Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Autorka aktorką ;). Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Autorka aktorką ;). Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, 22 kwietnia 2013

Tasiemiec

Pretekstem do sięgnięcia po pamiętniki z zamierzchłych lat stała się praca nad książką dla nastolatków. Powieść ma mieć formę dziennika dziewczynki, która niedawno wkroczyła w wiek nastoletni. Stąd pomysł, by sięgnąć do własnych zwierzeń z analogicznego okresu. Jestem już po lekturze zeszytu, który urywa się w grudniu 1981 roku, czyli tuż po wprowadzeniu stanu wojennego (zapewne poświęcę temu tematowi oddzielny wpis) i od razu przeszłam do grudnia 1982. Zeszyty opisujące „brakujący” rok gdzieś się zapodziały. Dzięki temu mogłam zaobserwować nagły skok (rozwojowy?), który nastąpił w tym czasie. O ile w 81 wciąż jestem raczej dzieckiem (mimo opisywanych w dzienniku nastoletnich problemów), o tyle w grudniu 82 wkraczam zdecydowanie w wiek młodzieńczy.
Uniezależniam się światopoglądowo od moich rodziców (w poprzednio czytanym zeszycie w zasadzie kopiowałam ich poglądy polityczne). Ubieram w sposób, który wywołuje awantury przed wyjściem do szkoły. Przeżywam młodzieńcze bunty i depresje. Czytam „Mdłości” Sartre'a, „Teorię dezintegracji pozytywnej” Dąbrowskiego, chodzę do Teatru Studio i na koncerty zespołu Osjan. Jeżdżę konno (ale nie uprawiałam już wyczynowo sportu, „w brakującym zeszycie” zrezygnowałam z lekkoatletyki). Odwiedzam (z koleżankami) jakąś starszą panią oraz równie wiekową nauczycielkę fortepianu mojego brata. Czemu ja? Tego dziennik nie wyjaśnia. Może istniały jakieś plany związane z nauką gry na instrumencie, bo wygląda na to, że odebrałam przynajmniej jedną lekcję, o czym zupełnie zapomniałam. Śpiewam też w chórze. O chórze pamiętałam, ale zdawało mi się, że był to jakiś drobny epizod. Tymczasem z moich zapisków wynika, że angażował mnie dość mocno i pochłaniał sporo czasu. A nawet prowokował "dramatyczne" doświadczenia, jak np. występ w ramach uroczystości pożegnania czwartych klas – tym razem w tercecie: ja, Ania B. (moja przyjaciółka, o ile mi wiadomo, do dziś śpiewa) i Dorota R. (obecnie znany sopran), podczas którego mnie i Anię zjadła trema.
Dorota śpiewała bosko. Natomiast mnie i Ance jakby głos odjęło (...) Jak Robert (jeden z żegnanych przez nas maturzystów, również biol-chem., zdaje się; moja ówczesna sympatia; prawdę mówiąc, niemal o jego istnieniu zapomniałam) usłyszał moje skrzypienie i zobaczył ogłupiałą z przerażenia minę, to na pewno cała sympatia się ulotniła (O święta naiwności, myślał by kto, że dla Roberta mój głos był najważniejszy). A przecież na próbach świetnie mi szło. Śpiewałam głębokim, wspaniałym basem (mam najniższy głos w chórze, a jednocześnie wyciągam wysokie dźwięki lepiej niż większość pierwszego głosu). Przy tym jest on mocny i donośny.
Anka też skrzeczała i trzęsła się jak galareta. A miałyśmy nadzieję, że zostaniemy wokalistkami w zespole Roberta.

Ciekawe, że sięgnęłam do tych zapisków tuż po przesłaniu do wydawnictwa poprzedniej książki, w której zarówno fortepian, jak kwestia śpiewania mają naprawdę duże znaczenie. Z tej okazji mój mąż zrobił mi sesję (zdjęcie na okładkę), podczas której śpiewałam wychylając się spod klawiatury. Czyżby zadziałała opisana przez Junga teoria synchroniczności akazualnej ;)?.
Poza tym chodziłam (tz. w 82 i 83 roku) na zajęcia rzeźby (w ramach których głównie malowałam) i nas potkania grupy teatralnej. Słowem - robiłam wszystko. Jak dzisiaj, choć w nieco innych proporcjach. Pod tym względem za bardzo się nie zmieniłam.
Oczywiście ogromnie ważne było pisanie (jak wcześniej, dużo jest o tym w poprzednim zeszycie). Oprócz faktów i przemyśleń spisywałam sny (bardzo interesujące), pisałam sztuki teatralne (nawet w nich grałam), wiersze (w dzienniku chwalę się tym, że potrafię stworzyć nawet kilka podczas jednej lekcji – niezły przerób ;) trzeba przyznać) i opowiadania. Jedno z nich, najbardziej groteskowe, postanowiłam zaprezentować. Znalazłoby się, co prawda, parę tekstów dużo sprawniej pod względem formalnym napisanych. Ten jednak wydał mi się na tyle odjazdowy (tak się w tamtych czasach mawiało) i dodatkowo całkowicie pozbawiony egzaltacji (czego nie da się, niestety, powiedzieć o wszystkich znalezionych w zeszycie tekstach), że postanowiłam go wyróżnić. Ponadto w osobliwy sposób integruje moje zainteresowania przyrodnicze (nie przez przypadek trafiłam do klasy biologiczno-chemiczne) i literackie ;)
Bohaterem opowiadania jest...

Tasiemiec

W jelicie cienkim pewnego człowieka żył sobie tasiemiec uzbrojony. Tasiemiec ten, jak wszystkie inne tasiemce dostał się do organizmu owego człowieka (czyli żywiciela) drogą pokarmową. Oddychał beztlenowo, rozmnażał się, żywił mleczkiem pokarmowym, zatruwał człowieka szkodliwymi substancjami przemiany materii – słowem: pasożytował. I nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie fakt, że tasiemiec ten był jednostką wybitną; tasiemcowym geniuszem-indywidualistą. A sprawił to fakt, że w maleńkiej główce tasiemca mieściły się nie tylko narządy czepne, lecz także mózg. Mózg był maleńki, ale silnie pofałdowany.
Nie wiadomo skąd u tak słabo zorganizowanego robaka płaskiego, tak skomplikowany narząd. Faktem jest, że tasiemiec go posiadał i pewnego dnia zaczął myśleć.
Rozmyślania zaczął od analizy swojej sytuacji. Stwierdził, że znajduje się w bardzo wąskiej rurce i zupełnie nie ma przestrzeni życiowej. Po dłuższym namyśle zauważył, że bezczelnie korzysta z gotowych produktów trawienia człowieka, zatruwa go i niszczy. Odkrycie to napełniło tasiemca przerażeniem. Trzeba bowiem wiedzieć, że był on wielkim idealistą i snuł śmiałe plany uszczęśliwienia świata oraz nawrócenia społeczeństwa ludzi i tasiemców na właściwą drogę. Położenie jego było nader głupie, ponieważ pasożytnictwo zupełnie nie zgadzało się z jego ideologią. Gdyby, jednak, uwolnił ciało człowieka od swojej osoby, sam by zginął i nie mógł zrealizować swoich podniosłych marzeń. A przecież czuł, że mógłby to uczynić, że porwałby wszystkich swoim przykładem i pokochano by go pokochali za jego dobroć.
Tasiemiec długo się nad tym zastanawiał. Wnętrzem jego członów szarpały niezwykłe przeżycia, a on nie mógł nawet opisać, ani namalować swych cierpień, ponieważ człowiek, w którym żył nigdy nie spożywał farb, atramentu i papieru.
Po wielu tygodniach znalazł rozwiązanie. Na razie będzie nawracał ludzi, dając im znak, że czynią źle. W tym celu przebił ściankę jelita i wywiercił otwór w brzuchu. Tylne jego człony nadal nadal wchłaniały mleczko pokarmowe na zasadzie osmozy, lecz główkę wystawił przez przez dziurkę i gdy tylko zauważył, że ktoś czyni zło wystawiał głowę z szyjką i kiwał nią złowieszczo, jak mama palcem, gdy widzi, że synek zrobił kupkę na środku pokoju. I wszystko byłoby fajnie, gdyby nie fakt, że tasiemce nie mają narządu wzroku, nic więc nie mogą widzieć. Toteż nasz bohater kiwał główką na intuicję wierząc w swoje wieszcze powołanie i był szczęśliwy, że wskazuje ludziom i tasiemcom właściwą drogę.

(noc z 7 na 8 XII 1982r.)

sobota, 1 grudnia 2012

Przymiarka


Skoro już jesteśmy w tematyce filmowej to dorzucam zdjęcie, na którym przymierzam kostium do roli w krótkometrażowej fabule mojego syna.

Lalek

Kim jest ów pan na zdjęciu powyżej? To mój filmowy partner.
Dokładnie tydzień temu zagrałam w ćwiczeniu szkolnym swojego syna. Była to pierwsza w mojej karierze rola łóżkowa ;). Grałam już rolę kanapową, rolę stołową..., ale łóżkowej - nigdy. Co ciekawe łóżkowa rola okazała się całkiem nieerotyczna.
Rozczarowani? Trudno. Dodam, że na planie sporo prasowałam. Taki już widać mój los. Czasem prasuję jako graficzka, czasem jako aktorka.
To by było na tyle, żeby nie zdradzić zbyt wiele z fabuły. Zresztą, mam nadzieję, już wkrótce będę mogła te kilka ujęć pokazać.
Dodam, że Lalek (tak go ostatnio nazywamy) wystąpił wcześniej w roli gwiazdy telewizji... podczas sesji fotograficznej mojego męża, (efekt widzicie powyżej).
P.S. Autorem zdjęcia jest Darek Kondefer, a ćwiczenie kręcił Iwo Kondefer.

środa, 30 listopada 2011

Autotematyczna fotorelacja z pewnego spektaklu, czyli autorka w roli... aktorki

Autorem wszystkich zdjęć jest Marek Zdrzyłowski - http://www.fotogaleria.az.pl/

Ostatnio życie krzyżuje mi plany, czego efektem było m.in. odwołanie kilku spotkań autorskich i brak czasu/nastroju do wpisów na blogu. Teraz też jestem zupełnie nie w tym miejscu, w którym planowałam. Trochę mi to komplikuje życie (nie ukrywam) no ale przynajmniej mogę zająć się blogowymi zaległościami.

Na zdjęciach relacja z premiery spektaklu „Dulska" w Nadarzyńskim Ośrodku Kultury. Nie będę się rozpisywać jak do szło do tego, że wzięłam udział w spektaklu, wcielając się w postać, która mentalnie jest mi całkowicie obca (Juliasiewiczowa) i której nie zdołałam chyba polubić. Podobno byłam jednak bardzo przekonywująca, do tego stopnia, że wiele osób w ogóle mnie nie poznało – i chodzi nie tylko o przebranie (koszmar chodzenia w butach na kilkunastocentymetrowych obcasach – chyba nigdy tego nie zrozumiem), lecz również o sposób bycia, energię, aurę itp. Może jednak posiadam jakieś zdolności aktorskie? ;)

Na przedstawienie przyszło około 200 osób (choć ja osobiście nie zapraszałam nikogo, poza najbliższymi, tak byłam zestresowana).
To było spore zaskoczenie dla nas wszystkich, a dla mnie, osobiście, kolejny paradoks – jako autorka nigdy nie miałam tak licznej publiczności (najwięcej to ok. 160 w jednej z podbydgoskich miejscowości). O spektaklu rozmawiano w sklepie, w przychodni, wśród widzów znalazł się m. in pan, który grabi w parku liście (nadzwyczaj elegancki tego dnia, w garniturze).
Nigdy też żaden z obrazków związanych z moim pisaniem nie wywołał na Facebooku takiego poruszenia jak jedno z zamieszczonych tu zdjęć (nie wspomnę, która część ciała była komentowana).

Choć projekt kosztował mnie sporo stresu związanego m. in. przełamywaniem własnych nawyków i oporów, to muszę przyznać, że reżyserka spektaklu i zarazem dyrektorka NOK miała znakomity pomysł – to było być może największe wydarzenie socjologiczne w dziejach Ośrodka Kultury. Jeśli więc chcecie zintegrować lokalną społeczność - róbcie teatr! :)

Dla porównania zdjęcie innych butów, które również występują publicznie ;)

piątek, 10 grudnia 2010

Sezon 1, odcinek 120. Inna ja

Możliwe, że niedługo zamieszczę na blogu nowy opis ;)
Dorota Suwalska  - absolwentka Akademii Sztuk Pięknych, niedoszły biolog, pisarka. Jako aktorka, zadebiutowała w wieku lat 44, rolą młodej mężatki.   
A wszystko przez to, że całkiem nieoczekiwanie zyskałam nowe hobby.
Wiele małych i nieco większych dziewczynek marzy o tym, by zostać aktorką. Ja chyba nigdy nie miałam takich pomysłów. Zawsze bliższa mi była druga strona kamery. Aktorstwo jawiło mi się jako zawód nadzwyczaj tajemniczy. Nie umiałam sobie wyobrazić, o co w tym wszystkim właściwie, biega. Poza tym nie cierpiałam występów publicznych. Paradoksalnie obecnie dość często staję przed publicznością(i bywa, że te występy  lubię).
Tymczasem...
Wszystko zaczęło się od roli kwiaciarki  tańczącej taniec zwycięstwa z pustym wiaderkiem. Zadanie dość karkołomne - zwłaszcza, że tańczyłam w rytm...  ciszy.
Potem posypały się oferty ;) Co prawda w ramach działań amatorskich - no ale cóż... w końcu to tylko hobby. Najbardziej zdumiewa rozrzut wiekowy propozycji: od roli ryczącej czterdziestki...
- Czterdzieści lat skończyłaś, ryczeć potrafisz - oświadczyła, składająca ofertę Kamila, która miała okazję usłyszeć kilka utworów muzycznych w moim wykonaniu. - Więc się nadasz!
Aż do roli... młodej mężatki, która woli pieska od dziecka. Propozycję złożył scenarzysta, reżyser i odtwórca jednej z głównych ról (czyli mój potencjalny filmowy mąż) na warsztatach filmowych. Mocno mnie to zaskoczyło:       
- No jakby, jakby to wam powiedzieć... To w końcu ma być młode małżeństwo, więc... trochę nie moja kategoria wiekowa.
- Eee... - zbagatelizowała moje słowa jedna z koleżanek. - Ale nie wyglądasz na swój wiek.
Co prawda nie wiadomo jeszcze, kto ostatecznie otrzyma tę rolę - kontrkandydatką jest śliczna dwudziestoparoletnia dziewczyna. Ja wciąż uważam, że do roli dwudziestoparolatki bardziej nadaje się dwudziestoparolatka, zwłaszcza utalentowana, bo koleżanka prócz urody posiada również zdolności aktorskie. No ale może ulegam jakimś stereotypom.
Niezależnie od wyników "castingu" doświadczenie było nadzwyczaj interesujące. Byłam dość zestresowana siadając przystępując do improwizacji - mieliśmy zagrać małżeńską kłótnię - postanowiłam więc "pojechać" tym stresem i w efekcie... zagrałam niezłą zołzę. Wierzcie lub nie, w realu jestem, na ogół, dość sympatyczną osobą. Oglądając soją bohaterkę na monitorze sama się dziwiłam, że potrafię być tak okropna. 
- Trudny wybór - posumował nasz profesor. - Wybrać kobietę o twarzy anielskiej, czy kobietę o twarzy... diabelskiej.
Również rola ryczącej czterdziestki jest trochę (może nawet bardziej niż trochę) wbrew mojej osobowości. Będę uwodzić bohatera granego przez mojego dwudziestoparoleniego kolegę, nosić ogromny dekolt, mini spódniczkę i wysokie obcasy:
- Wysokie obcasy - zaniepokoił się mój syn. - To niebezpieczne. Kamila powinna zapewnić dyżur karetki na wypadek, gdybyś złamała sobie nogę.
Jedno odkryłam - to niezwykłe  doświadczenie - grać. Pozwala wypróbować całkiem inną siebie. Zupełnie jakbym miała kilka żyć - niczym w grze komputerowej. Tyle, że w przeciwieństwie do wirtualnych bytów, doświadczam tych żyć nie tylko umysłem, emocjami, ale również swoim ciałem.
Fajne jest również to, że, zwłaszcza w ramach improwizacji (czego brakuje mi podczas prób czytanych), wchodzi się interakcję z partnerem/postacią (?) przez niego graną . Wszystko jest na niby i w realu zarazem. Nawet stres przed występem może okazać się siłą, która cię poniesie. Trochę taki rodzaj psychodramy.   
Najzabawniejsze jest to, że na wczorajszych warsztatach przepadł mój scenariusz. Czyżbym minęła się z powołaniem? ;) Tak, czy inaczej kończę ten wpis i wracam do mojego "chybionego" zawodu - muszę kończyć książkę.     

środa, 2 czerwca 2010

Sezon 1, odcinek 57. Taniec zwycięstwa z pustym wiaderkiem i problemy z komentarzami.

TANIEC
Ostatecznie etiuda w której zagrałam nosi tytuł "Kaśka ma większe...", o czym się dowiedziałam podczas wczorajszego zakończenia warsztatów filmowych.
Było mi bardzo miło, bo usłyszałam mnóstwo komplementów na temat roli kwiaciarki od kolegów z drugiej grupy (byli na pewno bardziej obiektywni, bo nie znali mnie wcześniej i nie byli zaangażowani w realizację etiudy). Zwłaszcza taniec zwycięstwa z pustym wiaderkiem zrobił wrażenie. "Po prostu, rewelacja!" powiedział jeden z nich dowiedziawszy się, że tańczyłam do ciszy.
Nie wiem dlaczego tak mnie to cieszy. I tak nie zostanę już ani aktorką, ani tancerką. A może właśnie dlatego. To taka zupełnie czysta, bezinteresowna, niezawodowa przyjemność odkrywać w sobie nowe możliwości.
Nawiasem wczoraj zdałam sobie sprawę, że warsztaty miały dla mnie dodatkowe, pozafilmowe znaczenie. Pozwoliły doświadczyć/zobaczyć siebie na nowo, całkiem poza rolami, które na co dzień wykonuję, w relacji z ludźmi, którzy zupełnie mnie nie znają i nic o mnie nie wiedzą. Byłam tylko ja Dorota, bez wszystkich funkcji, społeczno-zawodowych kontekstów... To było bardzo sympatyczne, momentami zaskakujące i oczyszczające doświadczenie.
P.S. Ciekawe, że pierwszy film, który zrealizowałam nosił właśnie tytuł: "Taniec".
KOMENTARZE
Już wiem dlaczego komentowanie mojego bloga odbywa się na Facebooku, a nie tutaj. Wygląda na to, że są jakieś  problemy z zamieszczaniem komentarzy. Nawet te wysłane się nie objawiły.
Dla wszystkich, którzy mieli by ochotę coś napisać, ale im nie wychodzi zamieszczam wyjaśnienie, które wysłałam dziś koleżance.
INSTRUKCJA OBSŁUGI KOMENTARZY:
(dla tych, którzy nie mają loginu w google)
 "Procedura wygląda w ten sposób.
Klikasz na 'komentarze'.
Wpisujesz w okienko treść.
W okienku 'komentarz' jako wybierasz 'anonimowy'.
Klikasz w 'zamieść komentarz'.
Po jakimś (niestety dłuższym czasie) pokazuje Ci się weryfikacja obrazkowa, czyli literki do wpisania.
Przepisujesz literki w okienko i klikasz 'zamieść'.
(...) Po prostu trzeba dotrwać do momentu, w którym pojawiają się literki."
Pozdrawiam,
Wasza tancerko-kwiaciarka

poniedziałek, 31 maja 2010

Sezon 1, odcinek 56. O tym jak autorka książek dla dzieci zagrała w filmie pt."Kaśka ma większe cycki”

Autorka/aktorka to ja we własnej osobie. A film (właściwie etiuda) jest dziełem dwadzieścia lat młodszej koleżanki z warsztatów filmowych (Magdy Weroniki Wrońskiej – zapamiętajcie to nazwisko, bo to osoba nadzwyczaj wręcz przebojowa). Powierzono mi w nim rolę... Nie, nie... Nie była to bynajmniej rola Kaśki, choć, pomijając wiek (Kaśka powinna mieć dwadzieścia parę, a nie czterdzieści parę lat) posiadam, jak to się mówi, fizyczne warunki.
W owej etiudzie zagrałam przedsiębiorczą kwiaciarkę. Prawdę mówiąc kwiaciarstwo nigdy nie było mi jakoś specjalnie bliskie (choć w swoim czasie wykonywałam „zawód” układaczki bukietów do zdjęć), nie wspominając już o przedsiębiorczości (ta cecha, obawiam się, jest mi totalnie obca) . Prawdę mówiąc panie sprzedające kwiaty zaczęłam dostrzegać dopiero wówczas, gdy dostałam rolę, czyli na dwa dni przed zdjęciami. Zauważyłam, że są to na ogół emerytki (kompletnie nieprzedsiębiorcze) i ku tej wizji zapewne skłaniała się reżyserka (w naszej grupie starszy ode mnie jest jedynie prowadzący zajęcia pan Leszek). Koncepcję ten potwierdza fakt, że w scenariuszu napisano, że kwiaciarka nosi „chuścinę”. Drugą kategorię stanowią młode laski (zapewne dość przedsiębiorcze), które wciskają ludziom kwiaty w rożnych modnych miejscach (ku tej interpretacji skłaniała się część grupy). Panie w średnim wieku, jak ja (przynajmniej te przedsiębiorcze) posiadają własne kwiaciarnie i nie biegają z naręczami kwiatów za ludźmi. Również zawartość mojej garderoby nie bardzo odpowiadała reżyserskiej wizji. W ostatniej chwili wrzuciłam do torby jedyną „chuścinę” jaką udało mi się znaleźć i czerwony, podniszczony płaszczyk i kompletnie nieprzygotowana stawiłam się na planie.
Dlaczego tyle piszę o swoich kwiaciarsko-aktorskich dylematach. Otóż zawód aktora był dla mnie zawsze niezwykle tajemniczy. Prawdę mówiąc kompletnie go nie rozumiałam. W ramach Kina Nokowego dużo łatwiej rozmawiało mi się z reżyserami, ponieważ w roli reżysera bez trudu mogłam sobie siebie wyobrazić, a w w roli aktorki... niekoniecznie.
Tymczasem okazało się, że... włożyłam na głowę chuścinę i... wszystko stało się jasne. Potem wystarczyło już tylko naturalnie zachowywać się na planie. Nie przeszkodziło nawet to, że rola kwiaciarki, która z założenia, była rolą z tła rozrosła się niepomiernie i musiałam występować nieomal w każdej scenie improwizując przy tym dialogi. Kwiaciarka jest również najbardziej kolorowa postacią, w dosłownym tego słowa znaczeniu - żółte tulipany w zestawieniu z czerwonym płaszczykiem nieźle dają po oczach.
Do najtrudniejszych aktorskich zadań należał niewątpliwie taniec zwycięstwa z pustym wiaderkiem. Uwielbiam tańczyć, ale nigdy nie robiłam tego przy użyciu tego typu rekwizytów (przy okazji - doskonale rozumiem, że potencjalni widzowie po filmie z takim tytułem bardziej oczekiwaliby, przykładowo, tańca przy rurze. No ale trudno, mogę zaproponować jedynie taniec z wiaderkiem w chuścinie i podniszczonym płaszczyku).
Muszę się w tym miejscu pochwalić, że znajomi z grupy i prowadzący zajęcia pan Leszek orzekli jakobym posiadała zdolności aktorskie, co było dla mnie chyba największym odkryciem filmowych warsztatów. W tym miejscu naszła mnie refleksja – co by było, gdybym, zamiast zajmować się Nieskończonością, poczuła aktorską wenę 20 lat temu? Być może zostałabym Katarzyna Figurą i byłabym teraz sławna i bogata.
No ale nie czas żałować tego, co mogło się stać, a się nie stało. Jedno jest pewne – zabawa była przednia (zarówno na planie, jaki i podczas montażu) . Mam nadzieję, że widzowie będą się bawić przynajmniej w połowie tak dobrze jak realizatorzy.
Na zakończenie chwalipięctwa ciąg dalszy - nie mogę się powstrzymać przed ogłoszeniem na tym blogu, że wymyśliłam finałową scenę, czyli zakończenie filmu i... tytuł ;)  Tak więc autorka książek dla dzieci jest nie tylko aktorką w filmie "kaska ma większe cycki", lecz również "wymyślicielką" samego tytułu ;)