W drodze do domu zaczęłam się zastanawiać nad sprawami, o których jeszcze nigdy w życiu nie myślałam. Na przykład, co by było, gdybym naprawdę była lesbijką. Co powiedzieliby na to mama, tata, wszystkie babcie, ciocie, wujkowie, a przede wszystkim jak by się rozwinęła sytuacja w klasie? Czy nadal by mnie lubili? A jeśli nie? Nawet teraz z trudem przyszło mi zdobycie ich sympatii. A co dopiero w takiej sytuacji. I co ja bym wtedy czuła? Czy próbowałabym udawać, że wcale nie jestem lesbijką, żeby mieć święty spokój? Jakie to musi być okropne – wciąż udawać, wciąż się pilnować! Dziewczyny przechwalałyby się swoimi podbojami miłosnymi, a ja co?! I co bym zrobiła, gdyby spodobała mi się jakaś dziewczyna? Już to, że podoba mi się chłopak, jest wystarczająco trudne. Wciąż się obawiam, że to bez wzajemności, że on mnie nie lubi, że będzie się śmiał itp. A w przypadku dziewczyny to byłaby podwójna trudność, by nie powiedzieć – trudność do potęgi. I czy w ogóle w naszej szkole jest dziewczyna, która mogłaby się we mnie zakochać (to znaczy, gdybym naprawdę była lesbijką)? A jeśli nawet jest, to skąd wiadomo, czy nie udaje, że podobają jej się chłopaki, żeby się nie wyróżniać? I jakie to uczucie być innym niż wszyscy dookoła?
(fragment książki "Piegowate niebo", Nasza Księgarnia, 2014)
W czasach, gdy ratowaniem świata zajmują się dziewczynki (i chwała im za to, podobnie wszystkim innym, którzy również próbują się zatroszczyć o naszą planetę) postanowiłam przypomnieć fragment mojej wydanej przed pięciu laty książki, ponieważ już od dłuższego czasu czuję, że powinnam jakoś zareagować na to, co od pewnego czasu słyszy się na temat osób LGBT. Przemówiłam słowami mojej nastoletniej bohaterki, bo być może wystarczyłaby odrobina empatii, głowa wolna od uprzedzeń i taka może nawet nieco naiwna refleksja, by wczuć się w to jak mogą czuć się w tej sytuacji osoby nieheteronormatywne, zwłaszcza nastolatki. I bez tej nagonki było im trudno, trudno mi sobie wręcz wyobrazić, co czują teraz.
Jako osoba heteroseksualna zastanawiam się, jak bym się czuła, gdyby ktoś mi powiedział: możesz robić co chcesz, ale we własnym domu, ja ci pod kołdrę nie zaglądam, ale nie afiszuj się. Gdybym musiała powściągać okazywanie uczuć w miejscach publicznych – i nie chodzi mi o jakieś seksualne akcje, ale zwykłe odruchy bliskości typu wzięcie za rękę, przytulenie – bo groziłby mi za to ostracyzm społeczny, więcej, mogłabym z tego powodu dostać łomot. Gdyby umieszczone w miejscu publicznym zdjęcie trzymających się za ręce kobiety i mężczyzny uważano za agresywne promowanie orientacji seksualnej, krzewienie szkodliwej ideologi. Gdybym nie mogła zawrzeć z najbliższą mi osobą legalnego związku, bo przecież – jak usłyszałam niedawno w radiu od pewnego polityka, jako propozycję dla gejów i lesbijek – można przecież zawrzeć spółkę cywilną. Czy wtedy miałabym poczucie, że jestem równouprawniona, że mam takie same prawa, jak inni?
Jako obywatelka zastanawiam się, kto weźmie odpowiedzialność za kampanię, która została rozpętana wobec, by nie powiedzieć przeciw, osobom LGBT, jeśli naprawdę stanie się coś strasznego? A było już blisko biorąc pod uwagę choćby planowany zamach bombowy podczas marszu Równości w Lublinie.
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą bez etykiety. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą bez etykiety. Pokaż wszystkie posty
wtorek, 8 października 2019
poniedziałek, 4 lutego 2019
Paweł - wspomnienie
Trochę czasu mi to zajęło, ale wreszcie dojrzałam do tego, by napisać wspomnienie o moim bracie Pawle Suwalskim. Miniona niedawno rocznica jego urodzin jest do tego dobrą okazją, ponieważ chcę się skupić nie na tym, że już go nie ma, lecz na tym, że był. Jest w tym pewno również znana Wam pewno potrzeba, by po naszych bliskich pozostał ślad nie tylko w naszych sercach. Choć mój brat pozostawił po sobie również „zewnętrze” ślady. Jego głos słychać w dziecięcych chórkach w piosenkach do filmu „Akademia Pana Kleksa” (nawiasem mówiąc niedawno minęła 35. rocznica premiery tej produkcji). Jako chłopiec występował też w Teatrze Polskim w sztukach reżyserowanych przez Kazimierza Dejmka: w „Uciechach Staropolskich” (1981) i „Wyzwoleniu”(1982). W tym drugim spektaklu w roli przebranego za anioła (zapewne z uwagi na urodę) małego kolędnika. Podobno jeden ze starszych aktorów ze wzruszenia się rozpłakał.
Paweł miał nie tylko piękny głos (nie ukrywam, że zdarzało mi się zazdrościć np. sukcesów na kolonijnych festiwalach, wcześniej to ja wygrywałam), lecz również znakomity słuch. W wieku 7 lat trafił do Szkoły Muzycznej przy ulicy Miodowej w Warszawie. To dlatego w naszym niezbyt dużym mieszkaniu w bloku pojawił się fortepian, niewielki co prawda, ale jak na nasz metraż, był to mimo wszystko pokaźny instrument, zajmujący sporą część dużego pokoju (rodzice oddali nam duży pokój, który podzielony został regałami na pół, a sami zamieszkali w mniejszym). Prócz fortepianu w domu pojawiła się wiolonczela (główny instrument Pawła) zamieniony po latach na klarnet. Z tego co pamiętam powodem tej zmiany był fakt, że bratu zbyt wolno rosła ręką w stosunku do reszty ciała, a co pewien czas musiał zmieniać instrument na większy. Pojawiła się też muzyka: codzienne ćwiczenia na wiolonczeli i na fortepianie, niezwykła postać pana stroiciela, pojawiająca się regularnie w naszym domu...
Naukę w szkole muzycznej przerwała choroba. To był bardzo trudny czas dla całej rodziny. Zwłaszcza dla rodziców (ja chyba nie do końca zdawałam sobie sprawę z powagi sytuacji) i samego Pawła, który jako bardzo młody a z drugiej strony obdarzony już dużą świadomością chłopiec (druga połowa podstawówki) musiał zmierzyć się z tak trudnymi tematami jak ciężka choroba (która doprowadziła niektórych jego szpitalnych znajomych do kalectwa) i śmierć (pamiętam opowieść o tym, jak umarła jego koleżanka ze szpitala). Dopiero po latach w pełni sobie uświadomiłam, jak duży wpływ musiało mieć na niego to doświadczenie.
Paweł wyzdrowiał, ale do grania nie wrócił. Myślę jednak, że potrzeba tworzenia w nim pozostała. Jako dorosły człowiek przez pewien czas tworzył efekty pirotechniczne do filmów (m. in. „Mistrz” Piotra Trzaskalskiego). Miał też twórcze podejście do innych rzeczy, które robił w swoim życiu. Zamiłowanie do filmu odziedziczył po nim syn Arkadiusz (ewolucje kaskaderskie: m.in. „Wołyń, „Krew Boga”).
Są również inne, nie mniej ważne, materialne ślady. Wybudował piękny dom dla swojej rodziny i pomógł w budowie i remoncie domu, w którym mieszkam. Istnieje również wiele innych domów, w których pozostała cząstka pracy mojego brata.
Z niematerialnych śladów najważniejsza jest chyba nieustająca pamięć w sercach bliskich: mamy (nasz tata zmarł wcześniej), żony, dwójki dzieci, mojej, czyli siostry...
Dla mnie osobiście ważne jest również to, że był niezwykle wrażliwym człowiekiem. Świadczy o tym chociażby fakt, że po obejrzeniu reportażu o transporcie zwierząt na rzeź zrezygnował z jedzenia mięsa.
Mogłabym jeszcze wiele tu napisać, bo otwierają się wspomnienia. To chyba jednak już następnym razem. Ten wpis traktuję raczej jako wstęp do wspomnień.
P.S. Skan przedstawia prezent, który przygotowałam Pawłowi pod choinkę, w czasach, kiedy był jeszcze jeszcze moim małym braciszkiem. Paweł był trzy lata ode mnie młodszy, co w młodszym wieku stanowiło sporą różnicę. Regularnie rysowałam też programy do na jego egzaminy z wiolonczeli, ale nie wiem, czy jakiś się zachował. W wieku młodzieńczym różnica wieku zaczęła się zacierać, a Paweł okazał się bardzo lojalnym i wspierającym bratem - ”rówieśnikiem”, który potrafił stanąć po mojej stronie.
Paweł miał nie tylko piękny głos (nie ukrywam, że zdarzało mi się zazdrościć np. sukcesów na kolonijnych festiwalach, wcześniej to ja wygrywałam), lecz również znakomity słuch. W wieku 7 lat trafił do Szkoły Muzycznej przy ulicy Miodowej w Warszawie. To dlatego w naszym niezbyt dużym mieszkaniu w bloku pojawił się fortepian, niewielki co prawda, ale jak na nasz metraż, był to mimo wszystko pokaźny instrument, zajmujący sporą część dużego pokoju (rodzice oddali nam duży pokój, który podzielony został regałami na pół, a sami zamieszkali w mniejszym). Prócz fortepianu w domu pojawiła się wiolonczela (główny instrument Pawła) zamieniony po latach na klarnet. Z tego co pamiętam powodem tej zmiany był fakt, że bratu zbyt wolno rosła ręką w stosunku do reszty ciała, a co pewien czas musiał zmieniać instrument na większy. Pojawiła się też muzyka: codzienne ćwiczenia na wiolonczeli i na fortepianie, niezwykła postać pana stroiciela, pojawiająca się regularnie w naszym domu...
Naukę w szkole muzycznej przerwała choroba. To był bardzo trudny czas dla całej rodziny. Zwłaszcza dla rodziców (ja chyba nie do końca zdawałam sobie sprawę z powagi sytuacji) i samego Pawła, który jako bardzo młody a z drugiej strony obdarzony już dużą świadomością chłopiec (druga połowa podstawówki) musiał zmierzyć się z tak trudnymi tematami jak ciężka choroba (która doprowadziła niektórych jego szpitalnych znajomych do kalectwa) i śmierć (pamiętam opowieść o tym, jak umarła jego koleżanka ze szpitala). Dopiero po latach w pełni sobie uświadomiłam, jak duży wpływ musiało mieć na niego to doświadczenie.
Paweł wyzdrowiał, ale do grania nie wrócił. Myślę jednak, że potrzeba tworzenia w nim pozostała. Jako dorosły człowiek przez pewien czas tworzył efekty pirotechniczne do filmów (m. in. „Mistrz” Piotra Trzaskalskiego). Miał też twórcze podejście do innych rzeczy, które robił w swoim życiu. Zamiłowanie do filmu odziedziczył po nim syn Arkadiusz (ewolucje kaskaderskie: m.in. „Wołyń, „Krew Boga”).
Są również inne, nie mniej ważne, materialne ślady. Wybudował piękny dom dla swojej rodziny i pomógł w budowie i remoncie domu, w którym mieszkam. Istnieje również wiele innych domów, w których pozostała cząstka pracy mojego brata.
Z niematerialnych śladów najważniejsza jest chyba nieustająca pamięć w sercach bliskich: mamy (nasz tata zmarł wcześniej), żony, dwójki dzieci, mojej, czyli siostry...
Dla mnie osobiście ważne jest również to, że był niezwykle wrażliwym człowiekiem. Świadczy o tym chociażby fakt, że po obejrzeniu reportażu o transporcie zwierząt na rzeź zrezygnował z jedzenia mięsa.
Mogłabym jeszcze wiele tu napisać, bo otwierają się wspomnienia. To chyba jednak już następnym razem. Ten wpis traktuję raczej jako wstęp do wspomnień.
P.S. Skan przedstawia prezent, który przygotowałam Pawłowi pod choinkę, w czasach, kiedy był jeszcze jeszcze moim małym braciszkiem. Paweł był trzy lata ode mnie młodszy, co w młodszym wieku stanowiło sporą różnicę. Regularnie rysowałam też programy do na jego egzaminy z wiolonczeli, ale nie wiem, czy jakiś się zachował. W wieku młodzieńczym różnica wieku zaczęła się zacierać, a Paweł okazał się bardzo lojalnym i wspierającym bratem - ”rówieśnikiem”, który potrafił stanąć po mojej stronie.
piątek, 4 stycznia 2019
2018 - podsumowanie
Od pewnego czasu zamieszczam na blogu podsumowanie minionego roku. Początkowo miałam wątpliwości, ale ostatecznie okryłam w tym wiele korzyści. Zwykle takie grzebanie w pamięci poprawia mi humor, bo okazuje się, że mimo rozmaitych "schodów" wiele dobrych rzeczy wydarzyło się w ciągu ostatnich dwunastu miesięcy. Poza tym taki wpis pełni funkcję swego rodzaju pamięci zewnętrznej, do której mogę w razie potrzeby sięgnąć, kiedy na przykład nie mogę sobie przypomnieć, co się, w którym roku wydarzyło.
Zazwyczaj w takich posumowaniach skupiam się na sprawach związanych z pisaniem książek. Tym razem jednak moje życie osobiste całkowicie zdominowało inne sfery, więc od niego zacznę swoją opowieść.
Miniony rok był dla mnie rokiem bardzo trudnym. Jedna z najbliższych mi osób zapadła na ciężką i uznawaną za nieuleczalną chorobę. Ledwo uratowano jej życie, a potem przechodziła bardzo obciążającą kurację. Trudny nie znaczy jednak zły. Bo w takiej sytuacji niezmiernie ważne okazuje się to, co się dzieje pomiędzy bliskimi sobie ludźmi. Tak więc - prócz przeżywania ciężkiego stresu, zamartwiania się, podjęcia odpowiedzialności sprawy związane chorobą, własnych problemów zdrowotnych - doświadczyłam w minionym roku wiele dobra związanego z naszą relacją, wsparcia od innych bliskich mi osób a także wparcia w pracy.
Wspaniałe jest również to, że bliska mi osoba, choć wciąż w leczeniu, czuje się obecnie bez porównania lepiej.
Nie wszyscy wiedzą, że mam również półetatową pracę. Tam również zaistniały dramatyczne sytuacje. Po śmierci poprzedniego wójta, władzę objął Komisarz i z dnia na dzień zwolnił - jak się później okazało - bezprawnie moją cudowną szefową. Próbowano mnie - również wbrew przepisom - zmusić do objęcia stanowiska p.o. dyrektora. A potem działo się wiele trudnych rzeczy. Na szczęście Komisarz, który wystartował w wyborach na wójta, przegrał z kretesem, do czego przyczyniło się zapewne zwolnienie lubianej i szanowanej dyrektorki. Sytuacja wróciła do normy, a moja szefowa na stanowisko. Temat zasługuje zresztą na szersze opisanie, mam nadzieję, że znajdę kiedyś czas, żeby to zrobić.
Na skutek przedstawionych powyżej trudności prawie nie miałam czasu na twórczość. Mimo to udało mi się napisać jedną książkę i jedno opowiadanie. Co ciekawe, akcja książki (co było już wcześniej zaplanowane) działa się w miejscu, w którym spędzałam bardzo wiele czasu z uwagi na chorobę bliskiej osoby.
Jedna książka została wydana a potem uhonorowana Wyróżnieniem Literackim w Konkursie Książka Roku Polskiej Sekcji IBBY. Chodzi oczywiście o "Tabletki na dorosłość" (Wydawnictwo ADAMADA), które ukazały się również w formie audiobooka: https://krakowczyta.pl/3666738/Tabletki+na+doros%C5%82o%C5%9B%C4%87
Ukazał się również audiobook i wznowienie i książki "Bruno i siostry" (Nasza Księgarnia) wyróżnionej przez IBBY w 2007 roku...
...oraz ukraińskie tłumaczenie książek "Znowu kręcisz oraz "Zuźka w necie i w realu" w wydawnictwie ШКОЛА.
Zostałam też uhonorowana lokalnie „Perłą Nauki, Kultury i Sztuki Gminy Nadarzyn”.
W tym roku miałam też mniej niż zwykle spotkań autorskich. Mimo to trochę ich było i dobrze je wspominam. Temat ilustruję zdjęciem z warsztatów wokół książki "Iwo z Nudolandii" w Muzeum Witolda Gombrowicza we Wsoli, ponieważ nie zamieściłam relacji z tego wydarzenia na blogu. Rysunek przedstawia Gombrowicza przy pracy oraz fragment muzealnej ekspozycji, czyli to, co zobaczył jeden z uczestników podczas eksperymentu "dwie minuty nudy".
W końcówce starego roku zaangażowałam się w sprawy związane z pewną Wspólnotą Mieszkaniową, a zwłaszcza problemy mieszkających tam kotów, co przelało się na Nowy Rok...
... i założyłam stronę na FB, stąd apel do Was Czytelnicy: LUBCIE TO :)
Zazwyczaj w takich posumowaniach skupiam się na sprawach związanych z pisaniem książek. Tym razem jednak moje życie osobiste całkowicie zdominowało inne sfery, więc od niego zacznę swoją opowieść.
Miniony rok był dla mnie rokiem bardzo trudnym. Jedna z najbliższych mi osób zapadła na ciężką i uznawaną za nieuleczalną chorobę. Ledwo uratowano jej życie, a potem przechodziła bardzo obciążającą kurację. Trudny nie znaczy jednak zły. Bo w takiej sytuacji niezmiernie ważne okazuje się to, co się dzieje pomiędzy bliskimi sobie ludźmi. Tak więc - prócz przeżywania ciężkiego stresu, zamartwiania się, podjęcia odpowiedzialności sprawy związane chorobą, własnych problemów zdrowotnych - doświadczyłam w minionym roku wiele dobra związanego z naszą relacją, wsparcia od innych bliskich mi osób a także wparcia w pracy.
Wspaniałe jest również to, że bliska mi osoba, choć wciąż w leczeniu, czuje się obecnie bez porównania lepiej.
Nie wszyscy wiedzą, że mam również półetatową pracę. Tam również zaistniały dramatyczne sytuacje. Po śmierci poprzedniego wójta, władzę objął Komisarz i z dnia na dzień zwolnił - jak się później okazało - bezprawnie moją cudowną szefową. Próbowano mnie - również wbrew przepisom - zmusić do objęcia stanowiska p.o. dyrektora. A potem działo się wiele trudnych rzeczy. Na szczęście Komisarz, który wystartował w wyborach na wójta, przegrał z kretesem, do czego przyczyniło się zapewne zwolnienie lubianej i szanowanej dyrektorki. Sytuacja wróciła do normy, a moja szefowa na stanowisko. Temat zasługuje zresztą na szersze opisanie, mam nadzieję, że znajdę kiedyś czas, żeby to zrobić.
Na skutek przedstawionych powyżej trudności prawie nie miałam czasu na twórczość. Mimo to udało mi się napisać jedną książkę i jedno opowiadanie. Co ciekawe, akcja książki (co było już wcześniej zaplanowane) działa się w miejscu, w którym spędzałam bardzo wiele czasu z uwagi na chorobę bliskiej osoby.
Jedna książka została wydana a potem uhonorowana Wyróżnieniem Literackim w Konkursie Książka Roku Polskiej Sekcji IBBY. Chodzi oczywiście o "Tabletki na dorosłość" (Wydawnictwo ADAMADA), które ukazały się również w formie audiobooka: https://krakowczyta.pl/3666738/Tabletki+na+doros%C5%82o%C5%9B%C4%87
![]() |
źródło: https://www.facebook.com/WydawnictwoAdamada/photos/a.915755648509371/1989626311122294/?type=3&theater |
...oraz ukraińskie tłumaczenie książek "Znowu kręcisz oraz "Zuźka w necie i w realu" w wydawnictwie ШКОЛА.
Zostałam też uhonorowana lokalnie „Perłą Nauki, Kultury i Sztuki Gminy Nadarzyn”.
W tym roku miałam też mniej niż zwykle spotkań autorskich. Mimo to trochę ich było i dobrze je wspominam. Temat ilustruję zdjęciem z warsztatów wokół książki "Iwo z Nudolandii" w Muzeum Witolda Gombrowicza we Wsoli, ponieważ nie zamieściłam relacji z tego wydarzenia na blogu. Rysunek przedstawia Gombrowicza przy pracy oraz fragment muzealnej ekspozycji, czyli to, co zobaczył jeden z uczestników podczas eksperymentu "dwie minuty nudy".
W końcówce starego roku zaangażowałam się w sprawy związane z pewną Wspólnotą Mieszkaniową, a zwłaszcza problemy mieszkających tam kotów, co przelało się na Nowy Rok...
... i założyłam stronę na FB, stąd apel do Was Czytelnicy: LUBCIE TO :)
poniedziałek, 1 stycznia 2018
2017 - podsumowanie
Znajoma napisała na FB, że po raz kolejny wkracza w Nowy Rok bez podsumowań i postanowień i bardzo to wszystkim poleca. To fajna i kusząca praktyka. Z drugiej jednak strony z własnego doświadczenia wiem, że przypomnienie sobie różnych dobrych rzeczy, które wydarzyły się w czasie minionych 12 miesięcy to też niezły pomysł. Zwłaszcza, że często mamy (a przynajmniej ja mam) tendencję do zapominania o nich. W roli przypominacza świetnie sprawdza się blog pod warunkiem, że (choćby najbardziej ogólnikowo) prowadzimy notatki. Wystarczy zajrzeć do archiwum i pamięć się otwiera.
Takie podsumowanie to również niezła metoda, by wydobyć się z tego szczególnego międzyświątecznego bezczasu (jak gdyby człowiek pomiędzy Bożym Narodzeniem a Sylwestrem wpadał w jakiś inny wymiar) i przejść do normalnej aktywności.
To tyle tytułem wstępu. Po przejrzeniu archiwum i uruchomieniu pamięci (oraz nastawieniu jej na pozytywy) stwierdzam, że to był bardzo udany rok pod względem zawodowym.
Ukazały się dwie nowe książki: baśniowy Iwo z Nudolandii i edukacyjny Poczet Królów i Książąt Polskich.
Dwie książki napisałam. Wspomniany już Poczet i książkę, która ma się ukazać na początku 2019 r. Nie przypominam sobie, by kiedykolwiek wcześniej udał mi się taki wyczyn. Inna rzecz, że trochę się przepracowałam, no ale miałam skupiać się na pozytywach, więc nie będę się na ten temat rozwodzić. Ważne jest to, że postanowiłam lepiej zadbać o siebie i już zaczęłam to wprowadzać w życie.
Nastąpił również ciąg dalszy sukcesów moich "Czarnych Jezior" (w 2016 r. zostały wyróżnione w Konkursie Książka Roku Polskiej Sekcji IBBY. W 2017 otrzymały Wyróżnienie w IX Konkursie Literatury Dziecięcej im. Haliny Skrobiszewskiej i zostały wpisane na Listę Skarbów Muzeum Książki Dziecięcej 2016. Dostały też nominację do nagrody Dobre Strony 2017 (jako jedna z 4 opublikowanych w 2016 r. książek dla młodzieży - wliczając w to tłumaczenia).
Działo się także w sprawach plastycznych. Wzięłam udział w dwóch międzynarodowych projektach: toruńskiej i berlińskiej odsłonie wystawy "Orzeł wylądował" ...
i międzynarodowej wystawie In white.
Ze spraw pozazawodowych warto wspomnieć wydarzenia z kategorii "pierwszy raz pierwszy w życiu". Było ich kilka. Wymienię tu dwa: skok ze spadochronem i występ na scenie z jednym z moich ulubionych zespołów czyli z Księżycem (ciekawa analogia do wspomnianej tu wystawy ;)). Występ skromny (w chórku , jako efekt przedkoncertowych warsztatów) ale i tak jestem z siebie dumna. Nie był to co prawda pierwszy raz, kiedy śpiewałam na scenie, ale nie zdarzyło mi się to od lat i po raz pierwszy z ulubionym zespołem.
źródło zdjęcia: Bemowskie Centrum Kultury
PS. Pisząc tę notatkę doszłam do wniosku, że liczbą roku 2017 powinnam ustanowić dwójkę ;) dwie książki wydane, dwie napisane, dwa literackie wyróżnienia, dwie wystawy i dwie zaznaczone w tym blogu nowości (choć pewno było ich nieco więcej). Poza tym pojawiło się sporo ponadziemskich (zwłaszcza księżycowych) klimatów.
Takie podsumowanie to również niezła metoda, by wydobyć się z tego szczególnego międzyświątecznego bezczasu (jak gdyby człowiek pomiędzy Bożym Narodzeniem a Sylwestrem wpadał w jakiś inny wymiar) i przejść do normalnej aktywności.
To tyle tytułem wstępu. Po przejrzeniu archiwum i uruchomieniu pamięci (oraz nastawieniu jej na pozytywy) stwierdzam, że to był bardzo udany rok pod względem zawodowym.
Ukazały się dwie nowe książki: baśniowy Iwo z Nudolandii i edukacyjny Poczet Królów i Książąt Polskich.
Dwie książki napisałam. Wspomniany już Poczet i książkę, która ma się ukazać na początku 2019 r. Nie przypominam sobie, by kiedykolwiek wcześniej udał mi się taki wyczyn. Inna rzecz, że trochę się przepracowałam, no ale miałam skupiać się na pozytywach, więc nie będę się na ten temat rozwodzić. Ważne jest to, że postanowiłam lepiej zadbać o siebie i już zaczęłam to wprowadzać w życie.
Nastąpił również ciąg dalszy sukcesów moich "Czarnych Jezior" (w 2016 r. zostały wyróżnione w Konkursie Książka Roku Polskiej Sekcji IBBY. W 2017 otrzymały Wyróżnienie w IX Konkursie Literatury Dziecięcej im. Haliny Skrobiszewskiej i zostały wpisane na Listę Skarbów Muzeum Książki Dziecięcej 2016. Dostały też nominację do nagrody Dobre Strony 2017 (jako jedna z 4 opublikowanych w 2016 r. książek dla młodzieży - wliczając w to tłumaczenia).
Działo się także w sprawach plastycznych. Wzięłam udział w dwóch międzynarodowych projektach: toruńskiej i berlińskiej odsłonie wystawy "Orzeł wylądował" ...
i międzynarodowej wystawie In white.
Ze spraw pozazawodowych warto wspomnieć wydarzenia z kategorii "pierwszy raz pierwszy w życiu". Było ich kilka. Wymienię tu dwa: skok ze spadochronem i występ na scenie z jednym z moich ulubionych zespołów czyli z Księżycem (ciekawa analogia do wspomnianej tu wystawy ;)). Występ skromny (w chórku , jako efekt przedkoncertowych warsztatów) ale i tak jestem z siebie dumna. Nie był to co prawda pierwszy raz, kiedy śpiewałam na scenie, ale nie zdarzyło mi się to od lat i po raz pierwszy z ulubionym zespołem.
źródło zdjęcia: Bemowskie Centrum Kultury
PS. Pisząc tę notatkę doszłam do wniosku, że liczbą roku 2017 powinnam ustanowić dwójkę ;) dwie książki wydane, dwie napisane, dwa literackie wyróżnienia, dwie wystawy i dwie zaznaczone w tym blogu nowości (choć pewno było ich nieco więcej). Poza tym pojawiło się sporo ponadziemskich (zwłaszcza księżycowych) klimatów.
piątek, 25 lipca 2014
Kobieto, nie musisz być piękna!
Już od tygodnia jestem na wakacjach (nawiasem mówiąc, nie wiem, czy zauważyliście, słowo „wakacje” brzmi dużo lepiej niż „urlop”). Początkowo nie nastrajało mnie do pisania, teraz jednak zaczyna mi się cknić... Widać pisanie nawet podczas wakacji może być fajne. Zanim jednak przejdę do wakacyjnych tematów zajmę się zaległościami i opublikuję post, który napisałam jeszcze przed wyjazdem i miałam zamiar jeszcze przed wyjazdem opublikować, jakoś mi to jednak umknęło.
Tak czy inaczej... nawiązanie jest – wakacje to fantastyczny czas, by olać starania o to, żeby być piękną i zając się innymi przyjemnościami.
– Nie chce ich pani ufarbować ?- zdziwiła się fryzjerka (pulchna, w średnim wieku, włosy tleniony blond w stylu prosto od fryzjera).
– Mówiłam już, że jestem leniwa – szukałam jakiegoś racjonalnego i nieideologicznego argumentu. – Lepsza siwizna niż odrosty.
No bo faktycznie do fryzjera chodzę z częstotliwością raz na dwa, trzy lata, a farbowanie w domu dawno mi się znudziło.
– To rzeczywiście jest pani leniwa – odparła na to z urazą. Po czym roztoczyła przede mną wachlarz rozmaitych sposobów jak mało kłopotliwie i skutecznie ukryć siwiznę.
– Włosy powinny być zadbane – drążyła temat (swoją drogą – czemu utożsamia się dbanie o włosy z nakładaniem na nie chemii). – Chyba nie che pani wyglądać tak... staro.
– Oj tam... teraz wszyscy starają się być młodzi, a ja... zawsze byłam na przekór modom.
– To nie o to chodzi moda czy nie moda... chodzi o to, że... no wie pani, ja sobie obiecałam, że... po prostu się... nie dam.
Już chciałam jej powiedzieć, że ja też się „nie daję” (choć nie wiem, czy jest to najwłaściwsze określenie), że przecież ćwiczę jogę, medytuję... ugryzłam się jednak w język przeczuwając, że raczej nie będzie to argument, który ją przekona.
– Spotkałam tylko dwie osoby, którym ładnie jest z siwizną – ciągnęła fryzjerka – pierwszą jest moja ciocia. Ma takie piękne, idealnie bielusieńkie włosy. No, ale ona ma 90 lat – dodała spoglądając na mnie znacząco, jak gdyby dopiero dziewięćdziesiątkom uchodziła siwizna. – Drugą spotkałam przypadkiem i, słowo daję, byłam pewna, że to balejaż. Nawet się dziwiłam, że taki idealny, do samiutkiej skóry. Spytałam, gdzie robiła, a ona mi na to, że to naturalne.
Widać, ładna siwizna, to taka, która na siwiznę nie wygląda.
Co tu się zresztą dziwić fryzjerce. W końcu żyje z farbowania włosów. Nieraz się zastanawiałam, jak to jest, że moje koleżanki, które same siebie uważają za feministki tak łatwo wchodzą w związane z płcią schematy dotyczące wyglądu. Nie pokażą się bez makijażu, nieustannie się odchudzają i mają fioła na punkcie, czy ładnie wyszły na zdjęciu. Nie tylko regularnie farbują włosy, lecz poddają się innym odmładzającym zabiegom, rozważając nawet wstrzyknięcie botoksu. Pod wszelkimi innymi względami są jak najbardziej wyzwolone, zarabiają własne pieniądze, które gromadzą na własnych (niezależnych od mężowskich) kontach, dzielą się z życiowymi partnerami codziennymi obowiązkami. Tymczasem kwestia wyglądu wydaje się być dla nich sprawą nieustającego dyskomfortu. Dlaczego tak łatwo ulegają kulturowej presji w tej akurat dziedzinie, choć w innych zachowując daleko idącą niezależność? Czy znacie faceta, który się martwi, że nie zdąży zrobić makijażu przed wyjściem do pracy? Dlaczego mężczyzna może być brzydki, a kobiecie nie przystoi? Dlaczego mężczyźnie z siwizną czasem nawet jest do twarzy, a kobiecie już niekoniecznie. Jak to jest, że kobiety osiągając coraz większą niezależność w rozmaitych dziedzinach życia, jednocześnie oddają się w coraz bardziej restrykcyjną i uciążliwą niewolę wymogów dotyczących urody. I jeszcze nazywają to dbaniem o siebie? Dlaczego pojęcie „kobiecość” tak często sprowadza się do kwestii związanych z wyglądem? Czemu dbanie o siebie tak często utożsamia się z dbałością o powierzchownie pojmowana urodę? Dlaczego wreszcie, po przekroczeniu pewnego wieku troska o wygląd musi oznaczać zabiegi odmładzające? Czy piękna musi znaczyć młoda?
Kategoria piękna ma dla mnie duże znaczenie. Mimo to niewiele czasu i wysiłku poświęcam swojemu wyglądowi. Czasem aż głupio mi się przyznać jak mało, żebym nie wyszła na jakąś dziwaczkę.
Owszem, bywają dni, że nachodzi mnie chętka do zabawy kolorami, formami,fakturami i dłużej zabawię w garderobie – w końcu jestem plastyczką, dziwne więc by było, gdybym była na to obojętna. Ogólnie jednak stronię od rozmaitych zbiegów, mających jakoby na celu poprawianie urody, ponieważ wklepywanie kremów czy malowanie powiek, nie wydaje mi się jakoś nadzwyczaj fascynujące.
Czy to znaczy, że nie dbam o siebie? Pływam, ćwiczę jogę, regularnie chodzę do sauny, staram się w miarę dobrze odżywiać i troszczyć o swoje samopoczucie. Robię to, bo to lubię i czuję, że mi służy. Ostatnio nawet postanowiłam nadrobić zaległości medyczno-diagnostyczne, co jest już mniej ekscytujące.
Wiem, oczywiście, że gdybym ufarbowała włosy wyglądałabym młodziej (nawiasem mówiąc, nie zarzekam się, może nagle zachce mi się zmienić kolor włosów, na razie jednak nie mam na to ochoty), ale po co właściwie miałabym młodziej wyglądać?
Wiem również, że gdybym się postarała, mogłabym ładniej, lepiej wyglądać, ale ile jest innych dziedzin w których mogłabym wypaść lepiej, gdybym bardziej się postarała. Dlaczego więc na tej jednej akurat miałabym się skupiać?
Dla wyjaśnienia, jak większość ludzi uważam, że podobanie się jest miłe (nie jestem pod tym względem wyjątkiem), staram się jednak za bardzo tego nie przywiązywać. O ile przyjemniej i swobodniej się wówczas żyje. Można się wówczas cieszyć różnymi przejawami adoracji lecz nie trzeba się martwic ich barakiem.
Tak czy inaczej... nawiązanie jest – wakacje to fantastyczny czas, by olać starania o to, żeby być piękną i zając się innymi przyjemnościami.
– Nie chce ich pani ufarbować ?- zdziwiła się fryzjerka (pulchna, w średnim wieku, włosy tleniony blond w stylu prosto od fryzjera).
– Mówiłam już, że jestem leniwa – szukałam jakiegoś racjonalnego i nieideologicznego argumentu. – Lepsza siwizna niż odrosty.
No bo faktycznie do fryzjera chodzę z częstotliwością raz na dwa, trzy lata, a farbowanie w domu dawno mi się znudziło.
– To rzeczywiście jest pani leniwa – odparła na to z urazą. Po czym roztoczyła przede mną wachlarz rozmaitych sposobów jak mało kłopotliwie i skutecznie ukryć siwiznę.
– Włosy powinny być zadbane – drążyła temat (swoją drogą – czemu utożsamia się dbanie o włosy z nakładaniem na nie chemii). – Chyba nie che pani wyglądać tak... staro.
– Oj tam... teraz wszyscy starają się być młodzi, a ja... zawsze byłam na przekór modom.
– To nie o to chodzi moda czy nie moda... chodzi o to, że... no wie pani, ja sobie obiecałam, że... po prostu się... nie dam.
Już chciałam jej powiedzieć, że ja też się „nie daję” (choć nie wiem, czy jest to najwłaściwsze określenie), że przecież ćwiczę jogę, medytuję... ugryzłam się jednak w język przeczuwając, że raczej nie będzie to argument, który ją przekona.
– Spotkałam tylko dwie osoby, którym ładnie jest z siwizną – ciągnęła fryzjerka – pierwszą jest moja ciocia. Ma takie piękne, idealnie bielusieńkie włosy. No, ale ona ma 90 lat – dodała spoglądając na mnie znacząco, jak gdyby dopiero dziewięćdziesiątkom uchodziła siwizna. – Drugą spotkałam przypadkiem i, słowo daję, byłam pewna, że to balejaż. Nawet się dziwiłam, że taki idealny, do samiutkiej skóry. Spytałam, gdzie robiła, a ona mi na to, że to naturalne.
Widać, ładna siwizna, to taka, która na siwiznę nie wygląda.
Co tu się zresztą dziwić fryzjerce. W końcu żyje z farbowania włosów. Nieraz się zastanawiałam, jak to jest, że moje koleżanki, które same siebie uważają za feministki tak łatwo wchodzą w związane z płcią schematy dotyczące wyglądu. Nie pokażą się bez makijażu, nieustannie się odchudzają i mają fioła na punkcie, czy ładnie wyszły na zdjęciu. Nie tylko regularnie farbują włosy, lecz poddają się innym odmładzającym zabiegom, rozważając nawet wstrzyknięcie botoksu. Pod wszelkimi innymi względami są jak najbardziej wyzwolone, zarabiają własne pieniądze, które gromadzą na własnych (niezależnych od mężowskich) kontach, dzielą się z życiowymi partnerami codziennymi obowiązkami. Tymczasem kwestia wyglądu wydaje się być dla nich sprawą nieustającego dyskomfortu. Dlaczego tak łatwo ulegają kulturowej presji w tej akurat dziedzinie, choć w innych zachowując daleko idącą niezależność? Czy znacie faceta, który się martwi, że nie zdąży zrobić makijażu przed wyjściem do pracy? Dlaczego mężczyzna może być brzydki, a kobiecie nie przystoi? Dlaczego mężczyźnie z siwizną czasem nawet jest do twarzy, a kobiecie już niekoniecznie. Jak to jest, że kobiety osiągając coraz większą niezależność w rozmaitych dziedzinach życia, jednocześnie oddają się w coraz bardziej restrykcyjną i uciążliwą niewolę wymogów dotyczących urody. I jeszcze nazywają to dbaniem o siebie? Dlaczego pojęcie „kobiecość” tak często sprowadza się do kwestii związanych z wyglądem? Czemu dbanie o siebie tak często utożsamia się z dbałością o powierzchownie pojmowana urodę? Dlaczego wreszcie, po przekroczeniu pewnego wieku troska o wygląd musi oznaczać zabiegi odmładzające? Czy piękna musi znaczyć młoda?
Kategoria piękna ma dla mnie duże znaczenie. Mimo to niewiele czasu i wysiłku poświęcam swojemu wyglądowi. Czasem aż głupio mi się przyznać jak mało, żebym nie wyszła na jakąś dziwaczkę.
Owszem, bywają dni, że nachodzi mnie chętka do zabawy kolorami, formami,fakturami i dłużej zabawię w garderobie – w końcu jestem plastyczką, dziwne więc by było, gdybym była na to obojętna. Ogólnie jednak stronię od rozmaitych zbiegów, mających jakoby na celu poprawianie urody, ponieważ wklepywanie kremów czy malowanie powiek, nie wydaje mi się jakoś nadzwyczaj fascynujące.
Czy to znaczy, że nie dbam o siebie? Pływam, ćwiczę jogę, regularnie chodzę do sauny, staram się w miarę dobrze odżywiać i troszczyć o swoje samopoczucie. Robię to, bo to lubię i czuję, że mi służy. Ostatnio nawet postanowiłam nadrobić zaległości medyczno-diagnostyczne, co jest już mniej ekscytujące.
Wiem, oczywiście, że gdybym ufarbowała włosy wyglądałabym młodziej (nawiasem mówiąc, nie zarzekam się, może nagle zachce mi się zmienić kolor włosów, na razie jednak nie mam na to ochoty), ale po co właściwie miałabym młodziej wyglądać?
Wiem również, że gdybym się postarała, mogłabym ładniej, lepiej wyglądać, ale ile jest innych dziedzin w których mogłabym wypaść lepiej, gdybym bardziej się postarała. Dlaczego więc na tej jednej akurat miałabym się skupiać?
Dla wyjaśnienia, jak większość ludzi uważam, że podobanie się jest miłe (nie jestem pod tym względem wyjątkiem), staram się jednak za bardzo tego nie przywiązywać. O ile przyjemniej i swobodniej się wówczas żyje. Można się wówczas cieszyć różnymi przejawami adoracji lecz nie trzeba się martwic ich barakiem.
czwartek, 17 lipca 2014
Rodzina, rodzina...

Chwalę się rodziną, bo dużo ciekawych rzeczy ostatnio się działo. Powyżej zdjęcie mojej mamy - Elżbiety Suwalskiej (ta z irokezem), która wspaniale zagrała w Teatrze Baza we wzruszającym, a chwilami również zabawnym spektaklu Dagny Ślepowrońskiej pt "Czas słoneczny mierzy się nocą". (zdjęcie Darek Kondefer)
A poniżej mój syn - Iwo Kondefer, odbiera Grand Prix Festiwalu OKFA 2014 za film dokumentalny pt. "Aldona" (zdjęcie z archiwum OKFA).
Pochwaliłabym się również mężem - Darkiem Kondeferm, który maluje, zbija z desek i złoci cykl prawdziwie mistycznych obrazów, ale dzieła te na razie skryte są w pracowni.
niedziela, 23 lutego 2014
Sielskie przedpołudnie w "podmiejskim parku" zwanym lasem
Słoneczne przedpołudnie w podwarszawskim lesie. Spacerowicze w parach, z rodziną, z psami, kijkami... Rowerzyści (zazwyczaj w strojach rowerzystów). Biegacze np. mężczyzna o starej twarzy i młodym ciele (też zwykle w ciuchach dla biegaczy). Tudzież rozmaite kombinacje wyżej wymienionych wariantów: rowerzysta z biegaczką, nordic walking z psem itp. itd. Słowem - ruch jak na Marszałkowskiej, co ma tę dobra stronę, że można przypadkiem spotkać znajomych i miło pogawędzić.
Poza tym, a jakże, na leśnych dróżkach można spotkać uzbrojonych mężczyzn w mundurach w panterkę i z biało-czerwonymi naszywkami na rękawach. Jeden z nich miał nawet specjalną maskującą maskę (he, he... maskująca maska - jak to brzmi!). Grupa rekonstrukcyjna czy wojownicy paintballa? Skąd! Trzeba iść z duchem czasu. Laser combat, czyli weekendowi "żołnierze" z laserową bronią. Gdy ktoś kogoś "trafi", to znaczy, kiedy na mundurze wojownika pojawi się punkcik laserowej wiązki, na jego czapce lub hełmie zaczyna migotać specjalnie tam zainstalowana lampka. Zdaje się, że mogą temu towarzyszyć efekty dźwiękowe. Skąd to wiem? Otóż jeden z wojowników chyba przez nas "zginął". Zagadaliśmy go i podczas tej pogawędki jego nakrycie głowy nagle wydało okrzyk. Cóż, okazało się, że staliśmy na linii ognia.
Swoją drogą dziwne to wrażenie, kiedy człowiek uświadomi sobie, że całkiem niedaleko, kilka dni temu padły strzały, które naprawdę zabijały.
Ledwo opuściliśmy żołnierzy piechoty, "wpadliśmy" na "kawalerię" reprezentowaną przez piękną amazonkę jadącą na jeszcze piękniejszym koniu: smukłym, wyjątkowo wysokim (obstawiam domieszkę krwi angielskiej) z równiutko przystrzyżoną grzywą. Tyle, że zamiast munduru miała strój do jazdy konnej.
Szczęśliwie w naszym podwarszawskim lesie można znaleźć również miejsca uwiecznione na zdjęciach (rezerwat). Spotkać pierwsze (przynajmniej dla nas pierwsze) w tym roku cytrynki i natknąć się na przebiegające przez drogę sarny.
Swoją drogą, to paradoks. Gdy wiele lat temu wyprowadzaliśmy się z Warszawy, wieś, w której mieszkamy była wsią, las lasem, i łatwiej w nim było spotkać lisa niż człowieka.
Jak to się stało, że z ostoi outsiderów poszukujących swojej niszy trafiliśmy wprost w wygodną strefę podmieszczańskiej klasy średniej? Nie zmieniając nawet miejsca?
P.S. Pytacie czemu na zdjęciach tylko mech i drzewa? Czyżbym świadomie ignorowała objawy podmieszczańskiej aktywności. Nic z tych rzeczy (prawda jest taka, że sama w niej uczestniczę - choćby przez to, że poszłam na spacer, jak za dawnych czasów, kiedy w lesie były głównie lisy). Rzecz w tym, że dopiero w rezerwacie przypomniałam sobie, że mam w kieszeni komórkę.
Poza tym, a jakże, na leśnych dróżkach można spotkać uzbrojonych mężczyzn w mundurach w panterkę i z biało-czerwonymi naszywkami na rękawach. Jeden z nich miał nawet specjalną maskującą maskę (he, he... maskująca maska - jak to brzmi!). Grupa rekonstrukcyjna czy wojownicy paintballa? Skąd! Trzeba iść z duchem czasu. Laser combat, czyli weekendowi "żołnierze" z laserową bronią. Gdy ktoś kogoś "trafi", to znaczy, kiedy na mundurze wojownika pojawi się punkcik laserowej wiązki, na jego czapce lub hełmie zaczyna migotać specjalnie tam zainstalowana lampka. Zdaje się, że mogą temu towarzyszyć efekty dźwiękowe. Skąd to wiem? Otóż jeden z wojowników chyba przez nas "zginął". Zagadaliśmy go i podczas tej pogawędki jego nakrycie głowy nagle wydało okrzyk. Cóż, okazało się, że staliśmy na linii ognia.
Swoją drogą dziwne to wrażenie, kiedy człowiek uświadomi sobie, że całkiem niedaleko, kilka dni temu padły strzały, które naprawdę zabijały.
Ledwo opuściliśmy żołnierzy piechoty, "wpadliśmy" na "kawalerię" reprezentowaną przez piękną amazonkę jadącą na jeszcze piękniejszym koniu: smukłym, wyjątkowo wysokim (obstawiam domieszkę krwi angielskiej) z równiutko przystrzyżoną grzywą. Tyle, że zamiast munduru miała strój do jazdy konnej.
Szczęśliwie w naszym podwarszawskim lesie można znaleźć również miejsca uwiecznione na zdjęciach (rezerwat). Spotkać pierwsze (przynajmniej dla nas pierwsze) w tym roku cytrynki i natknąć się na przebiegające przez drogę sarny.
Swoją drogą, to paradoks. Gdy wiele lat temu wyprowadzaliśmy się z Warszawy, wieś, w której mieszkamy była wsią, las lasem, i łatwiej w nim było spotkać lisa niż człowieka.
Jak to się stało, że z ostoi outsiderów poszukujących swojej niszy trafiliśmy wprost w wygodną strefę podmieszczańskiej klasy średniej? Nie zmieniając nawet miejsca?
P.S. Pytacie czemu na zdjęciach tylko mech i drzewa? Czyżbym świadomie ignorowała objawy podmieszczańskiej aktywności. Nic z tych rzeczy (prawda jest taka, że sama w niej uczestniczę - choćby przez to, że poszłam na spacer, jak za dawnych czasów, kiedy w lesie były głównie lisy). Rzecz w tym, że dopiero w rezerwacie przypomniałam sobie, że mam w kieszeni komórkę.
piątek, 1 marca 2013
czwartek, 31 stycznia 2013
Bażant na dzień dobry
Dzień zaczął się interesująco. Od wizyty bażanta w naszym ogrodzie. Zobaczyliśmy go przy śniadaniu, przez kuchenne okno. Również jadł śniadanie. Pod karmnikiem dla ptaków. Chyba trzeba zrobić karmnik dla bażantów.
niedziela, 27 stycznia 2013
Fortepian
Piszę właśnie książeczkę dla dzieci. Jednym z jej najważniejszych bohaterów jest... fortepian.
Dlaczego akurat ten instrument?
Może dlatego, że zdrobnienie jego nazwy rymuje się z imieniem opisanej w książce postaci. A swoją drogą, czy można zdrobniale mówić o instrumentach? ;) Puzonik, mandolinka, kontrabasik, wiolonczelka to brzmi nieszczególnie. Jednak "skrzypki" są w powszechnym użyciu. A fortepianek? Właściwie czemu nie!
A może to z powodu wspomnień z dzieciństwa? W naszym niedużym, dwupokojowym mieszkaniu na warszawskim Rakowcu znalazło się miejsce na ten pokaźny instrument, choć, oczywiście, pianino byłoby "pręczniejsze". Na fortepianie grał mój młodszy brat - uczeń szkoły muzycznej. Ja, niestety, grać się nie nauczyłam. Ani na fortepianie, ani na żadnym innym instrumencie. Umiałam oczywiście wystukać na klawiaturze kilka prostych melodyjek, próbowałam wymyślać własne. Ale to wszystko. Do dziś jednak doskonale pamiętam czarnego olbrzyma stojącego w większym pokoju. Chyba nawet lepiej niż wiolonczelę, która przez lata była głównym instrumentem mojego brata. A słowo "fortepian" wywołuje falę obrazów z dzieciństwa.
I nie tylko.
Kilka dni temu w przerwie między pisaniem, a drugim śniadaniem przypomniał mi się film (zdecydowanie nie dla dzieci), który oglądałam kilkanaście lat temu i który zrobił na mnie tak wielkie wrażenie, że do dziś nie miałam odwagi obejrzeć go ponownie. Ten film to "Fortepian" Jane Campion.
Wystarczył rzut oka na stronę filmu Filmwebie, bym przekonała się, jak dużo przez te lata zapomniałam. Użytkownicy rozpisywali się na temat sceny erotycznej, której ja zupełnie nie mogę sobie przypomnieć. Trochę to dziwne, ponieważ uwielbiam piękne, intensywne sceny erotyczne. Takie w których widać prawdziwą chemię, a nie tylko urodę ciał. A ta z "Fortepianu" ponoć do takich należała.
Może dlatego jej nie pamiętam, że "Fortepian" jest dla mnie filmem nie tyle o miłości, co raczej o tym , jak miłość i namiętność potrafią otworzyć na życie.
Dlatego najlepiej pamiętam scenę, w której fortepian ciągnie na dno oceanu przywiązaną do niego (dosłownie i w przenośni) Adę. Ona jednak się uwalnia, a instrument, który był dla niej nieomal wszystkim, był zamiast życia opada na dno oceanu.
Gdybym to ja nakręciła ten film, zadedykowałabym go tym wszystkim, którzy też mają swój "fortepian" zatopiony na dnie oceanu. Bo warto o tym ukrytym w głębinach "fortepianie" pamiętać. Ponieważ pozostanie tam na zawsze, niezależnie od tego jak dawno z naszego życia zniknął.
Paradoksalnie w mojej historii jest dokładnie na odwrót. To właśnie pojawienie się fortepianu pozwala małemu bohaterowi powrócić do życia.
Czemu o tym wszystkim piszę? Być może musiałam wywołać te wszystkie obrazy i emocje, żeby powrócić do pracy nad książeczką, która szła mi, prawdę mówiąc, dosyć opornie. Widać już tak mam, że nawet pisząc prostą, zabawna historyjkę dla dzieci muszę sięgnąć do swych osobistych głębin. Niezależnie od tego, czy później będzie to widać w tekście.
P.S. Post ten pisałam przez kilka dni. Wciąż coś mi przerywało. Pewno dlatego jest nieco chropawy. Trudno. Udało mi się go skończyć właśnie dziś - w urodziny mojego brata. Tego samego, który grywał kiedyś na fortepianie.
Dlaczego akurat ten instrument?
Może dlatego, że zdrobnienie jego nazwy rymuje się z imieniem opisanej w książce postaci. A swoją drogą, czy można zdrobniale mówić o instrumentach? ;) Puzonik, mandolinka, kontrabasik, wiolonczelka to brzmi nieszczególnie. Jednak "skrzypki" są w powszechnym użyciu. A fortepianek? Właściwie czemu nie!
A może to z powodu wspomnień z dzieciństwa? W naszym niedużym, dwupokojowym mieszkaniu na warszawskim Rakowcu znalazło się miejsce na ten pokaźny instrument, choć, oczywiście, pianino byłoby "pręczniejsze". Na fortepianie grał mój młodszy brat - uczeń szkoły muzycznej. Ja, niestety, grać się nie nauczyłam. Ani na fortepianie, ani na żadnym innym instrumencie. Umiałam oczywiście wystukać na klawiaturze kilka prostych melodyjek, próbowałam wymyślać własne. Ale to wszystko. Do dziś jednak doskonale pamiętam czarnego olbrzyma stojącego w większym pokoju. Chyba nawet lepiej niż wiolonczelę, która przez lata była głównym instrumentem mojego brata. A słowo "fortepian" wywołuje falę obrazów z dzieciństwa.
I nie tylko.
Kilka dni temu w przerwie między pisaniem, a drugim śniadaniem przypomniał mi się film (zdecydowanie nie dla dzieci), który oglądałam kilkanaście lat temu i który zrobił na mnie tak wielkie wrażenie, że do dziś nie miałam odwagi obejrzeć go ponownie. Ten film to "Fortepian" Jane Campion.
Wystarczył rzut oka na stronę filmu Filmwebie, bym przekonała się, jak dużo przez te lata zapomniałam. Użytkownicy rozpisywali się na temat sceny erotycznej, której ja zupełnie nie mogę sobie przypomnieć. Trochę to dziwne, ponieważ uwielbiam piękne, intensywne sceny erotyczne. Takie w których widać prawdziwą chemię, a nie tylko urodę ciał. A ta z "Fortepianu" ponoć do takich należała.
Może dlatego jej nie pamiętam, że "Fortepian" jest dla mnie filmem nie tyle o miłości, co raczej o tym , jak miłość i namiętność potrafią otworzyć na życie.
Dlatego najlepiej pamiętam scenę, w której fortepian ciągnie na dno oceanu przywiązaną do niego (dosłownie i w przenośni) Adę. Ona jednak się uwalnia, a instrument, który był dla niej nieomal wszystkim, był zamiast życia opada na dno oceanu.
Gdybym to ja nakręciła ten film, zadedykowałabym go tym wszystkim, którzy też mają swój "fortepian" zatopiony na dnie oceanu. Bo warto o tym ukrytym w głębinach "fortepianie" pamiętać. Ponieważ pozostanie tam na zawsze, niezależnie od tego jak dawno z naszego życia zniknął.
Paradoksalnie w mojej historii jest dokładnie na odwrót. To właśnie pojawienie się fortepianu pozwala małemu bohaterowi powrócić do życia.
Czemu o tym wszystkim piszę? Być może musiałam wywołać te wszystkie obrazy i emocje, żeby powrócić do pracy nad książeczką, która szła mi, prawdę mówiąc, dosyć opornie. Widać już tak mam, że nawet pisząc prostą, zabawna historyjkę dla dzieci muszę sięgnąć do swych osobistych głębin. Niezależnie od tego, czy później będzie to widać w tekście.
P.S. Post ten pisałam przez kilka dni. Wciąż coś mi przerywało. Pewno dlatego jest nieco chropawy. Trudno. Udało mi się go skończyć właśnie dziś - w urodziny mojego brata. Tego samego, który grywał kiedyś na fortepianie.
środa, 23 stycznia 2013
Ministerstwo Edukacji i Reklamy ;)
Słuchając dziś radia skonstatowałam, że lepiej pamiętam treść pewnej głupiej, lecz powtarzanej w kółko reklamy, niż informacje dotyczące ważnych wydarzeń na świecie. Może to podpowiedź dla dla twórców programów edukacyjnych. Informacje wymagające wkucia można by przekazywać w formie reklamowych klipów lub dżingli ;) Samo wchodzi do głowy. Nawet jeśli tego nie chcesz.
Już to widzę (lub słyszę). Przerwa między lekcjami, a szkolna telewizja (lub radiowęzeł) "reklamuje" wiedzę ;)
Wizja trochę może orwellowska, ale w tej sytuacji szkolna edukacja mogła by się składać głównie z przerw ;)
Już to widzę (lub słyszę). Przerwa między lekcjami, a szkolna telewizja (lub radiowęzeł) "reklamuje" wiedzę ;)
Wizja trochę może orwellowska, ale w tej sytuacji szkolna edukacja mogła by się składać głównie z przerw ;)
środa, 12 grudnia 2012
Akwarium pełne książek
Z okazji mającego nadejść jutro Dnia Księgarza, a także w ramach resetu po maratonie pisania (nie książki, co prawda, lecz scenariusza) 350 litrów książek.
wtorek, 27 listopada 2012
Co to jest?
Wiadro na drzewie - powiecie. Fakt. Może więc powinnam inaczej sformułować pytanie.
Czym to jest?
Otóż jest to...
...karmnik dla wiewiórek. Uważny obserwator spostrzeże rudą plamkę w lewym górnym rogu. Bardzo uważny, bo zdjęcie robiłam komórką przez szybę. Obiekt bywa również karmnikiem dla dzięciołów (nie wiedziałam, że dzięcioły jedzą orzechy!). Bywa też karmnikiem dla...
...mojej kotki (biała plama nieco z prawej strony). Przynajmniej ona tak uważa, choć bynajmniej nie interesuje jej zawartość wiadra (no cóż, nie przepada za orzechami), lecz goście, którzy je odwiedzają. Szczęśliwie żadnej wiewiórki ani dzięcioła nie udało się jej upolować. Chyba nawet nie ma na to szans. Kończy się na rozpaczliwym drżeniu brody będącym wyrazem najbardziej intensywnych niespełnionych łowieckich pożądań. I niech tak zostanie.
P.S. Żeby nie było zmyłki, obiekt-karmnik zlokalizowany jest w naszej mazowieckiej wsi (nie mylić z wsią warmińską).
Kolejne P.S. Wiadro z orzechami znajduje się... na orzechu ;)
Czym to jest?
Otóż jest to...
...karmnik dla wiewiórek. Uważny obserwator spostrzeże rudą plamkę w lewym górnym rogu. Bardzo uważny, bo zdjęcie robiłam komórką przez szybę. Obiekt bywa również karmnikiem dla dzięciołów (nie wiedziałam, że dzięcioły jedzą orzechy!). Bywa też karmnikiem dla...
...mojej kotki (biała plama nieco z prawej strony). Przynajmniej ona tak uważa, choć bynajmniej nie interesuje jej zawartość wiadra (no cóż, nie przepada za orzechami), lecz goście, którzy je odwiedzają. Szczęśliwie żadnej wiewiórki ani dzięcioła nie udało się jej upolować. Chyba nawet nie ma na to szans. Kończy się na rozpaczliwym drżeniu brody będącym wyrazem najbardziej intensywnych niespełnionych łowieckich pożądań. I niech tak zostanie.
P.S. Żeby nie było zmyłki, obiekt-karmnik zlokalizowany jest w naszej mazowieckiej wsi (nie mylić z wsią warmińską).
Kolejne P.S. Wiadro z orzechami znajduje się... na orzechu ;)
poniedziałek, 4 lipca 2011
Placić, czy nie płacić, czyli jak wprowadza się prawo w Polsce
Niedawno odbyłam dość osobliwą rozmowę z pewnym panem z Ministerstwa Nauki i Szkolnictwa Wyższego. Chciałam się dowiedzieć, czy osoba, która w tym roku podejmie studia, a zrezygnuje w przyszłym i przeniesie się na inne, będzie musiała płacić za drugi kierunek. Okazało się jednak, że uzyskanie odpowiedzi na to, zdawało by się, proste pytanie jest sporym wyczynem. Wykonałam kilka telefonów, kilka razy nie przekierowywano... Ustawa wchodzi w życie roku akademickim 2011/20012 (tak mnie poinformowano) więc pracownicy Ministerstwa, z którymi rozmawiałam nie bardzo wiedzieli jak będzie funkcjonować w stosunku do osób, które w tym roku rozpoczną studia.
Wreszcie dostałam telefon do Pana Kompetentnego, który oświadczył mi, że to owszem trzeba będzie płacić, ale to zależy od punktów jakichś tam, każdy ma swój limit, "to przecież zapisane jest w ustawie". Po dłuższym drążeniu tematu dowiedziałam się, że opisane w ustawie punkty związane są z rodzajem uczelni. Wówczas zdradziłam, że chodzi mi konkretnie o uczelnię artystyczną, na co Pan Kompetentny oświadczył, że artystyczne uczelnie mają być zwolnione z opłaty. Ucieszyła mnie ta wiadomość, okazało się jednak, że moja radość była przedwczesna, ponieważ, owszem, zasadniczno mają być zwolnione - jednak dokładną listę uczelni zwolnionych od opłat Minister ogłosi prawdopodobnie na początku września. Próbowałam wyjaśnić Panu Kompetentnemu, że rekrutacja do większości szkół artystycznych już się zakończyła, zaś rekrutacja na tzw."normalne" uczelnie odbywa się na początku lipca, więc we wrześniu to będzie już trochę po ptakach. Okazało się, że Pan jest tego świadom.
- Może się więc zdarzyć, że ktoś wybierze się w tym roku na studia, a potem będzie musiał płacić np. za pięć lat filmówki? - drążyłam temat.
Pan nie zaprzeczył.
Spytałam kto w tej sytuacji jest w stanie udzielić odpowiedzi na zadane przeze mnie pytanie. Pan odpowiedział, że nikt, dopóki Minister nie wyda rozporządzenia (ze wspomnianą już wcześniej listą).
- Cóż więc pan mi radzi w tej sytuacji?
Pan zaproponował dokładnie przemyślenie wyboru kierunku studiów, by podjąć właściwą decyzję.
- Na pytanie, czy nie sądzi, że do podjęcia decyzji potrzebne są jakieś dane, które pozwolą stwierdzić, jakie, potencjalnie, mogą być jej skutki, tu zaś tych danych brak, Pan Kompetentny już mi nie odpowiedział.
Nie pozostaje nic innego jak uruchomić intuicję w kierunku odczytywania przyszłych posunięć Pana Ministra lub zdać się na rachunek prawdopodobieństwa, co też (jako potencjalny płatnik) niechybnie uczyniłam - i jedno i drugie na wszelki wypadek. Jeśli racjonalny osąd zawiedzie to może przynajmniej szósty zmysł dopisze.
Wreszcie dostałam telefon do Pana Kompetentnego, który oświadczył mi, że to owszem trzeba będzie płacić, ale to zależy od punktów jakichś tam, każdy ma swój limit, "to przecież zapisane jest w ustawie". Po dłuższym drążeniu tematu dowiedziałam się, że opisane w ustawie punkty związane są z rodzajem uczelni. Wówczas zdradziłam, że chodzi mi konkretnie o uczelnię artystyczną, na co Pan Kompetentny oświadczył, że artystyczne uczelnie mają być zwolnione z opłaty. Ucieszyła mnie ta wiadomość, okazało się jednak, że moja radość była przedwczesna, ponieważ, owszem, zasadniczno mają być zwolnione - jednak dokładną listę uczelni zwolnionych od opłat Minister ogłosi prawdopodobnie na początku września. Próbowałam wyjaśnić Panu Kompetentnemu, że rekrutacja do większości szkół artystycznych już się zakończyła, zaś rekrutacja na tzw."normalne" uczelnie odbywa się na początku lipca, więc we wrześniu to będzie już trochę po ptakach. Okazało się, że Pan jest tego świadom.
- Może się więc zdarzyć, że ktoś wybierze się w tym roku na studia, a potem będzie musiał płacić np. za pięć lat filmówki? - drążyłam temat.
Pan nie zaprzeczył.
Spytałam kto w tej sytuacji jest w stanie udzielić odpowiedzi na zadane przeze mnie pytanie. Pan odpowiedział, że nikt, dopóki Minister nie wyda rozporządzenia (ze wspomnianą już wcześniej listą).
- Cóż więc pan mi radzi w tej sytuacji?
Pan zaproponował dokładnie przemyślenie wyboru kierunku studiów, by podjąć właściwą decyzję.
- Na pytanie, czy nie sądzi, że do podjęcia decyzji potrzebne są jakieś dane, które pozwolą stwierdzić, jakie, potencjalnie, mogą być jej skutki, tu zaś tych danych brak, Pan Kompetentny już mi nie odpowiedział.
Nie pozostaje nic innego jak uruchomić intuicję w kierunku odczytywania przyszłych posunięć Pana Ministra lub zdać się na rachunek prawdopodobieństwa, co też (jako potencjalny płatnik) niechybnie uczyniłam - i jedno i drugie na wszelki wypadek. Jeśli racjonalny osąd zawiedzie to może przynajmniej szósty zmysł dopisze.
czwartek, 31 marca 2011
Sezon 2. Odcinek 17. Wiosna!!!
Kawa w słońcu. Fruwające w ogrodzie cytrynki. Wczoraj dosłownie kilkadziesiąt metrów od domu spotkałam kozła sarny, dziś, mniej więcej w tym samym miejscu, bażanta. Bywa, że powątpiewam w słuszność podjętej wiele lat temu decyzji o wyprowadzce z miasta, ale tego typu magiczne spotkania sprawiają, że wątpliwości znikają. Magiczne dla mnie oczywiście, bo nie mam złudzeń, że ani koziołek, ani bażant żadnej magii w nich nie dostrzegły, co w żaden sposób mi nie przeszkadza cieszyć się z tych spotkań.
sobota, 26 marca 2011
Sezon 2. Odcinek 15. Katalizator pytań

Po nocy pełnej dziwnych i niekoniecznie sympatycznych snów obudził mnie telefon od koleżanki - dowiedziałam się z niego, że spadł śnieg, a nad Polską właśnie przemieszcza się radioaktywna chmura z Japonii. Ledwo zakończyłam rozmowę, gdy zaczęło na mnie kapać z sufitu. Zazwyczaj mam problem z przebudzeniem, zwłaszcza w sobotę o dziewiątej rano, ale dziś oprzytomniałam nadzwyczaj szybko. Śnieg już właściwie stopniał, chmurą specjalnie się nie przejęłam, ale "deszcz" czy może raczej "mżawka" z sufitu naprawdę mnie zmartwiła. Czeka nas kompleksowa diagnoza zjawiska i bardzo liczymy na to, że nie trzeba będzie podejmować radykalnych działań remontowych.
Dlatego właśnie dziś - na osłodę - publikuję zdjęcie z ostatniego Kina Nokowego, ponieważ bardzo dobrze je wspominam. Projekcja trwała niespełna godzinę, rozmowa prawie dwie. Piotr opowiedział między innymi, jak kamera pomaga mu "wzmocnić pytania" - chodzi oczywiście o jakość pytań, a nie ilość, że właściwie dopiero zza kamery potrafi zadawać naprawdę ważne pytania, może więc powinien zacząć jej użyć również w prywatnym życiu. Coś w tym jest - sama też łapię się na tym potrzebuję jakich szczególnych, czasem uroczystych okoliczności, żeby "usprawiedliwić" poważne tematy. Nawet pisząc swój tekstowy serial czuję się nieswojo, kiedy takowych dotykam i natychmiast uruchamia się we mnie przymus, żeby zrównoważyć je choć odrobiną ironii. Po pierwsze - boję się popaść w patos i, prawdę mówiąc, trochę zazdroszczę ludziom, którzy są od tego lęku wolni, a po drugie dużo łatwiej znaleźć mi słowa dla zabawy, dla żartu niż dla cierpienia, co nie oznacza, oczywiście, że cierpienie jest mi obce. Może dlatego proza Hrabala zawsze działała na mnie depresyjnie. Jak dla mnie wyziera z niej wizerunek człowieka tak przeraźliwie smutnego, że nawet nie jest w stanie pisać o swoim smutku na serio.
Pewno dlatego rzucona mimochodem uwaga o katalizatorze pytań zmaterializowanym w formie kamery, mało istotna zapewne (być może Piotr już o niej zapomniał) zrobiła na mnie tak duże wrażenie. Byłabym nawet skłonna wziąć udział w takim eksperymencie, choć mogłoby się zdarzyć, że poprosiłabym o wyłączenie kamery przed odpowiedzią.
Dlatego też we wstępie do tego posta, zamiast opisać sen (to on był tak naprawdę ważny) opowiedziałam mało znaczące w gruncie rzeczy poranne wydarzenia.
Dlatego również nie zamieszczę na Facebooku linka do tego posta, choć to zawsze zwiększa ilość wejść, a rozsadek podpowiada, że powinnam promować swojego bolga.
Mimo tych wszystkich ambiwalencji (piszę, choć nie jestem pewna, czy chcę, by ludzie czytali) nie zrezygnuję z tekstowego serialu, choćby dlatego, by znaleźć formę, która pozwoli (zachowując szacunek dla mego lęku przed patosem, potrzebą dystansowania się od silnych emocji, dla mego introwertyzmu) pisać o sprawach naprawdę dla mnie ważnych. Może to będzie ta moja "kamera", którą włączam decydując się na publikację posta.
I tak oto w dość nieoczekiwany sposób (bo nie miałam takich intencji), publikując zdjęcie z sympatycznej filmowej imprezy, odleciałam w jakieś osobiste klimaty. Mam nadzieję, że Piotr mi wybaczy. A miało być o jego filmach, fantastycznej rozmowie z publicznością i "debiutującej" w Kinie Nokowym czerwonej kanapie... Kto ma ochotę na nieco bardziej tradycyjną relację - zapraszam tutaj: http://kinonokowe.blogspot.com/2011/03/koniec-lata-ponad-chodnikami-i.html
środa, 5 stycznia 2011
Sezon 2. Odcinek 1. Marzenia
Przerwa w pisaniu na... pisanie. Od pracy nad powieścią odpoczywam pisząc bloga i... pijąc kawę. Siedzę przy stacjonarnym komputerze mojego syna świadoma, że zalanie klawiatury jest o wiele mniej groźne niż wylanie kawy na laptopa, więc... zero stresu związanego z ostatnimi wydarzeniami.
Plik z książką (zgodnie z przewidywaniami) odzyskany. Laptop zaś u kolejnego "lekarza" od komputerów (poprzedni zaśpiewał tyle za naprawę, że bardziej opłacałoby się kupić nowy). Kiedy dwa dni temu zgrywałam plik z książką na pendriva i nowy "uzdrowiciel" odpalił mój dysk na swoim kompie ogarnęło mnie jakieś dziwne uczucie. Jakbym wraz z tym dyskiem oddawała mu dostęp do swojego intymnego świata. To nic, że najbardziej osobiste zapiski wciąż robię ręcznie. Nagle poczułam, że to, co zostało w moim laptopie odsłania mnie bardziej niż bym sobie tego życzyła. Zapisane w formie zdjęć, notatek, pomysłów plany, idee, marzenia... pozwalają zajrzeć nie tylko do pamięci mojego komputera... pozwalają obejrzeć moje myśli.
Nie sadzę, co prawda, żeby młody i sympatyczny człowiek, który zajął się moim laptopem miał czas i chęci, żeby analizować zawartość mojej "zewnętrznej pamięci", ale prawdę mówiąc, poczułam się trochę nieswojo.
A propos marzeń (tych zapisanych w "pamięci zewnętrznej" i wewnętrznej) - spec od kompów jest paralotniarzem i wygląda na to, że przy okazji tego niefortunnego zdarzenia zrealizuję jedno z niezrealizowanych i polatam sobie na paralotni. Chociaż, czy naprawdę można nazwać je marzeniem skoro przez całe życie nie zrobiłam nic, żeby je zrealizować. Musiałam zalać kawą laptopa, żeby przejść do konkretów.
Zajrzałam dziś na bloga Małgosi Piekarskiej - tam również o marzeniach (przy okazji postanowień noworocznych). Małgosia pisze, że plany i marzenia to dwie różne rzeczy, ponieważ realizacja planów zależy od nas, a marzeń - niekoniecznie, często zależą one od innych osób. Dlatego zapewne rzeczownik "marzenia" łączy się najczęściej z czasownikiem "spełniać", a rzeczownik "plany" z czasownikiem "realizować". Nie da się ukryć, że realizacja/spełnienie lotu paralotnią bardziej zależy ode mnie niż od innych.
Zabawne - książka, którą teraz piszę również traktuje o marzeniach, a konkretnie o moim ambiwalentnym do nich stosunku. Uświadomiłam sobie właśnie, że marzenia to dla mnie jeden z głównych tematów ostatnich lat: Warsztaty Wirtualnego Urzeczywistniania Marzeń w mojej "www.terapii", a także pierwszy wpis na tym blogu.
Zbieg okoliczności sprawił, że wczoraj ktoś chciał zrealizować swoje... no, może nie marzenie, raczej nagłą zachciankę. Jednak to, czy tak się stanie zależało również ode mnie. Nic z tego nie wyszło, ponieważ wiele, wiele lat temu spełniło się w moim życiu coś o czym właściwie nie marzyłam i dziwnym trafem moje nie-marzenie stało się dla mnie ważniejsze od marzeń. A pragnienie owego ktosia uderzałoby w moje trwające od lat niewymarzone spełnienie. Trochę się zaplatałam, ale chyba już rozumiecie mój ambiwalentny stosunek do marzeń.
Z drugiej strony - myśląc o własnych postanowieniach noworocznych zdałam sobie sprawę, że bardziej postawiłam w nich na plany niż marzenia; na rozsadek niż emocje - może dlatego niewiele z nich wyszło. Następnym razem będę dostosowywać plany do marzeń. Spełniać marzenia realizując plany, a jeśli przy okazji spotka mnie jakieś niewymarzone spełnienie tym lepiej.
P.S. Kończę książkę i zmieniam temat z "marzeń" na... "ZMIANY". Marzę o ZMIANACH.
Plik z książką (zgodnie z przewidywaniami) odzyskany. Laptop zaś u kolejnego "lekarza" od komputerów (poprzedni zaśpiewał tyle za naprawę, że bardziej opłacałoby się kupić nowy). Kiedy dwa dni temu zgrywałam plik z książką na pendriva i nowy "uzdrowiciel" odpalił mój dysk na swoim kompie ogarnęło mnie jakieś dziwne uczucie. Jakbym wraz z tym dyskiem oddawała mu dostęp do swojego intymnego świata. To nic, że najbardziej osobiste zapiski wciąż robię ręcznie. Nagle poczułam, że to, co zostało w moim laptopie odsłania mnie bardziej niż bym sobie tego życzyła. Zapisane w formie zdjęć, notatek, pomysłów plany, idee, marzenia... pozwalają zajrzeć nie tylko do pamięci mojego komputera... pozwalają obejrzeć moje myśli.
Nie sadzę, co prawda, żeby młody i sympatyczny człowiek, który zajął się moim laptopem miał czas i chęci, żeby analizować zawartość mojej "zewnętrznej pamięci", ale prawdę mówiąc, poczułam się trochę nieswojo.
A propos marzeń (tych zapisanych w "pamięci zewnętrznej" i wewnętrznej) - spec od kompów jest paralotniarzem i wygląda na to, że przy okazji tego niefortunnego zdarzenia zrealizuję jedno z niezrealizowanych i polatam sobie na paralotni. Chociaż, czy naprawdę można nazwać je marzeniem skoro przez całe życie nie zrobiłam nic, żeby je zrealizować. Musiałam zalać kawą laptopa, żeby przejść do konkretów.
Zajrzałam dziś na bloga Małgosi Piekarskiej - tam również o marzeniach (przy okazji postanowień noworocznych). Małgosia pisze, że plany i marzenia to dwie różne rzeczy, ponieważ realizacja planów zależy od nas, a marzeń - niekoniecznie, często zależą one od innych osób. Dlatego zapewne rzeczownik "marzenia" łączy się najczęściej z czasownikiem "spełniać", a rzeczownik "plany" z czasownikiem "realizować". Nie da się ukryć, że realizacja/spełnienie lotu paralotnią bardziej zależy ode mnie niż od innych.
Zabawne - książka, którą teraz piszę również traktuje o marzeniach, a konkretnie o moim ambiwalentnym do nich stosunku. Uświadomiłam sobie właśnie, że marzenia to dla mnie jeden z głównych tematów ostatnich lat: Warsztaty Wirtualnego Urzeczywistniania Marzeń w mojej "www.terapii", a także pierwszy wpis na tym blogu.
Zbieg okoliczności sprawił, że wczoraj ktoś chciał zrealizować swoje... no, może nie marzenie, raczej nagłą zachciankę. Jednak to, czy tak się stanie zależało również ode mnie. Nic z tego nie wyszło, ponieważ wiele, wiele lat temu spełniło się w moim życiu coś o czym właściwie nie marzyłam i dziwnym trafem moje nie-marzenie stało się dla mnie ważniejsze od marzeń. A pragnienie owego ktosia uderzałoby w moje trwające od lat niewymarzone spełnienie. Trochę się zaplatałam, ale chyba już rozumiecie mój ambiwalentny stosunek do marzeń.
Z drugiej strony - myśląc o własnych postanowieniach noworocznych zdałam sobie sprawę, że bardziej postawiłam w nich na plany niż marzenia; na rozsadek niż emocje - może dlatego niewiele z nich wyszło. Następnym razem będę dostosowywać plany do marzeń. Spełniać marzenia realizując plany, a jeśli przy okazji spotka mnie jakieś niewymarzone spełnienie tym lepiej.
P.S. Kończę książkę i zmieniam temat z "marzeń" na... "ZMIANY". Marzę o ZMIANACH.
czwartek, 30 grudnia 2010
Sezon 1. Odcinek 126. Komp i kawa, czyli, co może się wydarzyć kiedy połączysz ze sobą dwa ulubione nałogi ;)
Wiem, że to myślenie magiczne, ale trudno mi oprzeć się wrażeniu, że pod koniec roku przytrafiają mi się pechowe sytuacje. W zeszłym roku skradziono mi portfel, wczoraj zalałam kawą laptopa. Naturalnie w obu przypadkach mogłabym uniknąć tego pecha przy drobnej modyfikacji swoich zachowań, no ale łatwiej zwalić to na "czarną magię".
Gdybym miała poszukać racjonalnych przyczyn końcoworocznego pecha to pierwszym, co przychodzi mi do głowy jest dół, który mnie w tym czasie ogarnia i związane z nim roztargnienie. Zbyt dużo chyba słucham radia, w którym mnóstwo podsumowań, rankingów itp.
Miałam zamiar olać tę tendencję, ale nie do końca mi się to udało. Może dlatego, że na początku mijającego roku po raz pierwszy od lat, a może nawet od początku swojego życia, przygotowałam sobie postanowienia noworoczne - nie wiem, czy choć jedno zrealizowałam.
Tak, tak, wiem, lepiej skupić się na tym, co się udało (a doprowadziłam do końca kilka bardzo fajnych, choć nieujętych w styczniowych planach działań), niż koncentrować się na niezrealizowanych planach, zwłaszcza, że większości z nich nawet nie żałuję. No ale widać pod koniec grudnia moja "szklanka jest do połowy pusta". Wczoraj to nawet dosłownie. To znaczy nie tyle szklanka, co kubek z kawą i nawet nie do połowy, bo aż tyle nie wylałam na klawiaturę. Wystarczająco jednak dużo, by laptop odmówił współpracy. Z rozpaczą patrzyłam jak gaśnie monitor, a wraz z nim znika dostęp do zapamiętanych w komputerze słów, obrazów i kontaktów mailowych. Było szczególnie przykre z uwagi na fakt, że jednym z ulegających zapomnieniu tekstów jest książka, którą muszę do końca stycznia dokończyć.
Potem nastąpiła intensywna, lecz nieskuteczna akcja reanimacyjna oraz internetowe i telefoniczne konsultacje, pomimo których, jako osoba niedoświadczona w zalewaniu laptopów płynami, popełniłam parę błędów.
Wreszcie w towarzystwie syna pojechałam do najbliższego (czy również najlepszego - to się okaże punktu serwisowego). Wracając wpadłam w poślizg, dwukrotnie się zakopałam i obtarłam lakier, co tez ma swoje logiczne (nie magiczne) uzasadnienie. Mąż pojechał do Warszawy samochodem z zimowymi oponami, więc musiałam wziąć, odebrany niedawno z autko na letnich gumach, a podwarszawskie boczne dróżki pełne są niespodzianek.
Komputer został w "szpitalu dla laptopów". Stan jego zdrowia wciąż jeszcze nie jest mi znany. Na szczęście niezmiernie rzadko w takich sytuacjach uszkodzony zostaje dysk, więc to, co zapamiętał najpewniej jest do odzyskania.
Jest jeszcze jedna jasna strona tego wydarzenia. Zawsze wiedziałam, że mam bardzo fajnego syna, ale wczorajsza sytuacja pozwoliła mi doświadczyć tego w całej rozciągłości. Super-aktywność (i kreatywność) podczas "akcji ratunkowej", wsparcie psychologiczne :), wypychanie samochodu z muld i zasp, a przede wszystkim fakt, że w jednej chwili porzucił wszystkie swoje rozliczne zajęcia, żeby mi pomóc. No i kto by się w takich okolicznościach nie wzruszył.
Wzruszyła mnie również moja mama, która natychmiast chciała kupować mi nowego laptopa.
Wymieniam więc swoją szklankę na "do połowy pełną" i (bynajmniej nie w ramach postanowień noworocznych, tylko ot tak) obiecuję wprowadzić procedury zabezpieczające kompa podczas picia kawy - bo trudno mi sobie wyobrazić pisanie książek bez kubka gorącej kawy.
Gdybym miała poszukać racjonalnych przyczyn końcoworocznego pecha to pierwszym, co przychodzi mi do głowy jest dół, który mnie w tym czasie ogarnia i związane z nim roztargnienie. Zbyt dużo chyba słucham radia, w którym mnóstwo podsumowań, rankingów itp.
Miałam zamiar olać tę tendencję, ale nie do końca mi się to udało. Może dlatego, że na początku mijającego roku po raz pierwszy od lat, a może nawet od początku swojego życia, przygotowałam sobie postanowienia noworoczne - nie wiem, czy choć jedno zrealizowałam.
Tak, tak, wiem, lepiej skupić się na tym, co się udało (a doprowadziłam do końca kilka bardzo fajnych, choć nieujętych w styczniowych planach działań), niż koncentrować się na niezrealizowanych planach, zwłaszcza, że większości z nich nawet nie żałuję. No ale widać pod koniec grudnia moja "szklanka jest do połowy pusta". Wczoraj to nawet dosłownie. To znaczy nie tyle szklanka, co kubek z kawą i nawet nie do połowy, bo aż tyle nie wylałam na klawiaturę. Wystarczająco jednak dużo, by laptop odmówił współpracy. Z rozpaczą patrzyłam jak gaśnie monitor, a wraz z nim znika dostęp do zapamiętanych w komputerze słów, obrazów i kontaktów mailowych. Było szczególnie przykre z uwagi na fakt, że jednym z ulegających zapomnieniu tekstów jest książka, którą muszę do końca stycznia dokończyć.
Potem nastąpiła intensywna, lecz nieskuteczna akcja reanimacyjna oraz internetowe i telefoniczne konsultacje, pomimo których, jako osoba niedoświadczona w zalewaniu laptopów płynami, popełniłam parę błędów.
Wreszcie w towarzystwie syna pojechałam do najbliższego (czy również najlepszego - to się okaże punktu serwisowego). Wracając wpadłam w poślizg, dwukrotnie się zakopałam i obtarłam lakier, co tez ma swoje logiczne (nie magiczne) uzasadnienie. Mąż pojechał do Warszawy samochodem z zimowymi oponami, więc musiałam wziąć, odebrany niedawno z autko na letnich gumach, a podwarszawskie boczne dróżki pełne są niespodzianek.
Komputer został w "szpitalu dla laptopów". Stan jego zdrowia wciąż jeszcze nie jest mi znany. Na szczęście niezmiernie rzadko w takich sytuacjach uszkodzony zostaje dysk, więc to, co zapamiętał najpewniej jest do odzyskania.
Jest jeszcze jedna jasna strona tego wydarzenia. Zawsze wiedziałam, że mam bardzo fajnego syna, ale wczorajsza sytuacja pozwoliła mi doświadczyć tego w całej rozciągłości. Super-aktywność (i kreatywność) podczas "akcji ratunkowej", wsparcie psychologiczne :), wypychanie samochodu z muld i zasp, a przede wszystkim fakt, że w jednej chwili porzucił wszystkie swoje rozliczne zajęcia, żeby mi pomóc. No i kto by się w takich okolicznościach nie wzruszył.
Wzruszyła mnie również moja mama, która natychmiast chciała kupować mi nowego laptopa.
Wymieniam więc swoją szklankę na "do połowy pełną" i (bynajmniej nie w ramach postanowień noworocznych, tylko ot tak) obiecuję wprowadzić procedury zabezpieczające kompa podczas picia kawy - bo trudno mi sobie wyobrazić pisanie książek bez kubka gorącej kawy.
środa, 22 grudnia 2010
Sezon 1, Odcinek 124. Tak zawany "żywy karp"
Tym, czego najbardziej nienawidzę przed świętami jest widok dogorywających w resztkach wody karpi. Widziałam wczoraj podczas zakupów upchnięte jeden na drugim w ciasnych pojemnikach (żeby więcej się zmieściło), w większości już chyba martwe.
Wiem, wiem... w tym momencie odezwą się obrońcy tradycji. Zaiste prehistoryczna to tradycja pochodząca z aż zamierzchłych czasów PRLu i nadzwyczaj chrześcijańska - wiadomo przecież, że w czasach PRLu nadzwyczaj kultywowano chrześcijańskie zwyczaje, a składanie krwawej ofiary ze zwierząt jest nieodzownym elementem chrześcijańskiej praktyki.
Proszę mi wybaczyć ironię, ale bardzo często argument o świątecznej tradycji "żywego karpia" (ja bym powiedziała "ledwie żywego") pada z ust, osób, które się do chrześcijańskiej tradycji przyznają, co więcej, czują się jej strażnikami.
Skąd potrzeba osobistego zabicia ryby przed świętami w naszym katolickim kraju? Czyżby mieszkał w nim jakiś nienaturalnie wysoki (na tle innych populacji) odsetek ludzi czerpiących przyjemność z zabijania zwierząt? Nie sadzę - choć zapewne są i tacy. Jednak z tego, co zdołałam zaobserwować, dla wielu "strażników tradycji" jest to niezbyt przyjemny obowiązek. Z pewnością wśród nich wielbicieli "żywego karpia" są również tacy, którym nawet nie przyjdzie do głowy, że walnięcie w głowę ryby jest pozbawieniem jej życia, traktują to raczej w kategorii czynności kulinarnych.
Słuchałam wczoraj audycji radiowej, której gość (kucharz) upatrywał przyczyn tego stanu rzeczy w nieufności konsumenta do sprzedawcy - na zasadzie: "A skąd wiadomo, czy ten filet z karpia jest naprawdę świeży?". No ale przecież inne ryby kupuje się martwe i, w dodatku, często muszą one przebyć do nas bardzo długą drogę.
Moim zdaniem przyczyna jest głębsza i wynika z głęboko skrywanych atawizmów, które cofają nas do zamierzchłych czasów, w których krwawe ofiary były elementem religijnych rytuałów. Dlatego, obawiam się, trudno będzie z tradycją "żywego karpia" walczyć.
Mam pewno sporo wad, ale z pewnością nie należą do nich skłonność do indoktrynacji i potrzeba nawracania na "jedynie słuszne poglądy". Uważam, że każdy ma prawo do swoich wyborów, nawet moi najbliżsi. Wiedzą o tym mój syn i mąż, którzy do dziś jadają ryby, choć ja, od lat 17-stu lat, jestem wegetarianką. Również ogromna większość moich znajomych jada mięso.
Tak naprawdę główny problem nie polega na tym, że karpia przed zjedzeniem trzeba zabić. To trzeba zrobić z każdym zwierzęciem (jeszcze by tego brakowało, żeby jadano je "na żywca"). Najgorsze jest to, co dzieje się z nim przedtem.
- To prawdziwy holokaust - powiedział wczoraj kolega, zadeklarowany mięsożerca podczas wczorajszej "pracowej" choinki.
Opisywane już ciasne, nieomal pozbawione wody pojemniki, transport duszących się ryb w foliowych torebkach. To już nie atawizm - tylko wygoda (kto będzie sobie zawracał głowę wiaderkiem z wodą?). I chęć zysku - która paradoksalnie, jak sądzę, prowadzi do strat - bowiem w ramach tradycji "żywego karpia" nikt nie zechce kupić ryby, która zdechła.
Właściwie powinnam w tym miejscu napisać jakieś zgrabne podsumowanie posta, przedstawić jakieś rady, pomysły, sugestie, no ale nie mam na nie pomysłu. Pozostawiam więc temat otwarty.
Wiem, wiem... w tym momencie odezwą się obrońcy tradycji. Zaiste prehistoryczna to tradycja pochodząca z aż zamierzchłych czasów PRLu i nadzwyczaj chrześcijańska - wiadomo przecież, że w czasach PRLu nadzwyczaj kultywowano chrześcijańskie zwyczaje, a składanie krwawej ofiary ze zwierząt jest nieodzownym elementem chrześcijańskiej praktyki.
Proszę mi wybaczyć ironię, ale bardzo często argument o świątecznej tradycji "żywego karpia" (ja bym powiedziała "ledwie żywego") pada z ust, osób, które się do chrześcijańskiej tradycji przyznają, co więcej, czują się jej strażnikami.
Skąd potrzeba osobistego zabicia ryby przed świętami w naszym katolickim kraju? Czyżby mieszkał w nim jakiś nienaturalnie wysoki (na tle innych populacji) odsetek ludzi czerpiących przyjemność z zabijania zwierząt? Nie sadzę - choć zapewne są i tacy. Jednak z tego, co zdołałam zaobserwować, dla wielu "strażników tradycji" jest to niezbyt przyjemny obowiązek. Z pewnością wśród nich wielbicieli "żywego karpia" są również tacy, którym nawet nie przyjdzie do głowy, że walnięcie w głowę ryby jest pozbawieniem jej życia, traktują to raczej w kategorii czynności kulinarnych.
Słuchałam wczoraj audycji radiowej, której gość (kucharz) upatrywał przyczyn tego stanu rzeczy w nieufności konsumenta do sprzedawcy - na zasadzie: "A skąd wiadomo, czy ten filet z karpia jest naprawdę świeży?". No ale przecież inne ryby kupuje się martwe i, w dodatku, często muszą one przebyć do nas bardzo długą drogę.
Moim zdaniem przyczyna jest głębsza i wynika z głęboko skrywanych atawizmów, które cofają nas do zamierzchłych czasów, w których krwawe ofiary były elementem religijnych rytuałów. Dlatego, obawiam się, trudno będzie z tradycją "żywego karpia" walczyć.
Mam pewno sporo wad, ale z pewnością nie należą do nich skłonność do indoktrynacji i potrzeba nawracania na "jedynie słuszne poglądy". Uważam, że każdy ma prawo do swoich wyborów, nawet moi najbliżsi. Wiedzą o tym mój syn i mąż, którzy do dziś jadają ryby, choć ja, od lat 17-stu lat, jestem wegetarianką. Również ogromna większość moich znajomych jada mięso.
Tak naprawdę główny problem nie polega na tym, że karpia przed zjedzeniem trzeba zabić. To trzeba zrobić z każdym zwierzęciem (jeszcze by tego brakowało, żeby jadano je "na żywca"). Najgorsze jest to, co dzieje się z nim przedtem.
- To prawdziwy holokaust - powiedział wczoraj kolega, zadeklarowany mięsożerca podczas wczorajszej "pracowej" choinki.
Opisywane już ciasne, nieomal pozbawione wody pojemniki, transport duszących się ryb w foliowych torebkach. To już nie atawizm - tylko wygoda (kto będzie sobie zawracał głowę wiaderkiem z wodą?). I chęć zysku - która paradoksalnie, jak sądzę, prowadzi do strat - bowiem w ramach tradycji "żywego karpia" nikt nie zechce kupić ryby, która zdechła.
Właściwie powinnam w tym miejscu napisać jakieś zgrabne podsumowanie posta, przedstawić jakieś rady, pomysły, sugestie, no ale nie mam na nie pomysłu. Pozostawiam więc temat otwarty.
środa, 27 października 2010
Skrót wiadomości
Jak przystało na klasyczną mamusię chwalę się (cytując informację opublikowaną przez TIT ę):
"Dwie videonotacje na IDFA!
Z radością informujemy, że dwie videonotatki - 'Wszystkie swetry, które kupiła mi mama' i 'Biżuteria przestrzeni publicznej' zostały zakwalifikowane do "Youth and Media" w ramach International Documentary Film Festival w Amsterdamie."
P.S. W tym jedna zrealizowana przez syna :)
"Dwie videonotacje na IDFA!
Z radością informujemy, że dwie videonotatki - 'Wszystkie swetry, które kupiła mi mama' i 'Biżuteria przestrzeni publicznej' zostały zakwalifikowane do "Youth and Media" w ramach International Documentary Film Festival w Amsterdamie."
P.S. W tym jedna zrealizowana przez syna :)
Subskrybuj:
Posty (Atom)