piątek, 29 stycznia 2010

Sezon 1, odcinek 16. Uwolnić scenarzystów!

Na to że scenarzyści postanowili uczynić z mojego serialu cykliczny program o kulturze zależnej i niezależnej naprawdę nie mam wpływu. Próżno im tłumaczę, że mam doła, więc może choć kilka słów na temat mojej kondycji psychicznej; że nastąpił światowo-osobisty kryzys finansowy i na dodatek zmywarka się zepsuła, więc mogliby naświetlić moją sytuację ekonomiczną. Nic z tego. Wycofali się na z góry upatrzone introwertyczne pozycje i z rzadka tylko wychylają stamtąd nosy.

Pytacie dlaczego pozwalam im się panoszyć. Wszak to reżyser ma decydujący głos. Nie wspominając już o producencie. W tym miejscu należałoby ustalić, kto właściwie jest producentem tego bloga. Chyba również ja! Skąd więc ta scenopisarska samowola?

Otóż wszystkiemu winna jest moja nadempatyczną osobowość i... solidarność zawodowa. Tak się bowiem składa, że oprócz reżyserowania słów zajmuję się czasem pisaniem scenariuszy. No cóż, nie będę się nawet silić na skromność – jestem słynną autorką niezrealizowanych scenariuszy. ;) Dobrze więc więc wiem, jak to jest, gdy każdy wtrąca się do tekstu – producent, kierownik literacki, redaktorzy... Mojemu znajomemu wtrąciła się nawet pani sprzątaczka przypadkiem obecna podczas rozmów na temat konstrukcji odcinka.
Ja sama w efekcie dwóch lat pracy nad wysokobudżetową (w założeniu) kostiumową produkcją czułam się dokładnie tak jak moja znękana przedłużającym się remontem koleżanka:
– Gdyby mi powiedzieli, że kibel trzeba postawić na środku kuchni to bym się zgodziła – wyznała.
My również (tworzyłam to wiekopomne dzieło wraz z zaprzyjaźnioną współscenarzystką) w pewnym momencie gotowe byłyśmy zgodzić się na wszystko.
Efektem ubocznym tego developmentu był również fakt, że zaczęłam „słyszeć” głosy scenarzystów biedzących się nad tworzeniem oglądanych przeze mnie filmów: „Trzeba mu dać silnego antagonistę!”, „A co z łukiem postaci?”. Nabrałam również nawyku nerwowego sprawdzania w której minucie nastąpił pierwszy punk zwrotny.
Dlatego jako producentka i reżyserka postanowiłam na swoim blogu stworzyć oazę wolności dla scenarzystów. Niech chociaż tutaj robią, co chcą! Ja nie będę się wtrącać.

czwartek, 28 stycznia 2010

Sezon 1, odcinek 15. Detektyw Kefirek na tropie kościotrupa

Dziś dodaję do mego serialu wątek detektywistyczny. A to za sprawą nowej książki Małgosi Strękowskiej-Zaremby. Przyznam, że nie czytałam jej jeszcze. Nie było okazji. Ale z pewnością to zrobię. Dlaczego? Znam wcześniejsze książki Małgosi i jakoś jestem spokojna, że ta również mnie nie zawiedzie. :) 
A że jest to książka dla dzieci... Cóż, jeszcze pamiętam jak sama byłam dzieckiem. W dodatku pisuję dla dzieci i czytam pewno tyle samo książek dla młodego czytelnika, co dla dorosłych. Nawiasem mówiąc - najbardziej cenię książki na każdą półkę, albo, inaczej mówiąc,  „literaturę każdego wieku” (termin ten wymyślił norweski dramaturg i autor książek dla dzieci – Jan Fosse). A książki Małgosi do takich właśnie należą. Dzieci słuchają ich z otwartymi buziami. Wiem coś o tym, bo obserwowałam jedno ze spotkań autorskich. A i dorośli na pewno nie będą się nudzić. A może nawet znajdą okazję do refleksji (przykładem takiej skłaniającej do refleksji lektury są nagradzani "Złodzieje Słów").
Dodatkową atrakcją jest fakt, że przy okazji publikacji tej książki wydawca wynalazł nową literę. A to z pewnością  dobra wróżba. :) Jaka to litera? Pobawcie się w detektywów i sami to odkryjcie. :)       

środa, 27 stycznia 2010

Dziś urodziny mojego brata. Skończyłby 40 lat. Przesyłam same najlepsze uczucia do świata w którym, mam nadzieję, uczucia też się liczą.

wtorek, 26 stycznia 2010

Sezon 1, odcinek 14. Monstrualna rozwielitka

A propos wspomnianych w poprzednim poście działań w żelatynie przedstawiam fotkę giga rozwielitki. Jest to jedno ze zdjęć pochodzących z cyklu, który zrealizowałam jeszcze w czasie studiów. Przedstawiał on kolejne etapy powolnego rozkładu monstrualnej rozwielitki, która właśnie z uwagi na swoje gigantyczne rozmiary stała się istotą całkowicie bezbronną (w przeciwieństwie do prezentowanych w komercyjnym kinie gigantycznych małp, czy gadów). Planowałam zrobić taką instalację. Rozwielitkowe monstrum z żelatyny (można by rzecz, Godzilla wśród rozwielitek) gdzieś w środku miasta. Przechodnie obserwują jak rozpuszcza się pomału w promieniach słońca. Biedny, nieprzystosowany do rzeczywistości kolos.


W czasie kiedy prowadziłam „Cypel” (dodatek o kulturze niezależnej do Kwartalnika Literackiego „Wyspa”) zdjęcie posłużyło mi jako materiał ilustracyjny do artykułu o nieistniejącej reżyserce filmów animowanych realizowanych właśnie w wymyślonej przeze mnie technologii żelatyny. Artykuł można przeczytać w Kwartalniku Literackim „Wyspa” nr 3(7) wrzesień 2008, a także (już niebawem) na mojej rozbudowywanej właśnie stronie.

Na koniec – ciekawostka. Rozwielitki to w moim życiu istoty szczególne. Nie tylko podziwiałam pod mikroskopem ich kruche piękno, lecz także cierpiałam z ich powodu. Tak, tak! Wiele tygodni trudnej do zdiagnozowania choroby w dzieciństwie. A wszystko z powodu... alergii na rozwielitki, a ściślej mówiąc suchy pokarm pokarm dla rybek, który składał się wówczas z suszonych dafni właśnie. Do dziś kąpiel w jeziorze kończy się dla mnie zapaleniem spojówek (a uwielbiam zarówno pływanie jak i jeziora). W okresie szkolnym czasami korzystać z tej przypadłości. Wystarczyło kilka niuchów pokarmu dla rybek i natychmiast ogarniała mnie pełnoobjawowa infekcja górnych dróg oddechowych (z kaszlem, katarem i wspomnianym już tutaj zapaleniem spojówek).

poniedziałek, 25 stycznia 2010

Sezon 1, odcinek 13. Pogotowia Filozoficznego część pierwsza


Być może to moje zamiłowanie do nieskończoności sprawia, że tak bardzo lubię Towarzystwo Inicjatyw Twórczych ę. Wiele lat temu nieskończoność była podstawowym tematem moich artystycznych przedsięwzięć. Dziś odnajduję jej elementy w kulturalno-społecznych ę-działaniach. Co konkretnie mam na myśli? Chodzi mi o to, że życie ę-projektów nie kończy się w chwili oficjalnego finału. Na ogół rozwija się jeszcze długi czas po nim, pączkuje, czasem przechodzi w inne formy... Przykładem niech będzie Filmowe Przedszkole – projekt z założenia ograniczony w czasie. Już wkrótce absolwenci Przedszkola zaprezentują swoje etiudy na zamykającym kolejną edycję pokazie. Ale czy to oznacza koniec? Nie sądzę. Myślę, że jak w przypadku wcześniejszych edycji, jest to raczej wstęp do innych filmowych (lub mniej filmowych) działań realizowanych nie tylko w ramach ę.

Podobnie jest z projektem, który opisałam w opublikowanym właśnie na portalu ngo artykule. Bardzo się cieszę, że działalność Pogotowia Filozoficznego będzie trwać nadal (kolejne spotkanie 2.02). Tak się bowiem składa, że idea wszelkiego rodzaju niestandardowych form psychologicznego wsparcia jest mi szalenie bliska. Świadczy o tym choćby fakt, że napisałam książkę o Internetowych Warsztatach Psychologicznych, a w swoim czasie próbowałam rozkręcić Książkowe Pogotowie Ratunkowe.

Pamiętam jak wiele lat temu spierałam się ze znajomym, czy filozofia może pomóc w rozwiązywaniu życiowych problemów. On twierdził, że tak. Ja miałam wątpliwości. Dziś się ich pozbyłam. Między innymi dzięki rozmowie z Martą Pawlaczek – koordynatorką projektu.

– Filozofia na pewno nie udzieli takiej stricte informacji, co zrobić z życiem konkretnej osoby – wyjaśniała Marta podczas naszego spotkania – Natomiast, co jest dla mnie najważniejsze, daje możliwość spojrzenia na problem z różnych punktów widzenia, możliwość zdystansowania się do rzeczywistości.

Jeśli więc diagnoza brzmi – myślenie Kartezjuszem, to może warto wyjątkowo przemyśleć problem Schopenhauerem.

To oczywiście uproszczenie i żart (w dodatku filozoficznej dyletantki jaką jestem). Naturalnie, nikt takich „recept” podczas prowadzonych przez Martę „Filozoficznych Sesji” nie wystawia. Jednak wiedza, jaką można tam zdobyć i prowadzone w ramach warsztatów rozmowy niejednemu pozwolą spojrzeć na własne życie w inny niż dotychczas sposób.

Spotkanie z Martą i praca nad artykułem przypomniały mi również o jednym z powodów, dla których postanowiłam założyć bloga. Jest to potrzeba dzielenia się tym, co nie mieści się w rozmaitych dostępnych mi formach publikacji. Temat „Pogotowie Filozoficzne”również „rozpączkował” w dodatkowe wątki, których z oczywistych powodów w artykule nie mogłam zmieścić.

Jednym z tych „pączków” jest mało znany w Polsce bio art – w tym domy z żelatyny Zbigniewa Oksiuty. Temat nad zwyczaj ciekawy dla niedoszłego biologa, który wylądował na ASP i miłośniczki filmowej animacji żelatynie.

Dostałam od Marty mnóstwo materiałów na ten temat żelatynowych i nieżelatynowych realizacji artystycznych i mam nadzieję wkrótce znaleźć czas, aby się z nimi zapoznać. Tak więc – to jeszcze nie koniec! Zamykam odcinek-pilot Filozoficznego Pogotowia z wiarą, że za jakiś czas wyemituję kolejny.


No cóż, najwyraźniej zrobiłam pętlę i powróciłam do nieskończoności ;)

czwartek, 21 stycznia 2010

wtorek, 19 stycznia 2010

Sezon 1, odcinek 11, czyli Kino w Tekstowym Serialu

Wszystkich, którzy mieszkają w pobliżu Nadarzyna – Warszawa też się łapie, wszak to zaledwie dwadzieścia parę km ;) – serdecznie zapraszam na pokaz filmów Macieja Cuske.

Zamiast tradycyjnie wyliczać tytuły, podam jedynie zagadkowe opisy (albo opisy-zagadki – jak kto woli):
Najpierw zobaczycie jeden z najbardziej trzymających w napięciu i najbardziej wzruszających filmów. A to wszystko w ciągu zaledwie trzech minut.
Potem kolejne „naj”, czyli niezwykły dokument prezentujący jedno z najczęściej filmowanych, a zarazem najbardziej pomijanych w polskim kinie wydarzeń. Co ciekawe, reżyser kieruje oko kamery na siebie i swoją rodzinę.

Po projekcji spotkanie z reżyserem, które będę miała przyjemność poprowadzić.

22.01.2010 (piątek) godz.19.00,
siedziba NOK , Pl. Poniatowskiego 42 (przy rynku), Nadarzyn.
WSTĘP WOLNY

niedziela, 17 stycznia 2010

Sezon 1, odcinek 10. Moc słów

Z J. poznałyśmy się na Warsztatach Twórczych prowadzonych przez Annę Twardowską. Tak się złożyło, że pracowałyśmy z J. w parze, co było, jak sadzę, doświadczeniem obopólnie pozytywnym. :)
Niedawno odezwała się do mnie za pośrednictwem Facebooka. Jej słowa wyłaniające się w nieregularnym rytmie z okienka czatu dały mi mnóstwo energii i nadziei. Opowiedziała mi o wspaniałych zmianach w jej życiu.
I przypomniała słowa, które przekazałam jej podczas Warsztatów: Bój się i rób! Miło było dowiedzieć się, że pomogły w zmianach. Nie żebym była taka mądra i osobiście to krótkie zdanie wymyśliła. Sama je od kogoś dostałam – od fantastycznej i mądrej kobiety Majki Jaworskiej (myślę, że nie pogniewa się na mnie, że przesyłam je dalej za pośrednictwem bloga).

Tym razem to J. przekazała mi słowa, które z pewnością będę sobie powtarzać. Za jej przykładem zamiast: Moje życie się zmienia powiem Zmieniam swoje życie W ten sposób zawsze będę pamiętać, że mam wpływ na to, co się ze mną dzieje. Dziękuję Ci J.

Jeszcze tego samego dnia dostałam maila od dziewczyny, z którą współpracowałam kiedyś przy Dźwiękowym Cyplu (radiowa wersja „Cypla” nadawana przez Radio Kampus). U niej również mnóstwo zmian, a w mailu kolejne słowa, które dają moc – tym razem dotyczące mojej (i moich przyjaciół) pracy . Miło się dowiedzieć, że wszyscy w redakcji kulturalnej Radia Kampus czytali wówczas Wyspę :)

Stąd apel: Dzielmy się słowami, bo kto wie, co dobrego może z tego wyniknąć.

P.S. Warsztaty, o których mowa pomogły mi zrealizować wymarzony projekt udostępnia ludziom znanym, mniej znanym i całkiem nieznanym mojej powieści o... warsztatach.
Poznałam na nich jeszcze jeden fantastyczny słów-zestaw, a mianowicie: piękny błąd. Świadomość, że błędy mogą być piękne pomaga podejmować decyzje nawet takim specom od wątpliwości, jak pisząca te słowa.

piątek, 15 stycznia 2010

Sezon 1, odcinek 9. Wstęp do geometrycznej teorii spostrzegania

Oto obiecany artykuł. Tekst publikuję właściwie bez zmian. Litościwie poprawiłam kilka błędów ortograficznych. Zachowałam dopiski redakcji. Oglądając skan gazetki warto zwrócić uwagę na ciekawe zastosowanie reklamy paradoksalnej. ;) Nad pierwsza częścią artykułu zamieszczono nagłówek wykonany odręcznie lustrzanym pismem: „PROSZĘ NIE CZYTAĆ”. No więc sami zdecydujcie, czytać, czy nie ;)


Wstęp do geometrycznej teorii spostrzegania

Kartka papieru ze względu na swą dwuwymiarowość nie jest najlepszym miejscem do wyłożenia Geometrycznej Teorii Spostrzegania. W ubiegłym roku miałem możność przedstawienia swych odkryć na Międzynarodowym Seminarium Nauk Wszelkich „Bądźmy Bliżej” w Paryżu. Odczyt połączony był z instalacją, w której przygotowaniu pomógł mi wybitny rzeźbiarz-abstrakcjonista John Wielobok.
Przestrzeń wypełniały sześciany z widocznymi wewnątrz w różny sposób rozmieszczonymi punktami, a na ścianach rozmieszczone były plansze. Dało mi to możliwość pełnego zaprezentowania swoich koncepcji, a także poparcia jej konkretnymi przykładami.
Publikacja, którą oddaje do rąk czytelnika (pierwsza w naszym kraju) jest próbą przybliżenia w najogólniejszym zarysie i ogromnym uproszczeniu podstawowych założeń mojej teorii.
Niemożność porozumienia się z drugim człowiekiem jest jest jedną z podstawowych bolączek rodzaju ludzkiego. Jakże często dwoje ludzi o pozornie zbliżonych poglądach i rozmawiających pozornie na ten sam temat nie może się spotkać w rozmowie i rozstaje z uczuciem niedosytu, trudnym do wytłumaczenia niesmakiem, przekonaniem o własnej niekomunikatywności, bądź głupocie partnera. Sytuacje takie mogą prowadzić do nerwic, chorób psychicznych itp. Aby wyjaśnić przyczynę opisanych powyżej nieporozumień zmuszony jestem posłużyć się pewną metaforą, która jest notabene kośćcem mojej koncepcji.
Rysunek przedstawiony obok przedstawia rzut prostopadły sześcianu na płaszczyznę. Widnieją na nim dwa punkty X' i Y. Symbolizują one sposób myślenia, obrazowania, typ wyobraźni, poglądy dwóch osób. Odległość między nimi jest niewielka. Odcinek przeprowadzony od jednego do drugiego pozwoliłby w krótkim czasie dojść tym osobom do porozumienia.
Spójrzmy jednak na następny rysunek. Jest to ta sama bryła, której rzut oglądaliśmy przed chwilą. Jak widać zaznaczone są na niej trzy punkty X, X' i Y. X jest umieszczony dokładnie pod punktem X'. Osobom X' i Y faktycznie nietrudno się dogadać. Ich myśli poruszają się w jednej płaszczyźnie, różnią się jedynie rozmieszczeniem na niej, a i odległość między nimi jest niewielka (pamiętajmy, że całkowite porozumienie jest praktycznie niemożliwe, ponieważ dwa punkty zawsze będą w większym lub mniejszym od siebie oddaleniu).
Załóżmy jednak, że X' jest jedynie rzutem punktu X na płaszczyznę ABCD (a więc swoistym złudzeniem optycznym na tejże płaszczyźnie) i doszło do spotkania osoby X z osobą Y, tym (biorąc pod uwagę rozmieszczenie punktów X i Y na dwóch różnych płaszczyznach, a także wielką między nimi odległość) będzie niełatwo, a jeśli dojdą do porozumienia będzie to zapewne porozumienie pozorne.
Wróćmy do rysunków. Pozwoli to nam dotrzeć do sedna sprawy. Obrazują one dwa podstawowe sposoby patrzenia.
Rysunek nr1 przedstawia dwuwymiarowy sposób widzenia świata i innego człowieka. Ludzie o tym typie spostrzegania są powierzchowni, ich patrzeniu brakuje głębi, poruszają się jedynie w dwóch wymiarach. Nie dostrzegają wielu subtelnych różnic, niuansów utrudniających kontakty międzyludzkie, a co za tym idzie nie potrafią z nimi walczyć. Myślenie ich wyraża ruch po płaszczyźnie.
Przypuśćmy, że osoba Y prezentuje ten właśnie typ. Napotkawszy osobę X nie widzi jej sposobu myślenia, widzi jedynie jego odbicie na własnej płaszczyźnie, czyli punkt X'. Niemożność dostrzeżenia trzeciego wymiaru uniemożliwia jej zobaczenie odległości pomiędzy myśleniem i odczuwaniem X, a swoim własnym, a więc nie potrafi jej pokonać. Przekonana jest o bliskości o bliskości intelektualnej, w rozmowie zdaje się jej, że mówią niemal o tym samym i doskonale się rozumieją. Czeka ją tylko rozczarowanie i porażka, której nie jest w stanie sobie wyjaśnić, bądź błogi stan nieświadomości.
Drugi typ spostrzegania wzbogaconego o trzeci wymiar przybliży nam rysunek nr 2. Czytelnik sam chyba dostrzega o ile jest pełniejszy. Myśli takich ludzi wędrują we wszystkich kierunkach i symbolizuje je ruch w przestrzeni.
Wiadomo jest, że człowiek jest istotą, która się zmienia pod wpływem doświadczeń, obserwacji, konkretnych okoliczności itp. Możliwe jest więc przechodzenie od typu pierwszego do drugiego, czasem również na odwrót (szczególnie pod wpływem silnych emocji).
Podczas pobytu w Paryżu posługując się sześcianami z rozmieszczonymi w nich punktami omówiłem 55 konkretnych rozmów i sytuacji, uwzględniając również takie czynniki jak aktywność jednostki i jej stan emocjonalny, co i tu spróbuję uczynić, jeśli pismo udostępni mi jeszcze swoje dwa wymiary. (NIE!!! – odp. Red.)

Rozkosznego spostrzegania i samodoskonalenia życzy
profesor niezwykły
Bartłomiej Pupka

Objaśnienia:

odcinek X'Y – złudzenie optyczne

X i Y – punkty widzenia

odcinek XY – odległość punktów widzenia

Wykładnik porozumienia jest to trójkąt wyznaczony przez punkty widzenia i rzut jednego z nich na płaszczyznę na której znajduje się drugi. Na podstawie wielu doświadczeń i obliczeń ustaliłem, że możliwość autentycznego kontaktu dwóch osób jest odwrotnie proporcjonalna do wielkości pola powierzchni wykładnika porozumienia.

Odpowiedzi redakcji:
Redakcja po zapoznaniu się z treścią rozprawy proponuje wprowadzenie czwartego wymiaru.

wtorek, 12 stycznia 2010

Sezon 1, odcinek 8. Jak wynalazłam spam-art, czyli kłopoty z pamięcią


To będzie coś nieoczekiwanego - obiecuje tytuł gazetki i, trzeba przyznać,  dotrzymuje obietnicy. Nawet po latach. Zwłaszcza po latach!

Odnalezienie tego zina niezmiernie mnie uradowało. Z dwóch przyczyn. Po pierwsze – odkryłam w nim swój zaginiony artykuł o geometrycznej teorii spostrzegania. Po drugie – pisemko było bardzo fajnie i bezpretensjonalnie zaprojektowane. Nie mogłam, jednak, sobie przypomnieć w jakich okolicznościach powstało.

PISMO NIECODZIENNE – ISTNIEJE OD 1987 ROKU
głosił nagłówek, zmieszczony zresztą (wbrew powszechnie przyjętym zwyczajom) na 2 i 3 stronie. Pod spodem zamieszczono kolejne informacje:

CZWARTEK, 6 SIERPNIA 1987 DZIŚ STRON 7 CENA 10ZŁ

A na stronie piątej znalazłam wydrukowane do góry nogami (o ile litery posiadają nogi) informacje dotyczące składu redakcji:

REDAGUJĄ:
Monika Shelly........tel. 319-110
Grzegorz Lompa....tel. 319-113

Wytrwale i bezskutecznie googlałam redaktorów. Zamiast Grzegorza Lompa znalazłam Grzegorza Lompe. Były co prawda jakieś Moniki Shelly (np.na Facebooku), ale żadna z nich nie pasowała do kontekstu. To potwierdziło moje obawy, że mam do czynienia z pseudonimami. Skoro sama podpisałam się pod artykułem jako profesor niezwykły Bartłomiej Pupka to redaktorzy również mogli podpisać się jakkolwiek.

Nie ustając w swym archeoologicznyo-dziennikarskim zapale przystąpiłam do analizy zawartości licząc, że to przybliży mnie do prawdy. Większość „tekstów” to były nieczytelne wycinki z gazet uzupełnione o nabazgrane odręcznie napisy typu „W dżewach są tunele w których morzna zamieszkać” albo „RAFał jest gupi drani j iórz” (uzupełnione o rysunek przedstawiający serce przebite strzałą) albo „SPRZEDAM UŚMIECH” (to w dziale Ogłoszenia).
W tym samym dziale znalazłam językowy dowcip, który brzmiał dziwnie znajomo – najpewniej sama go napisałam: „RECEPTA. ZEŚWIEDCZENIE LEKARSKIE”. Obok odcisk palca i rysuneczek trzymających się za ręce pielęgniarki i księdza.

W moim dziennikarsko-archeologicznym śledztwie pojawił się również trop gdański w postaci kilku wzmianek na temat tego miasta:
„W SKRÓCIE. 20 br. sześciu obywateli Sopotu, po całonocnej libacji, wypiło całą wodę zawartą w Zatoce Gdańskiej. /GL/”
albo „informacji o Gdańsku brak”
Stąd hipoteza, że w przedsięwzięciu maczali palce jacyś Gdańszczanie. Któż wie jednak, czy słuszna? Ja w każdym razie nie wiedziałam. Ostatecznie wezwałam posiłki w osobie swojego męża.
– Ależ ja to robiłem! Jestem tego pewien! – oświadczył małżonek tworząc w ten sposób najbardziej zaskakującą puentę śledztwa i skłaniając mnie do głębokiej refleksji nad kondycją mojej pamięci.

W ten oto sposób wywiad z własnym mężem pozwolił ustalić sprawców zamieszania – Grzegorz Lompa to był mój mąż-Darek, zaś Monika Shelly - ja we własnej osobie. O paradoksie! Googlając ją googlałam siebie samą (nawet o tym nie wiedząc!).
Rozmowa ujawniła również cel powstania zina. Gazetka rozesłana została do rozmaitych znajomych (bądź mniej znajomych). Stąd projekt okładki przypominający odwrotną stronę pocztówki z miejscem na znaczek i adres.
Dziś określono by ten proceder jako artystyczne spamowanie. ;) Wówczas nazywało się to mail art, czyli sztuka poczty. (O rany! Czyżbym niechcący wynalazła nową dziedzinę sztuki, a mianowicie SPAM-ART?!!!)

Skąd zatem motyw gdański? Otóż byliśm
y właśnie świeżo po powrocie z Dębek i Gdańska, gdzie (po dwóch lata
ch kolegowania się) nasze relacje uległy gwałtownej ewolucji, by nie powiedzieć rewolucji. ;)

P.S. "Wstęp do Geometrycznej Teorii Spostrzegania" w następnym poście.

Sezon 1, odcinek 7. Podróży sentymentalnych ciąg dalszy

Wczorajsza „podróż” przeniosła mnie jeszcze głębiej w przeszłość. Widziałam się z przyjacielem z czasów jeszcze przedakademickich. Co prawda znajomość trwała potem jeszcze ładnych parę lat, ale wówczas miała chyba najbardziej intensywny przebieg.

Andrzej wysłuchiwał moich zwierzeń, a kiedy przeżywałam młodzieńcze doły "dokarmiał mnie" – zarówno emocjonalnie, jak i dosłownie (zapraszając do najfajniejszych kulinarnie miejsc w Warszawie). Jest zapewne osobą, która zna najwięcej moich sekretów, choć wczoraj stwierdził, że są to tajemnice bardzo dawne i nieaktualne. ;)

Istnieje pewna prawidłowość, według której raz wypracowany intensywny wzorzec komunikacji włącza się automatycznie nawet po latach. To zapewne dlatego do pewnych osób pisujemy maile, z innymi rozmawiamy przez telefon, a z jeszcze innymi musimy spotkać się w realu. Są ludzie z którymi zawsze żartujemy i tacy, z którymi prowadzimy filozoficzne dysputy. Andrzej był człowiekiem od mówienia jak jest naprawdę. I kiedy wczoraj się spotkaliśmy poczułam, że to się nie zmieniło. Tak jak przed laty mogę mu powiedzieć wszystko. Cieszę się, że miałam szczęście stworzyć taką relację.

Sezon 1, odcinek 6. Biała podróż sentymentalna

Rok rozpoczął się od sentymentalnych podróży. W sobotę byłam na wernisażu Lise Kjaer („Białe Szepty – Ciche Marzenia”) w Galerii Szydłowski. Lise to mieszkająca w Nowym Yorku Dunka, która studiowała w warszawskiej Akademii Sztuk Pięknych. Odnalazłyśmy się przez Facebooka. Wirtualne spotkanie było pretekstem m.in. do przypomnienia plenerowej wystawy, którą zorganizowaliśmy z Darkiem i jeszcze dwoma kolegami (Pawłem Orłowskim i Jackiem Skrzyneckim) w czasach studenckich. Do naszego niewykończonego domu w Nadarzynie (warunki były naprawdę spartańskie) zjechało mnóstwo ludzi, w tym również szacowni profesorowie, nie mniej szacowni krytycy i słynni dziś artyści. Lise pokazała tam zachwycająca prezentację. Na polu sąsiadki (obecnie szczelnie zabudowanym) odbył się pokaz laserowy przygotowane przez Pawła Orłowskiego. Ja naturalnie wystawiłam nieskończoność (w trzech wersjach!).

Nie obyło się bez przygód. Ex-sąsiad „znalazł” niebieskie ramki, z których Magda Raczko przygotowała instalację w strumyku, a także super długi elektryczny kabel (potrzebny był do laserowych pokazów). Mój brat przy pomocy jednej z sąsiadek „odkradł” to wszystko z jego podwórka.

Patronem imprezy była Galeria Działań. Jej szef Fredo Ojda również był w sobotę na wernisażu. Początkowo się nie rozpoznaliśmy. Ale już chwilę po wzajemnej identyfikacji poczułam się tak, jakbym przed chwilą zdemontowała swoją wystawę w Galerii i spotkała się z Fredem, żeby omówić szczegóły następnej.

Bardzo przypadła mi do gustu Freda autorska wersja mojego życiorysu. Brzmiało to mniej, więcej tak: Ona współpracowała kiedyś z Galerią, ale potem znikła. Jeździła po świecie z wystawami. Została pisarką i wydała mnóstwo książek i wreszcie trafiła tu na wystawę. Nie do końca wszystko zgadza się z faktami, ale bardzo mi się podoba, więc nie będę dementować. Dzięki Fredo :)

Wernisaż był również pełen innych spotkań po latach. Pozdrawiam Pawle. Zarówno ja, jak i Darek czuliśmy się tak jakbyśmy podjęli przerwaną wczoraj rozmowę.

Odbyłam też nadzwyczaj interesującą rozmowę o sowach.

Żeby nie było, że tylko tylko rozmawiałam i wspominałam dodam, że z prac Lisy najbardziej podobała mi się projekcja bieli. Przez jakiś czas wpatrywałam się w ekran zastanawiając się kiedy zacznie się pokaz, aż wreszcie zdałam sobie sprawę, że już trwa. Aby go zobaczyć musiałam skupić się i wyciszyć. Delikatne białe fale w bieli przebijające przez jeszcze delikatniejszą białą siateczkę.
I bardzo się cieszę Lise, że udało się nam spotkać również w realu. :)

Pozdrawiam w śnieżno-medytacyjnym nastroju

piątek, 8 stycznia 2010

Sezon 1 odcinek 5. Lotogromnatrakcja

Gazetkę znalazłam szukając materiałów do punkowego Cypla (dodatek do Kwartalnika Literackiego "Wyspa" poświęcony kulturze niezależnej). Wróciłam do niej w ramach pracy nad podstroną poświęconą moim działaniom dziennikarskim

Pochodzący z 1984 r zin udowadnia, że dadaizm jest wiecznie żywy, a zwyczaj pisania dużej litery na końcu wyrazu i rozpoczynanie zdania małą nie pochodzi z ery internetu. Można w nim przeczytać teksty literackie, informacje o wydarzeniach kulturalnych, komiks, hasła, manifesty i niezwykle praktyczne ;) informacje dotyczące działania substancji halucynogennych pochodzenia roślinnego.


Większość tekstów jest bez podpisu, więc identyfikując własne musiałam posiłkować się pamięcią, która, jak się przekonałam przygotowując dział dzienikarsko-archeologiczny nie funkcjonuje najlepiej (szczęśliwie tego typu znaleziska działają czasem jak proustowska magdalenka).

Mój jest również jeden z rysunków. Prawdę mówiąc nie ma się czym chwalić. W owych czasach specjalizowałam się w ludko-kościotrukach zawierających niekiedy elementy roślinno zwierzęce (miałam zwyczaj obdarowywać znajomych skrzydłowcami z modeliny – ludzka twarz ze skrzydłami zamiast powiek). Do dziś stosuję zabieg łączenia elementów ludzkich, zwierzęcych i roślinnych powołując do życia niektórych bohaterów swoich baśni.

Najciekawiej (jeżeli chodzi o moje publikacje) wypada przedstawiona w kliku zdaniach idea słów skondensowanych. Choć literacko daleka jest od doskonałości miło przypomnieć sobie ten pomysł:

SŁOWA SKONDENSOWANE

słowa skondensowane są słowami spotęgowanymi. zawierają zagęszczoną wieloznaczną treść, której nie posiada żaden normalny wyraz. ich zagadkowe brzmienie pobudza wyobraźnię i stanowi wartość samą w sobie. wyrazy w słowach skondensowanych nabierają nowych znaczeń. sztuką jest stworzenie wyrazu nie tylko o interesującej treści ale i niezwykłym brzmieniu. SŁOWA SKONDENSOWANE TO PRZYSZŁOŚĆ POEZJI I DRAMATUUUUUUUUUUUUUUUUUUUU

lotogromnatrakcja – lot to ogromna atrakcja
pijedenaturat – pije denat denaturat
koniecoctailowy – koniec nieco coctailowy
chłodekadencyjanku – chłodek deka dekadencji cyjanku

CDN...


Ciąg dalszy jednak nie nastąpił, a słowa skondensowane nie stały się przyszłością ani POEZJI, ani DRAMATUUUUUUUUUUU. Nawet w indywidualnym przypadku piszącej te słowa.  

Współtwórców zina zidentyfikowałam łącząc tradycyjne metody (pamięć) i nowoczesną technologię ;), czyli goooglanie. Gazetka zawierała jedynie informację, że: 

REDAKTORY
jacek, beata, dorota


Redaktor Jacek to, najprawdopodobniej, wokalista zespołu Stan Zvezda (Jacek Milczarek), a Beata to jego ówczesna dziewczyna. Po wydaniu pierwszego numeru nastąpiły chyba jakieś nieporozumienia w gronie redakcyjnym. Tu znów pamięć mnie zawodzi. Nie wiem też, czy zin ukazywał się nadal.

Jeżeli wiecie coś na ten temat – napiszcie!

P.S. Więcej tekstów i skanów na łamach powstającej właśnie podstrony, którą zamierzam dodać do swojej strony www.suwalska.info 

 


Sezon 1, odcinek 4, czyli pracuj i dopłacaj!

Właśnie zapadałam się w sen (to określenie wydaje mi się bardziej adekwatne od „zapadania w sen”), gdy coś mi przeszkodziło i zasypianie szlag trafił. Moja senność jest dość delikatna, więc nietrudno ją spłoszyć. Zwłaszcza w tym szczególnym momencie przechodzenia jawy w sen. 

Zamiast bezsennić się bez sensu (zwłaszcza, że nagle przypominały mi się wszystkie problemy świata) postanowiłam napisać posta. O swoich postanowieniach noworocznych.
Dotychczas, jak przystało na klasyczną asekurantkę unikałam ich jak ognia. Jednak w tym roku zdecydowałam, że będzie inaczej (w tym roku wiele rzeczy jest inaczej). 
Część moich postanowień dotyczy spraw, nazwijmy to zawodowo-finansowych. Co prawda mój przyjaciel z dawnych czasów, z którym rozmawiałam niedawno przez telefon (po raz pierwszy od lat był) był bardzo zdziwiony, że materialna strona życia w ogóle mnie interesuje. Zapewne dlatego, że zatrzymał na etapie „postrzelonej nastolatki” jaką, według niego, kiedyś byłam.
– Zmieniłaś się – powiedział, a w jego głosie wyczułam jakby lekki wyrzut. 

Owszem, zmieniłam się, ale chyba za mało skoro najwięcej problemów przysporzyło mi postanowienie: „Nie będę pracować za darmo” (tak się złożyło, że przez ostatnie lata robiłam to bardzo często). Najpierw długo się wahałam, czy w ogóle wpisać je na listę postanowień. Potem rozważałam jak sformułować wyjątki. No bo skoro jest reguła – zwłaszcza tak kontrowersyjna ;) – to muszą być przecież wyjątki. Wreszcie wpisałam „Nie będę pracować za darmo, nie licząc zobowiązań, które podjęłam wcześniej”, ale ten wyjątek nie wyczerpałam tematu, więc znów zaczęłam się zastanawiać, czy nie kliknąć „delete” i nie usunąć postanowienia z listy.

Szczęśliwie, a raczej nieszczęśliwie, życie ułatwiło mi decyzję. Tak się bowiem złożyło, że mój mąż, ostatnio, nie tylko pracuje za darmo, ale wręcz do swojej pracy dopłaca. A przy tym cały czas zarabia pieniądze. Jak to możliwe? Otóż dzięki polskiemu prawu. Albowiem, powiadam Wam, jeżeli prowadzący działalność gospodarczą obywatel wystawi fakturę to musi odprowadzić VAT!!! Niezależnie od tego, czy klient zapłaci za jego pracę. A jeden z klientów (kluczowy niestety) zalega z płatnościami od października. Tak więc mój mąż płaci podatki od pieniędzy, których de facto nie zarobił. To znaczy, owszem zarobił, ale tylko na papierze. Ale spróbuj iść do sklepu z taką fakturą i wytłumaczyć, że przecież te pieniądze z pewnością istnieją skoro odprowadzono od nich podatek! Czyż jest lepszy dowód na istnienie?! A potem zrób zakupy na konto tej stanowiącej niezbity dowód faktury.

Jeżeli dokonasz tego drogi Czytelniku, koniecznie do mnie o tym napisz!

Powiadają, że dopiero kryzys popycha do zmiany. Dlatego nie skasowałam z listy postanowienia i tym samym ogłaszam, że na rok 2010 zawieszam prace darmowe.

P.S. Scenarzysta tego odcinka to Samo Życie.

wtorek, 5 stycznia 2010

Pilot, czyli Sezon 1, Odcinek 3

Jak przystało na porządny uTwór tekstowy mój blog początkowo posiadał tytuł roboczy. Dopóki nie nadałam mu nazwy ostatecznej, choć niewykluczone, że za jakiś czas otrzyma jeszcze bardziej ostateczną – z blogami nigdy nic nie wiadomo.
Wahanie, co do tytułu, a przede wszystkim, formuły bloga trwało całe dwa posty. Dziś wreszcie przezwyciężyłam problemy decyzyjne i za jednym zamachem rozstrzygnęłam oba dylematy. Tytuł każdy może przeczytać, ale z kronikarskiej przyzwoitości (to znaczy na wypadek kolejnych jeszcze bardziej ostatecznych tytułów) zanotuję, że blog mój nosi nieco egotyczną nazwę: „Tekstowy serial Doroty Suwalskiej” (stan z dnia 05.01.2010). Gatunkowo zaś można go określić jako konsekwentnie niekonsekwentną autorską blogonowelę dokumentalno-fabularną. Cóż to oznacza w praktyce? Radykalną i z góry założoną niespójność stylistyczno-tematyczną. Swoisty miks komedii, dramatu, wątków obyczajowych... Może nawet pokuszę się o elementy science fiction? Śmiertelna powaga zmiesza się z życiowym optymizmem, sentymentalizm z resentymentem, nostalgia ze zjadliwą ironią, czarny humor z białą magią...
A jeśli wątki nie będą chciały się zaplatać – nie do mnie pretensje. Ja jestem tu tylko reżyserem. Żale proszę kierować do scenarzystów. A, jak przystało na porządny serial, jest ich tu wielu. Scenarzysta Los, scenarzysta Samo Życie, zespół scenopisarski pod nazwą: Plany i Marzenia (specjaliści od wątków zakończonych happy endem), Lęki i Obawy (zespół odpowiedzialny za złe zakończenia) i, żeby nie zostać posadzoną o defetyzm, na koniec wymienię scenarzystkę Fantazję.

Tak więc witam serdecznie w Pilocie blogonoweli! A że wypadł on akurat na trzeci wpis? Jeżeli komuś przeszkadza, że serial zaczyna się od trzeciego odcinka – powtarzam apel – zażalenia do scenarzystów. I dodam, że autorami dwóch pierwszych byli – Wahania i Wątpliwości.

poniedziałek, 4 stycznia 2010

Sylwester dwóch żywiołów (woda w wannie i ogień w kominku), PoSylwester i po Sylwestrze

Sylwestra, po raz pierwszy od lat, spędziliśmy tylko we dwoje. To był naprawdę dobry pomysł! Potem czas płynął nam już bardziej towarzysko. 1 stycznia – wieczór u znajomych w kameralnym sześcioosobowym gronie, a 2 stycznia fabryczny PoSylwester. Wszystkich, którzy chcą się dowiedzieć czegoś więcej na temat organizatorów imprezy - założycieli Fabryki Sztuki odsyłam do wywiadu, który zrobiłam z nimi jakiś czas temu. Naprawdę warto. Zwłaszcza, że Fabryka Sztuki to jedno z tych wyjątkowych miejsc, do których każdy pasuje. Wystarczyło spojrzeć na PoSylwestroiwiczów. Pomiędzy najmłodszymi i najstarszymi było zapewne kilkadziesiąt lat różnicy i wszyscy świetnie się razem bawili.

Dawno nie byliśmy na fabrycznej imprezie, więc mocno nas zdziwiły zmiany w składzie bywalców. Nikogo prawie nie znaliśmy. Fakt ten nie stanowił zresztą specjalnej przeszkody w komunikacji międzyludzkiej. W pewnym momencie dopadła mnie roześmiana niewiasta w cekinach i wyściskała serdecznie. Na wszelki wypadek odwzajemniłam entuzjastyczne powitanie, przekonana, że osobę znam, tylko nie pamiętam. Wówczas radosna kobieta spytała o moje imię:
– Dorota! – zawołała z zachwytem – Jak pięknie! A ja mam na imię... – i tu nastąpiła wzajemna prezentacja. Tylko w Fabryce Sztuki można spotkać ludzi, którzy najpierw witają się wylewnie, a dopiero w drugiej kolejności przedstawiają.

Mimo wszystko spotkaliśmy kilku znajomych i miło było stwierdzić, że rozmowa z nimi jak zwykle działa odświeżająco. Stąd mocne postanowienie, by wrócić do odwiedzin w Fabryce – to wręcz niezbędne dla higieny psychicznej.
Miło było też pogawędzić z osobą, która nie dość, że czyta moją www.terapię (ze zrozumieniem!) to jeszcze, twierdzi, że tekst jest dobry i wciąga. To sympatyczna odmiana po opiniach niektórych przyjaciół-pisarzy („Naprawdę, nic z tego nie pojmuję!”). Stąd kolejne postanowienie, by częściej i bardziej regularnie aktualizować www.terapię.

Fajne było również wytańczyć się na fabrycznym parkiecie. Uwielbiam taniec, choć mam do niego dość specyficzne podejście.
Po pierwsze: zdecydowanie jestem solistką – partner tylko mi zawadza. Jak powiadają - złej baletnicy przeszkadza rąbek od spódnicy – mi przeszkadza gość, który próbuje „prowadzić”.
Po drugie: nie umiem tańczyć, nie uczyłam się układów tanecznych, ani kroków. Po prostu przepuszczam muzykę przez swoje ciało. I chyba nie najgorzej mi to wychodzi, skoro gospodarz zasugerował, bym porzuciła literaturę i poświęciła się karierze tanecznej, wróżąc mi w tej dziedzinie wielkie tryumfy - chyba, że chodziło mu o to, że tak kiepsko piszę ;)
Mój mąż, z kolei, to typ tancerza-obserwatora. Lubi patrzeć, gdy tańczę. Stanowimy więc razem idealną taneczną parę. Ja tańczę, chociaż nie umiem. On nie tańczy, bo nie umie.
Tym razem jednak nie udało mu się zachować roli obserwatora. Ledwo oddaliłam się (dosłownie na chwilę) do łazienki, a już porwała go w tany jakaś dziarska niewiasta. Fakt ten zrobił na nim takie wrażenie, że potem on porwał mnie do tańca z taką gwałtownością, że omal nie uszkodziliśmy wirującej nieopodal pary.
Wymknęliśmy, gdy zabawa zaczęła rozkręcać się na dobre, by dokończyć z synem oglądanie „Dawno temu w Ameryce”, bo ten świąteczny okres to był również czas oglądania filmów, lenistwa i fajnego bycia w trójkę.

Świąteczno-sylwestrowy cykl zamknęliśmy wizytą w Zachęcie, gdzie obecnie można oglądać trzy wystawy – dla mnie to o wiele za dużo jak na jeden raz. Dlatego ograniczę się do kilku zdań na temat retrospektywy Libery. Najbardziej przekonały mnie obiekty odsłaniające „mechanizmy tresury kulturowej”: „Universal Penis Expander”, „Body Master. Zestaw zabawowy dla dzieci do lat 9”, „Lego. Obóz koncentracyjny”, „Ciotka Kena”, „Możesz ogolić dzidziusia”, czy „Łóżeczko porodowe”. Duże wrażenie zrobiły na mnie prace z ostatnich lat np. „Pozytywy”.
Jednak przy „Obrzędach Intymnych” (znanych mi dotychczas jedynie z opisów) miałam mieszane uczucia. Nie chodzi o to, że odmawiam sztuce prawa do szokowania, przekraczania granic, sięgania do tematów wykluczonych z kultury, budzenia niesmaku, czy zażenowania. Nawet nie o to, że z natury jestem introwertyczką i nawet ten post, który właśnie piszę, to dla mnie niemal szczyt ekshibicjonizmu. Raczej o fakt, że filmowana babcia nie miała żadnej świadomości, że oto właśnie staje się obiektem artystycznym, ani wyboru, czy chce tym obiektem zostać.

Tak się składa, że sama jestem ofiarą wykluczenia z kultury zjawisk takich jak śmierć, starość, czy choroba, zwłaszcza w ich fizjologicznych aspektach. Gdyby nie to, że wyklęto je z naszego życia, zapewne lepiej bym sobie poradziła w chwili, kiedy dotknęły one mnie i moich bliskich. Dlatego marzy mi się dzieło sztuki, w którym opieka nad niedołężnym człowiekiem budzi u odbiorcy poczucie akceptacji, a nie zażenowanie. To byłoby powrót ze sfery wykluczenia. Ale może oczekuję zbyt wiele? Może najpierw muszą przyjść ci, którzy szokują, by przygotować grunt dla tych, którzy przyniosą akceptację.

Wizyta w Zachęcie wytrąciła mnie z sylwestrowego nastroju. Może i dobrze, bo czas wrócić do rzeczywistości. Taki powrót ma swoje dobre strony – po świątecznej przerwie uruchomiono nasz ulubiony basen (skorzystaliśmy wczoraj), a w najbliższą środę czeka nas cotygodniowa sesja jogi.
Do niewątpliwych wad codzienności należy pobudka o 6 rano i ekspansja problemów, które na sylwestrowy czas uległy zawieszeniu.