale w dobrych humorach, bo, o dziwo, nie spotkały nas przed świętami żadne urozmaicenia zdrowotne. Ale jest przecież powiedzonko: Ten płacze, kto płacze ostatni, czy coś takiego. I nam się właśnie to przytrafiło. Już myśleliśmy, że Święta miną bez komplikacji, a tu nagle:

– Aaaaaaaaa!!!!!

Myślałam, że to Święty Mikołaj się rozpłakał. Ale on miał zamknięte usta. Dobrze to widziałam, bo akurat podgolił sobie wąsy. A z zamkniętymi ustami trudno wytwarzać takie dźwięki. Potem Święty Mikołaj znikł. A jego zniknięcie spowodowane było tym, że się obudziłam.

I okazało się, że „Aaaaaaaaa” wydobywa się z pokoju Kacperka. Mój biedny braciszek siedział na łóżku, szarpał się za ucho i rozmazywał sobie po twarzy gile zmieszane z łzami.

Tata „przyłożył Kacprowi termostaty”. Tak mówimy, kiedy tata dotyka czyjejś głowy, żeby sprawdzić temperaturę. Bo tata jest w tym świetny, prawie tak dobry jak termometr. Po czym oznajmił z westchnieniem:
– Przedświąteczna gorączka przyszła w tym roku z lekkim opóźnieniem.
– To pewno zapalenie ucha – wystraszyła się mama. – Czy nie za wcześnie? Zuzia zaczęła chorować na uszy dopiero w przedszkolu.

I żeby nie tracić czasu na dojazd do Warszawy pojechaliśmy do Leśniewa.

Gdy dotarliśmy na miejsce okazało się, że lekarze z „Całodobowej Pomocy Medycznej” Wigilię też chyba obchodzą całodobowo. Pomimo późnej pory wciąż byli u nich goście. Zresztą zawsze, kiedy ktoś z nas choruje oni mają gości.

Pan doktor potwierdził jej diagnozę mamy. Kacper miał zapalenie ucha. Nie rozumiem, po co mama chodzi z nami do lekarza, skoro sama potrafi rozpoznać wszystkie choroby. Chyba tylko po recepty, bez których nie można wykupić specjalnego lekarstwa w całodobowej aptece, której bardzo długo nie mogliśmy znaleźć. Dlatego wróciliśmy do domu kompletnie wycieńczeni.

Muszę jednak przyznać, że lekarstwo zadziałało wprost fantastycznie. Pewno dlatego z samego rana poczułam, że ktoś gramoli się na moje łóżko. To mój braciszek postanowił poczęstować mnie czekoladką ze swojej świątecznej paczki. Byłam wykończona po nieprzespanej nocy, ponieważ nie zażyłam żadnych lekarstw, które z miejsca stawiają człowieka na nogi. Poza tym mój organizm dużo starszy niż organizm Kacpra regeneruje się o wiele wolniej. Wymknęłam się więc do sypialni rodziców licząc, że ich organizmy (okropnie stare) będą się regenerować co najmniej do godziny dziesiątej. Starannie zamknęłam za sobą drzwi i po chwili znów odwiedził mnie Święty Mikołaj. Wąsy zasłaniały mu usta, dlatego trudno mi było zrozumieć, co mówi.
– Mas, pysne, dobje, mniam, mniam... – tłumaczył wyciągając do mnie rękę z jakimś syropem, na którym widniał napis „Lekarstwo na wszystko. Na regenerację też.” A zamiast czerwonego ubranka miał na sobie biały kitel lekarski. I był strasznie wypachniony. Szkoda tylko, że użył jakichś przeterminowanych perfum. Zapewne dostał je w prezencie jakieś 100 lat temu. Zrobiło mi się szkoda biednego Mikołaja, że nie ma pieniędzy na porządne perfumy. Dlatego postanowiłam, że w przyszłym roku kupię mu pod choinkę dezodorant. Ale od tego smrodu tak mnie zemdliło, że się obudziłam. Najdziwniejsze było to, że odór nie zniknął wraz z Mikołajem. I kiedy otworzyłam oczy okazało się, że wydobywa się z ust roześmianego Kacpra. W jednej ręce trzymał on lokomotywkę, a w drugiej na wpół zjedzonego czekoladowego Mikołajka. Mikołajek zrobił na mnie dość dziwne wrażenie. Nie chodzi o to, że Kacper niezbyt dokładnie odwinął go z błyszczącego papierka, którego strzępy sterczały mu między zębami. Chodzi o kolor czekolady: trochę białawy, trochę żółty, trochę zielonkawy. I o zapach – dokładni taki sam jak zapach perfum Mikołaja z mojego snu.
–Dobje, mniam, mniam... – oświadczył radośnie Kacperek. – Pejek gjodny...- dodał, wyciągając do mnie rękę ze śmierdzącą czekoladą.

A ja poczułam nagle, że muszę natychmiast musiałam udać się do ubikacji.
– Dobrze córeczko, dobrze – powiedziała do mnie mama, która właśnie się obudziła i przecierając zaspane oczy przyczłapała za mną do łazienki. – Powinnaś oczyścić żołądek z tego świństwa. Ale co ci przyszło go głowy, żeby jeść zepsutą czekoladę.
– Mamo, ale to Kacper zjadł... Ja jej nawet nie ruszyłam. Jeszcze nie zwariowałam.
– Jak to?! – zdumiała się mama. – To dlaczego...

I nie czekając na moją odpowiedź pobiegła do Kacpra. Razem z tatą, który właśnie się obudził.
Najpierw próbowali go nakłonić, żeby uczynił z zawartością swego żołądka to samo, co ja przed chwilą. Ale on się nie dawał.

Potem dość długo debatowali, co zrobić. Nie mogli wezwać pogotowia, ponieważ Kacper był w świetnej formie.

I wyszło na to, że trzeba zadzwonić do Leśniewa.
– Oni coś nam poradzą – powiedział tata.

Pan doktor poradził, żeby nic nie robić, tylko obserwować. Przez cały dzień trwała gorąca gorąca linia między Brzezinem a Leśniewem.

Nie wiadomo skąd wziął się zepsuty Mikołajek. Zapakowany wyglądał zupełnie normalnie. I data ważności też była aktualna. Faktem jest, że napsuł nam zdrowia, a najbardziej mi, i przez calutki dzień musiałam być na diecie. Ale tym z Leśniewa też dał się we znaki. A najmniej Kacprowi.
– Ten dzieciak ma żelazny żołądek – wzdychał tata, któremu ze zdenerwowania odezwały się wrzody dwunastnicy.

W poprzednich latach przedświąteczna gorączka tez dała się nam we znaki. A najbardziej kilka lat temu. Kacpra jeszcze wtedy nie było na świecie. I, co za pech, prawa jazdy mojej mamy też nie.

A było to tak, że tata dostał gorączki przed świętami. I nie mógł pojechać z nami na wigilie do babć. Nie chciałam go zostawiać samego w domu, ale on powiedział:
– Kiedy wrócicie, chętnie podzielę się z wami opłatkiem. Teraz marzę tylko o jednym: o ciepłym łóżeczku i śnie.
– Przywieziemy Ci prezenty i te wszystkie pyszności, które, mniam, mniam przygotowały babcie- obiecałam.
– Za prezenty dziękuję. Ale pyszności... prawdę mówiąc nie jestem pewien, czy będę w stanie coś przełknąć.

Do babć zawiózł nas (a potem odwiózł do domu) jeden z wujków. Ale on też nie był w zbyt dobrym humorze, ponieważ pokłócił się z żoną. I stanęli na skraju rozwodu. I to pomimo Świąt Bożego Narodzenia, które »...jednoczą wszystkie zwaśnione strony» – jak powtarza babcia Tereska.

I babcia miała rację, bo wujek z ciocią później się pogodzili. Ale kiedy wujek wiózł nas na Wigilię nie mógł przecież o tym wiedzieć.

U babć byliśmy bardzo krótko. I czułam, że nie jest mi tak wesoło jak zwykle, chociaż dostałam mnóstwo świetnych prezentów, a jedzonko było jeszcze pyszniejsze niż zwykle. To straszny pech, że tata stracił apetyt akurat w takim momencie.

Inni też tacie współczuli i prosili, żeby go pozdrowić i życzyć wszystkiego dobrego. I wcale się nie dziwili, że chcemy szybko wracać do domu.

Jakby tego wszystkiego było mało, w domu rozbolał mnie brzuch. Okropnie! Po prostu skręcałam się z bólu!

Ponieważ tata był chory i nie mógł zawieźć mnie na ostry dyżur, rodzice zdecydowali się wezwać pogotowie.

Wkrótce przyjechała karetka z pobliskiego miasteczka. Zbadano mój brzuch i wypisano skierowanie do szpitala:
– Najlepiej będzie jeżeli pojadą państwo do Warszawy. Na ostry dyżur. Dziecku trzeba zrobić specjalistyczne badania.
– Ja się w końcu kiedyś wykończę! –westchnął tata.
Łyknął dodatkowe proszki na gorączkę, ubrał się i pojechaliśmy.

W samochodzie poczułam się lepiej. A nim dotarliśmy na miejsce, całkiem wydobrzałam. Chcę ci w tym miejscu uświadomić sobie, że historia przydarzyła w dawnych czasach. Kiedy jeszcze byłam nadpobudliwym dzieckiem. Nic więc dziwnego, że kiedy tylko wypuścili mnie z samochodu zaczęłam biegać jak szalona po szpitalnych korytarzach.

Pani z recepcji patrzyła na nas trochę dziwnie. A rodzice mieli takie miny, jakby nie byli za bardzo zadowoleni, że mi się polepszyło. Czułam, że coś jest nie tak, ale nie wiedziałam co. Jednak koniecznie chciałam naprawić błąd, jakim była nagła poprawa samopoczucia, więc kiedy tylko weszliśmy do gabinetu spytałam panią doktor:
– A co to jest RNA?

Chciałam jakoś rozładować sytuację. Poza tym czasami lubię robić wrażenie nadmiernie inteligentnego dziecka. I to było bardzo dobre pytanie dla lekarza. Bo RNA to jest takie coś w człowieku, okropnie genetyczne, bo widać tylko pod mikroskopem. Nie rozumiałam więc dlaczego pani doktor zrobiła zdziwioną minę.
– RNA? A czy twoja ciocia jest genetykiem? – odpowiedziała pytaniem na pytanie przyglądając się badawczo mojej mamie.
Prawdę mówiąc nie wiedziałam, czy któraś z moich cioć zajmuje się genetyką.
– Nie – odpowiedziała za mnie mama. – Nie mamy w rodzinie żadnego genetyka.
– Bo wie pani – zwróciła się lekarka do mamy – Byłam ostatnio na Sympozjum Naukowym i jedna z uczestniczek, pani profesor, była bardzo do pani podobna, tyle tylko, że nieco starsza.
– Więc co z tym RNA? – nie dawałam za wygraną.
– RNA to... jakby ci tu powiedzieć... cząsteczki RNA to łańcuchy polinukleotydowe... – zaczęła pani doktor spokojnie.
Ale potem, nie wiedzieć czemu okropnie się zdenerwowała.
–Chyba nie przyjechała pani do szpitala, w wigilijny wieczór, żeby wyjaśnić dziecku, co to jest RNA.

Strasznie nerwowa okazała się ta lekarka. Więc mama czym prędzej wyciągnęła skierowanie od lekarza z pogotowia.

Po wykonaniu specjalistycznych badań okazało się, że jestem całkiem zdrowa.

Pani doktor wyjaśniła, że pewno dostałam kolki, czyli okropnego bólu brzucha ponieważ zjadłam za dużo grzybków z podsmażaną cebulką.
– Albo przez nerwy – powiedziała mama do taty, kiedy wyszliśmy wreszcie ze szpitala. – Strasznie nerwowa Wigilia w tym roku.

Nerwy. Teraz już chyba się nie dziwisz, że moja mama przed świętami zawsze jest odrobinę niespokojna. Wszystko z powodu przedświątecznej gorączki.

Ale w tym roku, nie uwierzysz co za szczęście, nic się nie wydarzyło. Żadnych urozmaiceń zdrowotnych.

Tylko to, co zwykle: dzieliśmy się opłatkiem, rozdawaliśmy ozdoby choinkowe, zjadłam mnóstwo grzybków z cebulką i dostałam fantastyczne prezenty.

Wszystko odbyło się tak, jak co roku. Z jedną jedyną różnicą. O dwunastej w nocy poszłam na Pasterkę. Po raz pierwszy w życiu. Przedtem zawsze mi przeszkadzała jakaś przedświąteczna gorączka.

niedziela, 19 grudnia 2010

Kino Nokowe - Niespodzianka !!! :)


Miło mi poinformować, że prowadzony przeze mnie cykl spotkań filmowych Kino Nokowe bierze udział w plebiscycie -"Najlepsza impreza kulturalna roku 2010" zorganizowanym przez portal Grodzio.pl ( http://grodzio.pl/ - serwis informacyjny Grodziska Mazowieckiego i okolic). Kto był, widział, rozmawiał z gośćmi i uważa, że impreza na to miano zasługuje - zapraszam do głosowania :) 
Plebiscyt trwa do końca roku! Można również zamieszczać komentarze na temat imprezy :)
P.S. Jako materiał ilustracyjny pozwoliłam sobie ponownie opublikować zdjęcie moich butów wykonane przez pana Marka Zdrzyłowskiego podczas ostatniego Kina Nokowego :)

sobota, 18 grudnia 2010

Sezon 1, Odcinek 122. Marzycielska Geometria i Fabryka Nieskończoności (10)

Ciąg dalszy odcinków 48, 50, 52, 54, 73, 77, 87, 97 i 107.
Pomysł dotyczył przede wszystkim obrazów i rysunków, i jak zwykle okazał się banalnie prosty. Jego istotę stanowiła linia prosta zbudowana z tej samej materii, co otaczająca obraz przestrzeń, innymi słowy – linia, która jest prześwitem. Mogłabym powiedzieć, że chodzi po prostu o obraz z przecięciem, czy też przecięty obraz. Ale skierowałoby to wyobraźnię na niewłaściwe tory, zmieniając sens i wymowę tego zabiegu, ponieważ określenie „przeciąć” kojarzy się z destrukcją. Tutaj prześwit miał tworzyć harmonijną całość z innymi elementami kompozycji.
Chodziło o obraz, który otwierałby się na otaczającą przestrzeń i jednocześnie w sposób naturalny – z nią łączył. Linia przebiegająca przez obraz wychodziłaby poza jego płaszczyznę i roztapiała nie mając początku ani końca, lecz rozwijający się przy udziale wyobraźni ciąg dalszy gdzieś w koronach drzew, potem w chmurach, ponad nimi, w przestrzeni międzyplanetarnej... (zakładam, że obraz eksponowany jest w plenerze).
W tego typu kompozycji widział możliwość zrealizowania swoich pragnień o stworzeniu transcendentalnego obrazu, który właśnie dzięki owej „gościnności”, otwarciu, przekraczałby swój format; obrazu, który reagowałby na otaczająca go rzeczywistość z tej prostej przyczyny, że stanowiłaby ona element jego budowy, czy też raczej on byłby jej częścią. „Obraz z którego można wyjść i spojrzeć na gwiazdy” – wyjaśniał przypominając sobie słowa przyjaciela komentującego jego wysiłki nad skonstruowaniem pierwszej „nieskończoności” – „obraz, który zmienia się jak każdy inny żywy organizm”. Inaczej wygląda na białej ścianie, gdzie biel przechodzącej przez płaszczyznę płótna linii jest bielą otaczającej go ściany, co – jak przekonywał – stwarza ową pustą przestrzeń, w którą każdy może wejść i uzupełnić ją za pomocą swojej wyobraźni». Inaczej – ułożony na trawie, kiedy to sama natura zaczyna się wdzierać do jego wnętrza, a kępki traw zieleniejące, a potem więdnące, stają się integralnym elementem kompozycji.

wtorek, 14 grudnia 2010

Sezon 1. Odcinek 121. Grudniowe Kino Nokowe


fot. Marek Zdrzyłowski
Kilka zdjęć z ostatniego Kina Nokowego. Tym razem wspominkowy (dla mnie) film, czyli „Beats of Freedom”. Zabawne, że w mijającym roku dzięki temu blogowi odnalazł mnie jeden z jego bohaterów, czyli Jacek Milczarek z zespołu Stan Zvezda (nie wypowiadał się, co prawda do kamery, ale widziałam go na archiwalnych zdjęciach).

Przy okazji tego spotkania naszła mnie pewna refleksja - jestem zdecydowanie niszową osobą. Nawet w ramach Kina Nokowego wolę przedstawić ludziom interesującego, lecz mało znanego reżysera, niż przysłowiową gwiazdę. No chyba, że gwiazda okaże się w kontakcie z publicznością otwartą, normalną i zwyczajną (w dobrym tego słowa znaczeniu) osobą. A tak właśnie było w tym przypadku. Muniek Staszczyk to fajny gość. 
fot. Marek Zdrzyłowski
Nie mogłam się powstrzymać przed publikacją "portretu" moich butów. Jeszcze kilka takich zdjęć pana Marka, a pomarańczowe glany staną się głównym rekwizytem Nokowego Kina ;)
fot. Monika Mazurek
I na koniec fotka mojej kochanej koleżanki - Moniki :)

sobota, 11 grudnia 2010

Sezon 1, odcinek 120. PKP, czyli pasje Krzysztofa P.


Listopadowe spotkanie z Krzyśkiem. Tak się składa, że jego hobby zainspirowało mnie do stworzenia jednej z postaci w ksiązce "Znowu kręcisz, Zuźka!". Tym razem króciutki fragment:
A potem wyszliśmy wszyscy do ogrodu. I tata Marty podszedł do płotu i mój tata podszedł do płotu, i zapoznali się ze sobą, i zaczęli rozmawiać, i przez chwilę się przekomarzali, kto ma do kogo przyjść wieczorem. I wyszło na to, że to my pójdziemy do Marty. I tak się stało. Bawiłyśmy się z Martą w jaskinię skarbów, a nasi rodzice rozmawiali o budowie, bo my mamy to już za sobą, a oni chętnie skorzystają z naszych doświadczeń, a potem o kolejnictwie, bo tata Marty uwielbia bawić się kolejką elektryczną. Zbiera lokomotywki i wagoniki i zapisuje wszystko w specjalnym zeszycie, ile kolejek kupił sobie przed ślubem, a ile po ślubie. I okazuje się, że po ślubie więcej.
–A to najlepiej świadczy o tym, jak bardzo udane jest moje małżeństwo. – wyjaśnił wujek.

I moi rodzice zaczęli się śmiać, kiedy to usłyszeli. I rodzice Marty też się śmiali. I zrobiło się strasznie wesoło. A potem wujek Andrzej pokazywał nam te wagoniki, oczywiście zabawkowe, bo prawdziwe nie zmieściłyby się w domu, ale dzieci nie mogły ich dotykać, ponieważ są one bardzo cenne, to znaczy wagoniki, a nie dzieci.
I wujek Andrzej ma nadzieję, że jak Kacper dorośnie podzieli jego pasję, ponieważ przytrafiły mu się same córki, to znaczy wujkowi, a nie Kacprowi. I dodał,  że to miło mieć tak obiecujące dziecko za sąsiada.
I już wiedziałam, że nasi rodzice się zaprzyjaźnią, bo nie tak często zdarzają się panowie, którzy są kolekcjonerami zabawek. Przynajmniej ja do tej pory takiego nie znałam.

piątek, 10 grudnia 2010

Sezon 1, odcinek 120. Inna ja

Możliwe, że niedługo zamieszczę na blogu nowy opis ;)
Dorota Suwalska  - absolwentka Akademii Sztuk Pięknych, niedoszły biolog, pisarka. Jako aktorka, zadebiutowała w wieku lat 44, rolą młodej mężatki.   
A wszystko przez to, że całkiem nieoczekiwanie zyskałam nowe hobby.
Wiele małych i nieco większych dziewczynek marzy o tym, by zostać aktorką. Ja chyba nigdy nie miałam takich pomysłów. Zawsze bliższa mi była druga strona kamery. Aktorstwo jawiło mi się jako zawód nadzwyczaj tajemniczy. Nie umiałam sobie wyobrazić, o co w tym wszystkim właściwie, biega. Poza tym nie cierpiałam występów publicznych. Paradoksalnie obecnie dość często staję przed publicznością(i bywa, że te występy  lubię).
Tymczasem...
Wszystko zaczęło się od roli kwiaciarki  tańczącej taniec zwycięstwa z pustym wiaderkiem. Zadanie dość karkołomne - zwłaszcza, że tańczyłam w rytm...  ciszy.
Potem posypały się oferty ;) Co prawda w ramach działań amatorskich - no ale cóż... w końcu to tylko hobby. Najbardziej zdumiewa rozrzut wiekowy propozycji: od roli ryczącej czterdziestki...
- Czterdzieści lat skończyłaś, ryczeć potrafisz - oświadczyła, składająca ofertę Kamila, która miała okazję usłyszeć kilka utworów muzycznych w moim wykonaniu. - Więc się nadasz!
Aż do roli... młodej mężatki, która woli pieska od dziecka. Propozycję złożył scenarzysta, reżyser i odtwórca jednej z głównych ról (czyli mój potencjalny filmowy mąż) na warsztatach filmowych. Mocno mnie to zaskoczyło:       
- No jakby, jakby to wam powiedzieć... To w końcu ma być młode małżeństwo, więc... trochę nie moja kategoria wiekowa.
- Eee... - zbagatelizowała moje słowa jedna z koleżanek. - Ale nie wyglądasz na swój wiek.
Co prawda nie wiadomo jeszcze, kto ostatecznie otrzyma tę rolę - kontrkandydatką jest śliczna dwudziestoparoletnia dziewczyna. Ja wciąż uważam, że do roli dwudziestoparolatki bardziej nadaje się dwudziestoparolatka, zwłaszcza utalentowana, bo koleżanka prócz urody posiada również zdolności aktorskie. No ale może ulegam jakimś stereotypom.
Niezależnie od wyników "castingu" doświadczenie było nadzwyczaj interesujące. Byłam dość zestresowana siadając przystępując do improwizacji - mieliśmy zagrać małżeńską kłótnię - postanowiłam więc "pojechać" tym stresem i w efekcie... zagrałam niezłą zołzę. Wierzcie lub nie, w realu jestem, na ogół, dość sympatyczną osobą. Oglądając soją bohaterkę na monitorze sama się dziwiłam, że potrafię być tak okropna. 
- Trudny wybór - posumował nasz profesor. - Wybrać kobietę o twarzy anielskiej, czy kobietę o twarzy... diabelskiej.
Również rola ryczącej czterdziestki jest trochę (może nawet bardziej niż trochę) wbrew mojej osobowości. Będę uwodzić bohatera granego przez mojego dwudziestoparoleniego kolegę, nosić ogromny dekolt, mini spódniczkę i wysokie obcasy:
- Wysokie obcasy - zaniepokoił się mój syn. - To niebezpieczne. Kamila powinna zapewnić dyżur karetki na wypadek, gdybyś złamała sobie nogę.
Jedno odkryłam - to niezwykłe  doświadczenie - grać. Pozwala wypróbować całkiem inną siebie. Zupełnie jakbym miała kilka żyć - niczym w grze komputerowej. Tyle, że w przeciwieństwie do wirtualnych bytów, doświadczam tych żyć nie tylko umysłem, emocjami, ale również swoim ciałem.
Fajne jest również to, że, zwłaszcza w ramach improwizacji (czego brakuje mi podczas prób czytanych), wchodzi się interakcję z partnerem/postacią (?) przez niego graną . Wszystko jest na niby i w realu zarazem. Nawet stres przed występem może okazać się siłą, która cię poniesie. Trochę taki rodzaj psychodramy.   
Najzabawniejsze jest to, że na wczorajszych warsztatach przepadł mój scenariusz. Czyżbym minęła się z powołaniem? ;) Tak, czy inaczej kończę ten wpis i wracam do mojego "chybionego" zawodu - muszę kończyć książkę.     

środa, 8 grudnia 2010

Sezon 1, odcinek 119, Trzy oblicza Baby Jagi



Trzy spojrzenia na czarownicę z "Marionetek Baby Jagi". Prace nagrodzone w konkursie pt. „Ulubiona postać literacka”. Swoją droga to ciekawe, kiedy ulubioną postacią staje się czarny charakter - nawet jeśli, w tym konkretnym przypadku, czarny charakter jest charakterem różowym ;)  

poniedziałek, 6 grudnia 2010

Sezon 1, odcinek 118, "Zimą trzeba się przebierać"

Idąc za ciosem publikuję kolejny zimowy rozdział - tym razem z książki "Znowu kręcisz, Zuźka!" - w pełnej wersji, ponieważ w książce ukazał się z drobnymi skrótami.

ZIMĄ TRZEBA SIĘ PRZEBIERAĆ

Nie wiem jak jest u ciebie, ale u nas to już tak jest, że kiedy zaczyna się zima, to człowiek bezustannie musi się przebierać.

I nie chodzi o bal karnawałowy, tylko o to wszystko, co przytrafia się ludziom, kiedy spadnie śnieg.

Ja uwielbiam śnieg. Można z niego zrobić bałwana i bić się śnieżkami. Dlatego nie mogłam się doczekać, kiedy wreszcie skończą się lekcje i będziemy mogli walczyć na śnieżki, bo to jest fantastyczne. Lepsze nawet niż bałwan. Szkoda tylko, że ten bałwan, to znaczy Patryk, tak mnie natarł śniegiem, że wyglądałam jak bałwan, tak powiedziała Paulina i chciałam się z nią bić, ale ona tego nienawidzi. Paulina przedwcześnie dojrzewa i dlatego już nie lubi takich fajnych zajęć jak bijatyki z koleżankami, więc musiałam pobić się z Patrykiem. 

Zresztą ja nie za często się biję, szczególnie z dzieciakami z naszej klasy, ponieważ jestem prawie najmniejsza i prawie najstarsza w naszej klasie (choć musisz przyznać, że to trochę dziwne). Dlatego nie zawsze mogę walnąć tam, gdzie chcialabym. A jak już mi się uda, to wtedy ten ktoś, kto oberwał, z wrzaskiem pędzi na skargę do naszej pani:

–Młodszych się nie bije, jeśli chcesz wiedzieć. 

Bitwa śnieżna udała się świetnie, więc mama powiedziała, że muszę się przebrać, zanim pójdę się pobawić z Martą. 

Marta, która akurat tego dnia nie miała korepetycji z pianina była okropnie zdenerwowana. Powiedziała, że czeka z ważną wiadomością, a ja tymczasem przebieram się kilka razy dziennie jak jakaś baba. Już miałyśmy się pokłócić, ale Marta, zdaje się, przypomniała sobie, że nie będzie miała komu przekazać tej wiadomości, jeśli się za mną pokłóci, więc powiedziała:
–No dobra, dobra! Odwołuję tę babę. Musisz koniecznie coś zobaczyć!

I zaprowadziła mnie na moje własne podwórko.
–Czy nie sądzisz, że to bardzo podejrzane!? – spytała.
Popatrzyłam na swoje podwórko. Wszystko było tak jak zwykle, tyle tylko, że przysypane śniegiem.
Wzruszyłam ramionami:
–I co w tym podejrzanego?! Po prostu śnieg spadł. Gdy przytrafiło się to latem, to owszem przyznałabym, że jest to dosyć podejrzane. Ale zimą...
–I ty nazywasz się detektywem?! – Marta pokręciła głową zupełnie tak, jak nasza pani kiedy oddaje mi dyktando. – A tamte ślady?! Prowadzą prosto do garażu. Czy nie sądzisz, że mógł je zostawić złodziej, który właśnie kradnie wasz samochód. Takie ślady butów to najlepszy trop dla detektywa. Zobaczysz, że wylecisz z Klubu Super-Detektywów jeśli się tego nie nauczysz.

I poszłyśmy śledzić te ślady i wyśledziłyśmy mojego tatę w garażu i Marta była okropnie niezadowolona, że nie udało jej się uratować naszego samochodu przed złodziejami. Tym razem to ja pokręciłam głową i powiedziałam Marcie, że gdyby dokładnie się przyjrzała śladom, to z pewnością by wykryła, że zaczynają się pod drzwiami naszego domu. 
Już chciałam wrzasnąć, że jest bałwan, a nie detektyw, ale przypomniałam sobie, że jeśli się z nią teraz pokłócę, to do końca dnia nie będę miała się z kim bawić, więc zamiast tego, zaproponowałam, żebyśmy ulepiły bałwana.
–Bałwan to dziecinada, ale możemy zbudować igloo.
I to był świetny pomysł, to igloo, ale okropnie trudny. Tym bardziej, że pomagali nam Kacper i Dziunia.
–Ja chem giloo! – wołał Kacper i nie było na niego siły.
–Ja tes! – oświadczyła poważnie Dziunia, po czym wyjęła z kieszeni chusteczkę higieniczną i wysmarkała porządnie nosa.
–Giloo! – powtórzyła wyciągając rączkę z chusteczką.

W końcu jakoś nam się udało. Ale musisz wiedzieć, że igloo to nie jest zbyt wygodne mieszkanie. Nie wiem jak Eskimosi mogą w czymś takim wytrzymać. W dodatku wyszło dosyć małe i musieliśmy mieszkać w nim na zmianę. Ci, co byli akurat na zewnątrz okropnie marzli. Zresztą ci w środku też i Marta przypomniała sobie, że Eskimosi palą w swoich igloo ogniska. 

Ja nie uważałam, żeby to był dobry pomysł. Tym bardziej, że to było na moim terenie i gdyby coś się przytrafiło, to wszystko było by na mnie, ale Marta się uparła. Na szczęście Kacperek, którego znudziła zabawa w Eskimosów zaczął się bawić w Małysza. Wpadł niechcący na igloo i je rozwalił.

Ledwo wygrzebałam się spod śniegu, ale według Marty to i tak było za szybko, bo nie zdążyła przeprowadzić akcji ratunkowej: wydobywania człowieka spod lawiny z pomocą psa ratownika, to znaczy Rudego. A była taka świetna okazja.

Prawdę mówiąc miałam już dosyć zabawy w Eskimosów, chciałam wreszcie pobawić się w coś normalnego, na przykład w łyżwiarstwo figurowe na lodzie, albo nawet niefigurowe, wszystko jedno. Przypomniałam sobie, że dostałam pod choinkę świetne łyżwy, i postanowiłam je wypróbować.

Mama nie była za bardzo zadowolona, zwłaszcza, że Kacper też postanowił pójść z nami, biegał dookoła i krzyczał:
–Wyzły! Wyzły! – bo on uwielbia przekręcać wyrazy, początek słowa przekłada na koniec, a koniec na początek.
Dziunia też krzyczała:
–Wyzły! Wyzły! – i zaczęła biegać dookoła i wołać – Hau! Hau! – ponieważ jej dziadek ma w domu wyżła, psa myśliwskiego, i Dziunia okropnie go lubi.
Więc mama westchnęła, odłożyła obraz, który akurat malowała, a na którym były takie jakby kropeczki i zaczęła się ubierać. Ja też zresztą musiałam się przebrać, ponieważ po uratowaniu spod lawiny okazało się, że jestem całkiem mokra, bardziej nawet niż Kacper, którego też trzeba było przebierać.

Obok naszego domu jest stawik. Należy on do wszystkich mieszkańców naszej uliczki, więc ja też mam swój kawałek, tylko nie wiem dokładnie który. Ten stawik jest naprawdę superowski. Latem kąpiemy się w nim razem z kolegami, którzy przyjeżdżają na naszą uliczkę na wakacje, a zimą można tam jeździć na łyżwach i to bardzo bezpieczne, ponieważ stawik jest dosyć płytki i nie zagraża utonięciem, a co najwyżej zamoczeniem. Zresztą na naszym stawiku lód jest zawsze bardzo mocny. Nigdzie na świecie nie znajdziesz tak mocnego lodu.

Kacper początkowo okropnie płakał i pokazywał, na swoje buty, że nie ma na nich takich wystających metalowych rzeczy jakie mamy Marta i ja, ale mama zaczęła go ciągnąć po lodzie na sankach, a potem pokazała jak można ślizgać się na butach, więc Kacper się pocieszył. Biegał i krzyczał:
–Wyzły! Wyzły! Wyzły!
A Dziunia biegła za nim wołając:
–Hau! Hau!
I nawet nie przewracali się zbyt często, ponieważ lód był pokryty śniegiem, co nie było zbyt dobre dla łyżwiarstwa figurowego.

Aż nagle Kacper znikł, a ściślej mówiąc, zrobił się bardzo malutki. Jeszcze mniejszy niż zwykle. Okazało się, że jego noga przebiła lód, który w tym miejscu był bardzo cienki, ponieważ ktoś zrobił przerębel, żeby łapać ryby, albo wpuścić im powietrza, dokładnie nie wiem.

Dziunia, która biegała za Kacprem, zaczęła okropnie płakać. Mama rzuciła się pędem w jego stronę (nie wiedziałam, że umie tak szybko biegać), a Marta, która uwielbia ratować ludzi przed przestępcami i wszystkimi innymi niebezpieczeństwami świata, krzyczała:
–Niech ciocia go zostawi! Ja go uratuję! Ja wiem jak to się robi! Widziałam na jednym filmie.
Poszukała kija i zaczęła czołgać się w stronę Kacpra.
Ale człowiek biegnący jest o wiele szybszy od człowieka, który się czołga i Marta miała za złe mojej mamie, że nie pozwoliła jej zostać bohaterką, która z narażeniem własnego życia ratuje dziecko od utonięcia, że mama uratowała Kacpra nieprofesjonalnie, bo trzeba było się czołgać i podawać kij, i że sama mogła zginąć. I wcale nie chciała słuchać, kiedy jej tłumaczyłam, że ten stawik jest za płytki, żeby się w nim utopić.
–Z ciebie też też niezły gagatek!. – powiedziała mi. – Wrodziłaś się w swoją mamę i złośliwie nie pozwoliłaś się uratować spod lawiny.  

Na koniec oświadczyła, że ma już tego dosyć i bardzo obrażona poszła do swojego domu.

Mama zresztą też miała dosyć. Wzięła Kacpra na ręce i powiedziała, że ja też muszę wracać do domu, żeby się przebrać.

I ja też miałam dosyć.

Doszłam do wniosku, że zima byłaby całkiem fajna, gdyby nie to ciągłe przebieranie.
 

sobota, 4 grudnia 2010

Sezon 1, odcinek 117, czyli "Ładny Gips 2, czyli sezon na ortopedę"

Zamiast pisać odcinek o zimie na co jakoś nie mam czasu (choć może nawet miałabym ochotę) zamieszczam w moim serialu jedną z nagrodzonych w konkursie prac i publikuję stosowny fragment mojej książki "Zuźka w necie i w realu".

ŁADNY GIPS 2, CZYLI SEZON NA ORTOPEDĘ

Hurra!!! Hurra!!! Hurra!!! Rodzice zapisali mnie na obóz narciarski!!! A w dodatku, nie uwierzysz, z okazji wyjazdu dostanę KOMÓRKĘ!!!

Dowiedziałam się o tym dzisiaj, po powrocie ze szkoły i omal nie zwariowałam ze szczęścia. Ale, co za pech, chwilę potem odwiedziła nas pani Janeczka.

–Obóz narciarski!? – wykrzyknęła. – To szaleństwo! 

A potem wyjaśniła, że na takich obozach wszyscy łamią sobie nogi, i opowiedziała niesamowitą ilość mrożących krew w żyłach historii, które miały różne początki, lecz zakończenie zawsze takie samo – pobyt w szpitalu na oddziale ortopedii. 

Już się bałam, że mama się wycofa z obietnicy. Mało brakowało, a sama bym się rozmyśliła. Tym bardziej, że sąsiadka dorzuciła kilka kryminałków o dzieciach, którym skradziono komórki. Ale, o dziwo, te opowieści nie zrobiły na mamie wrażenia. Mama dość często przebywa z panią Janeczką i chyba, jak to się mówi, nabyła odporności. 

Zrozumiałam, że teraz już nic nie zagrozi mojej wyprawie z komórką na obóz narciarski i z wielkiego szczęścia popadłam w bezsenność. A kiedy wreszcie udało mi się zasnąć, miałam superowski sen. 

Byłam na obozie. I robiłam niesamowite postępy (zdaje się, że odkryli we mnie talent). I wysyłałam mnóstwo SMS-ów. I dostawałam ich mnóstwo. A najwięcej od Jaszka i Marty, którzy podziwiali mój talent i strasznie mi zazdrościli (szczególnie Marta). I było okropnie fajnie. Ale co za pech, codziennie ktoś łamał sobie nogę albo rękę, albo jedno i drugie. W pobliżu tego obozu odbywały się Mistrzostwa Świata w skokach narciarskich, na których także Małysz się skontuzjował. I tylko ja mogłam go zastąpić jako najsłynniejszy młody talent. Skoczyłam więc i leciałam, leciałam, leciałam... aż doleciałam do chmur. Wysłałam Marcie SMS-a (i Jaszkowi też), że właśnie biję rekord świata . I pewno bym go pobiła, gdyby nie zadzwonił budzik. I o mało nie pobiłam... Kacpra, który wlazł na moje łóżko i zaczął po mnie skakać, krzycząc: 

–Pejek jest Małys!!! Pejek jest Małys!!!

Skąd on wiedział, co mi się śniło?! Chyba odziedziczył po mamie jasnowidztwo.

Na szczęście przypomniałam sobie, że pojadę na obóz i dostanę komórkę. Więc humor od razu mi się poprawił, chociaż czekał mnie ciężki dzień: poprawa sprawdzianu z matmy i wizyta u ortopedy z powodu skrzywionego kręgosłupa. Ale to nic. Niczym mistrz świata w skokach narciarskich poleciałam do szkoły, żeby pochwalić się komórką, którą niedługo dostanę. Oraz tym, że już wkrótce zostanę mistrzynią w skokach. A ponieważ przerwy okazały się zbyt krótkie, dostałam kilka uwag za brak koncentracji uwagi i przesyłanie liścików. Gdybym miała już komórkę mogłabym wysyłać SMS-y. To trudniej wykryć. 

Na ostatniej lekcji pani spojrzała na mnie, a minę miała taką, jakby to ona w nocy cierpiała na bezsenność.

–Eh Zuziu, widzę, że i tak nie możesz usiedzieć na miejscu. W takim razie przeleć się... to znaczy... – poprawiła się pani – przejdź się do biblioteki i oddaj tę książkę. Tylko pomału! A buty zawiązane?!

–Przecież mam buty na rzepy! – zawołałam spod drzwi i pognałam do biblioteki. Gnałam dość wolno (dokładnie tak jak prosiła pani). Ale i tak (cóż za niesprawiedliwość) potknęłam się na schodach. I spadając uderzyłam nogą w ścianę.

Poczułam nagły ból i noga zaczęła puchnąć. Postanowiłam nic nie mówić pani, bo gdybym powiedziała, wysłałaby mnie do pielęgniarki, a to na drugim końcu szkoły. Z taką nogą trudno dotrzeć na sam koniec szkoły. Poza tym, po co robić aferę, skoro zaraz się kończą lekcje, a ja i tak miałam jechać z tatą do ortopedy. 

Do szatni sprowadzili mnie Jaszko i Karol. Patryk zniósł mój tornister. 

–Nie jest tak źle – pocieszał mnie Karol – Wybrałaś niezły termin na ten wypadek. Stopnie wystawione. Wizyta u ortopedy umówiona. Więc oba schorzenia (to znaczy nogę i kręgosłup) załatwisz za jednym zamachem.

Ortopeda nie chciał jednak oglądać mojego kręgosłupa.

–Tę sprawę załatwimy podczas następnej wizyty – wyjaśnił. 

Za wielką uwagą obejrzał nogę, po czym natychmiast wysłał nas na ostry dyżur.


Do domu wróciliśmy dopiero wieczorem. Ja z gipsem na nodze, a tata z karteczkę, na której było napisane:

Dziecko spadło ze schodów, skręciło pr. stopę.

Duży obrzęk, krwiak kostki bocznej. Rtg – oderwanie drobnego fragmentu kostnego ze szczytu kostki bocznej prawej.

But gipsowy na 3 tygodnie.

Zakaz chodzenia, noga wyżej.


Byłam wykończona. Najwyraźniej zaczął się już sezon na ortopedę, bo musieliśmy czekać w ogromnej kolejce. Zasnęłam więc zaraz po kolacji, a obudziłam się następnego dnia około południa.

Po śniadaniu poprosiłam mamę o wpis na gipsie (Kacper też coś nabazgrolił). Potem poczytałam książkę. Obejrzałam jakiś głupi program w telewizji, a potem zaczęłam się potwornie nudzić, bo ile w końcu można leżeć z nogą wyżej. 

Mama próbowała mnie przekonać, że gips nie jest taki straszny, ale ja się nie dawałam. Pomyślała więc chwilę i przyniosła mi zeszyt.

–To "Dziennik Gipsu". Będziesz zapisywać w nim różne wydarzenia i zrobisz listę rzeczy, które można robić z nogą w gipsie. Zdziwisz się jaka będzie długa. Jak będzie ci się nudzić, zajrzysz do zeszytu i coś sobie wybierzesz. Pogadałyśy trochę o tym, co może znaleźć się na liście, i mama musiała iść do szkoły, aby wyjaśnić różne sprawy związane z wypadkiem. Przed wyjściem poprosiła, bym spróbowała powstrzymać się od czynności fizjologicznych do czasu jej powrotu, ponieważ jest mnóstwo schodów w domu i ciężko mi będzie dostać się do łazienki. Gdy mama wyszła napisałam w "Dzienniku Gipsu":

Co można robić robić ze złamaną nogą?

1. Pisać dziennik gipsu.

2. Pisać bloga (np. bloga gipsu).

3. I w ogóle siedzieć przy kompie z nogą wyżej.

4. Czytać.

5. Oglądać telewizję i wypożyczać filmy (trzeba tylko zrobić spis filmów do wypożyczenia)

6. Słuchać muzyki.

7. Zapraszać gości.

8. Gadać przez telefon.

9. Zbierać podpisy na gipsie.

10. Grać w scrabble i inne gierki


I skończyły mi się pomysły. Znów zaczęłam się nudzić. Z nudów przypomniałam sobie małą dziewczynkę, którą widziałam wczoraj na ostrym dyżurze. Ona miała gips na ręce. Bardzo ładny. Całkiem zielony. Podobno można było taki gips zamówić za specjalną opłatą, ale my z tatą o tym nie wiedzieliśmy. Wczoraj byłam zbyt zmęczona, żeby namawiać tatę na zdjęcie białego gipsu, który miałam na nodze, i nałożenie zielonego. Ale dziś, kiedy porządnie się wyspałam, poczułam okropną zazdrość. I zrozumiałam, że ja też muszę mieć taki gips. 

Dlatego postanowiłam jakoś przedostać się do regału, w którym trzymam farby. A, że nie mogłam iść do łazienki po wodę (schody), chciałam użyć wody z wazonu, ale wazon się stłukł i woda wylała się na moją nogę. Gips zaczął się rozpuszczać, a pościel zrobiła się zielona. Co gorsza, czułam, że to moje ostatnie chwile, kiedy mogę powstrzymać się od czynności fizjologicznych. 

Na szczęście mama właśnie wróciła ze szkoły. Po awanturze, załatwieniu najpilniejszych spraw fizjologicznych, zmianie pościeli i przekazaniu masy pozdrowień od koleżanek, kolegów i nauczycieli, mogłyśmy wreszcie powrócić do „Dziennika Gipsu”. Mama podsunęła mi parę nowych pomysłów, ale nie zgodziłam się na powtarzanie materiału szkolnego, a mama zabroniła mi malowania gipsu plakatówką. I kiedy poszła do kuchni szykować obiad dopisałam:

11. Mogę nagrywać własne audycje radiowe na dyktafon taty.

12. I inne rzeczy też, na przykład pomysły na książki.

13. Głaskać kota, żeby mruczał.

14. Wymyślać bajki dla Kacpra.


Potem zrobiłam parę rzeczy z mojej listy, ale Kacper niewdzięcznik nie chciał słuchać moich bajek. I znów zaczęłam się nudzić.

Na szczęście po południu przyszła Marta (patrz punkt 7). Ona ma duże doświadczenie z gipsem, ponieważ w zeszłym roku skręciła nogę. Miałam więc nadzieję, że coś mi podpowie.

Marta spojrzała na moją nogę i powiedziała z uznaniem: 

–Ładny gips! 

–Ładny – potwierdziłam. – Sama go malowałam. 

Nagle Marta się roześmiała.

–Pamiętasz? W zeszłym roku też tak mówiłyśmy: ładny gips. Jak skręciłam sobie nogę.

–To było przy gipsowym odlewie odcisku buta – przypomniałam. – Jak przeprowadzałyśmy śledztwo u sąsiadów. 

–Nieważne. – Marta wzruszyła ramionami i zrobiła takie jakby okienko z palców. 

– Uwaga kręcę film! „Ładny gips. Dwójka” – zawołała. 

To był w sumie niezły pomysł, więc napisałam:


15. Można kręcić film, tak na niby, np. „Ładny gips 2”. 

–Nowa aktorka w roli głównej: Zuźka – Buźka – rechotała Marta. – Wątpię jednak, czy dorówna słynnej Marcie o Wielkim Ducha Harcie – gwieździe, która wcieliła się w minionym roku w postać Kobiety z Gipsem. 

Chwyciła moje kule i zaczęła robić rozmaite sztuki, naprawdę niesamowite, których nauczyła się w zeszłym roku, kiedy nosiła gips na nodze. Ja też spróbowałam, ale mi się nie udawało, ponieważ nie zdążyłam się jeszcze wprawić. Więc Marta zaczęła się ze mnie śmiać. 

Podniosłam się z podłogi i zapisałam w „Dzienniku Gipsu”

16.Można ćwiczyć gimnastykę akrobatyczną na kulach.

A potem obraziłam się na Martę. Na szczęście zadzwonił Jaszko (punkt 8) i humor mi się trochę poprawił, bo to miło, gdy przyszły mąż troszczy się o swoją przyszłą żonę. 

–No i co z twoją nogą? Dzwoniłem wczoraj, ale byłaś u lekarza.

Z przejęcia zaschło mi w gardle, gdy dowiedziałam się, że mój przyszły mąż zatroszczył się o mnie również w dniu wczorajszym

–No więc... chodzi o to... – usiłowalam przypomnieć sobie okropnie specjalistyczny tekst zapisany karteczce od lekarza – chodzi o to, że nastąpiło oderwanie kawałka kończyny górnej od pięty.

Po tych słowach zapadła cisza w słuchawce.

–Halo! Jaszko! Jesteś tam?

–Oderwanie kończyny? – wykrztusił wreszcie Jaszko.

I znów zamilkł

–Górnej? To znaczy, że masz rękę w gipsie?

–Nie rękę. Nogę. Bo to się inaczej nazywa złamanie nogi.

–Aha! – powiedział Jaszko bez przekonania.

I dodał coś jeszcze, ale nic nie usłyszałam co, bo ta głupia Marta ryła na całe gardło.

–"Ładny Gips 2". Ujęcie pierwsze: Oderwanie kończyny górnej od pięty – Po czym przyłożyła dłoń do swojej stopy, a następnie gwałtownie ją oderwała, krzywiąc się przy tym straszliwie.

–Cicho!!! – wrzasnęłam

– Moje ucho! Uważaj! – zawołał Jaszko, aż musiałam odsunąć słuchawkę.

–To nie do ciebie. – wyjaśniłam. – To do do tej idiotki. Marty, która wyśmiewa się z mojego nieszczęścia.

–Ładny gips – westchnął Jaszko.

–Tak ładny. Zielony – przytaknęłam.

–Jak to zielony? – zdziwił się Jaszko.

–To znaczy nie chodzi mi o to, że ładny gips, tylko, że ładny gips... – próbowałam wyjaśnić.

Nie mogłam jednak dłużej rozmawiać, ponieważ Marta znów zaczęła mnie zagłuszać.

A ponieważ sąsiadki, podobnie jak nieszczęścia przychodzą parami po chwili zjawiła się u nas pani Janeczka.

–A nie mówiłam, że obozy narciarskie są niebezpieczne dla zdrowia!!!- wykrzyknęła tryumfalnie. – Ledwo wyjechała, a już przywieźli ci ją w gipsie! 

–Chyba przesadzasz – bąknęła mama. – Niby jak mogła od wczoraj wyjechać, złamać nogę i wrócić. Przecież wczoraj ją tutaj widziałaś. Z resztą ferie zimowe jeszcze się nie zaczęły.

–Taaaak... – zdziwiła się sąsiadka – W takim razie... w jaki sposób?

–To wszystko przez szkołę – wyjaśniłam. – Bo szkoła jest okropnie niebezpieczna dla zdrowia. W ogóle nie powinno się posyłać do niej dzieci, ponieważ grozi to otropedą. 

Pani Janeczka zamilkła na chwilę

–Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło – powiedziała w końcu. – Może to i lepiej... Przynajmniej nie pojedzie na obóz i nie złamie sobie nogi... 

–Przecież już ma złamaną – stwierdziła mama z przekąsem. 

–Miałam na myśli złamanie z przemieszczeniem – dodała szybciutko pani Janeczka. A we mnie jakby piorun strzelił. 

–Jak to mamo!? To ja nie pojadę na obóz?!

–Myślałam, że wiesz... kochanie, sama pomyśl... Czy można jeździć na nartach z nogą w gipsie?

–Ale mogliby mi zdjąć gips parę dni wcześniej! Co za różnica? I wtedy mogłabym wyjechać. 

–Po zdjęciu gipsu trzeba będzie tę nogę oszczędzać...

–Tak – wtrąciła pani Janeczka. – I potrzebna będzie rehabilitacja. Moja koleżanka spędziła dwa miesiące w szpitalu w Konstancinie.

–W tym przypadku nie będzie to konieczne. – powiedziała mama ze zlością. – To nie jest skomplikowany uraz.


Co do mnie, to zrozumiałam, że właśnie nadszedł najgorszy dzień mego życia. I pewno bym się rozpłakała, gdyby nie Marta. Choć tym razem to chyba mogłam płakać przy niej. Ona też miała łzy w oczach. A kiedy się dowiedziała, że nie pojadę na obóz, to nawet odłożyła kamerę. To znaczy przestała robić okienko z palców. Minę miała niewyraźną i próbowała opowiadać mi jakieś głupie kawały na pocieszenie. Ale wytłumaczyłam jej, że jestem okropnie zmęczona. I żeby przyszła jutro. A mama powiedziała to samo pani Janeczce.

Gdy zostałyśmy same nie musiałam już powstrzymywać się od płaczu. 

–Mamo zrozum... – szlochałam. – Nie dość, że nie zostanę mistrzynią świata w skokach narciarskich, to na dodatek nie dostanę komórki...

–Mistrzynią świata... – zdziwiła się mama – Aaaa... mistrzynią świata... na nartach... pewno nie zostaniesz w tym roku. Ale czemu miałabyś nie dostać komórki?

–No bo miała być na wyjazd... żeby utrzymywać kontakt... kiedy będzie nas dzielić odległość...

–Zuziu, to byłoby zbyt okrutne. Nie dość, że przepadł ci obóz, to jeszcze komórka... Tata przywiezie ci ją dzisiaj z Warszawy.

–Naprawdę!? Hurrra!!! Hurrra!!! Hurrra!!! – zawołałam i gdyby nie gips na nodze z pewnością wykonałabym kilka niesamowitych skoków. Prawie tak niesamowitych jak skoki Małysza.

Gdy tata wrócił wpisałam do "Dziennika Gipsu" następne punkty:

17. Można utrzymywać łączność z Kacprem, który też dostał komórkę (zabawkową). Pod warunkiem, że się głośno krzyczy. I nie dzieli nas zbyt wielka odległość.

18. Można wysyłać SMS-y i sygnałki do kolegów i koleżanek

19. Można odbierać SMS-y i sygnałki od kolegów i koleżanek np:


jak twoja 100pa? 3m sie i o3j lzy :'( bo jutro wpadnem :) o2gi ;) pzdr karol



Sora za te wyglupy. Wyczilam super film o detektywach, to ci przyniose. Marta.



Zajrzę jutro, jeśli nie masz nic przeciwko. Podrawiam. Jaszko.



Wieczorem mogłam dopisać punkt punkt. Po prostu ekstra.



20. Można dostawać kwiaty od wielbicieli. A nawet od przyszłych mężów.



Bo musisz wiedzieć, że wieczorem dostałam od Jaszka następnego SMS-a. Najpiękniejszego SMS-a na świecie: 





Skrót wiadomości - „Beats of Freedom" i Muniek Staszczyk

Już w najbliższą środę - 8 grudnia, o godz. 19.00 zapraszam do Nadarzyna, a konktetnie do Nadarzyńskiego Ośrodka Kultury przy Pl. Poniatowskiego 42 na pokaz filmu „Beats of Freedom". Po projekcji spotkanie z jednym z jego bohaterów - Muńkiem Staszczykiem, które będę miała przyjemność poprowadzić. Film Zobaczymy dzięki uprzejmości Instytutu Adama Mickiewicza. Więcej informacji na blogu Kina Nokowego.

piątek, 3 grudnia 2010

Sezon 1, odcinek 116. Kilka zdjęć ze spotkania w Młochowie :)

Tak było w listopadzie w Młochowie. Spotkanie przygotowała Świetlica Młodzieżowa Nadarzyńskiego Ośrodka Kultury w Młochowie oraz
Biblioteka Publiczna Gminy Nadarzyn – Filia Młochów. Na zdjęciu, prócz mnie, organizatorki. Jedna z nich Marzena Latoszek ze Świetlicy w Młochowie prowadziła spotkanie pomimo widocznych na pierwszy rzut oka niedomagań zdrowotnych. Najpierw wystąpiła młodzież - dla mnie i dla publiczności :)Potem przyszła kolej na mnie. Ku zaskoczeniu moim i publiczności znalazła się osoba chętna do przeczytania fragmentu mojej hiszpańskiej książki. 
Jak zwykle wyjaśniłam jak pisać... ilustracje...i, wraz z Czytelnikami, bawiłam się w układanie na flanelowej tablicy wesołych obrazków z łez.Chętnych nie brakowało :)Nie zabrakło spotkania z Czytanką-Przytulanką, pluszową zabawką w której wnętrzu ukryta jest książka. Na zakończenie - rozdanie nagród w konkursie plastycznym  pt. „Ulubiona postać literacka”. Dodam, że chodziło w nim o bohaterów moich książek :)