Możliwe, że niedługo zamieszczę na blogu nowy opis ;)
Dorota Suwalska - absolwentka Akademii Sztuk Pięknych, niedoszły biolog, pisarka. Jako aktorka, zadebiutowała w wieku lat 44, rolą młodej mężatki.
A wszystko przez to, że całkiem nieoczekiwanie zyskałam nowe hobby.
Wiele małych i nieco większych dziewczynek marzy o tym, by zostać aktorką. Ja chyba nigdy nie miałam takich pomysłów. Zawsze bliższa mi była druga strona kamery. Aktorstwo jawiło mi się jako zawód nadzwyczaj tajemniczy. Nie umiałam sobie wyobrazić, o co w tym wszystkim właściwie, biega. Poza tym nie cierpiałam występów publicznych. Paradoksalnie obecnie dość często staję przed publicznością(i bywa, że te występy lubię).
Tymczasem...
Wszystko zaczęło się od roli kwiaciarki tańczącej taniec zwycięstwa z pustym wiaderkiem. Zadanie dość karkołomne - zwłaszcza, że tańczyłam w rytm... ciszy.
Potem posypały się oferty ;) Co prawda w ramach działań amatorskich - no ale cóż... w końcu to tylko hobby. Najbardziej zdumiewa rozrzut wiekowy propozycji: od roli ryczącej czterdziestki...
- Czterdzieści lat skończyłaś, ryczeć potrafisz - oświadczyła, składająca ofertę Kamila, która miała okazję usłyszeć kilka utworów muzycznych w moim wykonaniu. - Więc się nadasz!
Aż do roli... młodej mężatki, która woli pieska od dziecka. Propozycję złożył scenarzysta, reżyser i odtwórca jednej z głównych ról (czyli mój potencjalny filmowy mąż) na warsztatach filmowych. Mocno mnie to zaskoczyło:
- No jakby, jakby to wam powiedzieć... To w końcu ma być młode małżeństwo, więc... trochę nie moja kategoria wiekowa.
- Eee... - zbagatelizowała moje słowa jedna z koleżanek. - Ale nie wyglądasz na swój wiek.
Co prawda nie wiadomo jeszcze, kto ostatecznie otrzyma tę rolę - kontrkandydatką jest śliczna dwudziestoparoletnia dziewczyna. Ja wciąż uważam, że do roli dwudziestoparolatki bardziej nadaje się dwudziestoparolatka, zwłaszcza utalentowana, bo koleżanka prócz urody posiada również zdolności aktorskie. No ale może ulegam jakimś stereotypom.
Niezależnie od wyników "castingu" doświadczenie było nadzwyczaj interesujące. Byłam dość zestresowana siadając przystępując do improwizacji - mieliśmy zagrać małżeńską kłótnię - postanowiłam więc "pojechać" tym stresem i w efekcie... zagrałam niezłą zołzę. Wierzcie lub nie, w realu jestem, na ogół, dość sympatyczną osobą. Oglądając soją bohaterkę na monitorze sama się dziwiłam, że potrafię być tak okropna.
- Trudny wybór - posumował nasz profesor. - Wybrać kobietę o twarzy anielskiej, czy kobietę o twarzy... diabelskiej.
Również rola ryczącej czterdziestki jest trochę (może nawet bardziej niż trochę) wbrew mojej osobowości. Będę uwodzić bohatera granego przez mojego dwudziestoparoleniego kolegę, nosić ogromny dekolt, mini spódniczkę i wysokie obcasy:
- Wysokie obcasy - zaniepokoił się mój syn. - To niebezpieczne. Kamila powinna zapewnić dyżur karetki na wypadek, gdybyś złamała sobie nogę.
Jedno odkryłam - to niezwykłe doświadczenie - grać. Pozwala wypróbować całkiem inną siebie. Zupełnie jakbym miała kilka żyć - niczym w grze komputerowej. Tyle, że w przeciwieństwie do wirtualnych bytów, doświadczam tych żyć nie tylko umysłem, emocjami, ale również swoim ciałem.
Fajne jest również to, że, zwłaszcza w ramach improwizacji (czego brakuje mi podczas prób czytanych), wchodzi się interakcję z partnerem/postacią (?) przez niego graną . Wszystko jest na niby i w realu zarazem. Nawet stres przed występem może okazać się siłą, która cię poniesie. Trochę taki rodzaj psychodramy.
Najzabawniejsze jest to, że na wczorajszych warsztatach przepadł mój scenariusz. Czyżbym minęła się z powołaniem? ;) Tak, czy inaczej kończę ten wpis i wracam do mojego "chybionego" zawodu - muszę kończyć książkę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz