Pokazywanie postów oznaczonych etykietą kolekcjonerka słów. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą kolekcjonerka słów. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 4 grudnia 2014

Okularnik w OKU

OKULARNIK

Tej nocy A. obudził własny krzyk. Zabrzmiał groźnie i obco. Ze snu, którego treści A. nie mógł sobie przypomnieć, pozostały tylko strzępy obrazów i fabuł, tak dziwnych, że aż trudno było uwierzyć, że powstały w jego głowie. Przez chwilę trwał w osobliwym stanie półsnu, półjawy. Dopiero spojrzenie w jaśniejący prostokąt okna i wyłaniające się rozrzedzającego się powoli mroku kontury dobrze znanych sprzętów rozproszyły niepokój i przywróciły poczucie bezpieczeństwa. Zapalił światło, żeby nacieszyć się widokiem swojskiej i nieskomplikowanej rzeczywistości i właśnie w tej chwili coś poruszyło się pod stołem. A. nałożył okulary (wzrok popsuł sobie czytając mądre książki i oglądając głupie filmy w telewizji) i oniemiał. Spod stołu przyglądała mu się różowa w błękitne gwiazdeczki kobra (lub jak kto woli okularnik) w drucianych trochę staroświeckich okularach. Stanowiła nader malowniczy element ożywiając monotonię brązów i szarości dość konserwatywnie urządzonego wnętrza. A. nie w głowie była jednak analiza walorów estetycznych niezwykłego zjawiska. Z niedowierzaniem przetarł oczy. Czyżby wciąż jeszcze śnił? Czyżby przyśniło mu się własne przebudzenie? Uszczypnął się mocno w ramię, jak to zwykli czynić w podobnych okolicznościach bohaterowie powieści przygodowych. Dziwny gość pozostał na swoim miejscu. A. stropił się, nie wpadł jednak w panikę, jakby z pewnością uczyniło wielu na jego miejscu. Wiedział, że nie należy nadmiernie ufać zmysłom. Nie na darmo był studentem psychologii, jednym z najlepszych na swoim roku. Znał dobrze podobne przypadki z literatury fachowej, znał je również z autopsji. Krótkotrwały i wstydliwy epizod z przeszłości, przelotna przygoda ze środkami halucynogennymi, z której, na szczęście w porę się wycofał, nauczyły go sceptycyzmu. A. należał do ludzi, którzy potrafią wyciągnąć właściwe wnioski ze swoich doświadczeń. Kobra nie mogła być niczym innym jak tylko halucynacją.

 Powyżej fragment mojego młodzieńczego opowiadania, które (o ile pamięć mnie nie myli) przyniosłam w 1986 roku na pierwsze spotkanie w Klubie Literackim OKO. To był ważny czas dla mnie, ważne miejsce i ważnych ludzi tam spotkałam. Kilkoro z nich do dziś jest moimi przyjaciółmi.
Przechodziłam wówczas jeden z burzliwszych momentów swojej młodości i znalazłam w OKU nie tylko potwierdzenie wybranej przeze mnie drogi, lecz również miejsce, które pomogło mi odnaleźć swego rodzaju stabilizację.

W dziennikach z tamtego czasu piszę tak:

Trafiłam na warsztaty literackie. Są tam ludzie dużo starsi ode mnie, po studiach polonistycznych, filozoficznych... Jestem albo najmłodsza albo należę do najmłodszych. Taka 19-nastoletnia gówniara.
Czytałam im swoje wiesze i opowiadania. Słuchali w prawdziwym skupieniu, nie przypuszczałam, że zrobi to na nich takie wrażenie, że to, co robię zostanie tak wysoko ocenione.

(noc z 5 na 6 IV 1986 r.)

Znalazłam schronienie, miejsce, w którym jestem akceptowana nie tylko ze względu na zdolności (co b. mnie podnosi na duchu, mobilizuje do pracy) lecz także w wielu innych kwestiach.
W dyskusjach prowadzonych w Klubie Literackim odnajduję (...) sprawy, które niejednokrotnie zaprzątają moje myśli.

(...)
Rozumieją ból, który rodzi się przy odsłanianiu spraw najintymniejszych, przy wyrzekaniu się na pewien sposób prawa do życia osobistego i intymności.

(...)
Prawdziwym poetą jest ten, który widzi więcej niż czubek własnego nosa lub potrafi tak bardzo zagłębić się w siebie, wyrazić sprawy tak intymne, że przez to bliskie nieomal każdemu. (...) własnym uczuciom nadać walor uniwersalny.
Mamy urządzić nasz wieczór poetycki i wydać (na ksero naturalnie) zbiorowy tomik naszej poezji. Ja mam się zając opracowaniem graficznym. Przeraża mnie to trochę.
(12 i 13 IV 1986)


Co ciekawe dla wielu Klubowiczów pisanie okazało się czymś więcej niż młodzieńczą przygodą - choć dziś trudno w to uwierzyć w tamtych czasach młodzi ludzie nieomal masowo (no może trochę przesadzam) pisali wiersze. Do dziś wielu z nas zajmuje się literaturą, choć każdy wybrał nieco inną drogę.

To wszystko sprawia, że z niecierpliwością czekam  na spotkanie po latach w literacko klubowym gronie i cieszę się, że również Państwo będą mogli w tym wydarzeniu uczestniczyć.
     
Ośrodek Kultury Ochoty i niezależna audycja literacka „Książki pod lupą” zapraszają
na drugie spotkanie z cyklu OKOlica literacka.

Pisarze i poeci tworzący przed laty „Klub literacki OKO”
opowiedzą o tamtych doświadczeniach a także o tym jak później wyglądała ich droga literacka.

Zaproszeni zostali:
Katarzyna Ciesielska, Agnieszka Herman, Elżbieta Kroszczyńska, Dorota Suwalska, Dagna Ślepowrońska, Konrad T. Lewandowski, Andrzej Naglak, Krzysztof Szurmak, Kamil Witkowski.

Moderator: Marek Ławrynowicz

Ośrodek Kultury Ochoty OKO
Grójecka 75, 02-094 Warszawa


13 grudnia
o godzinie 17:00

 Wstęp Wolny

P.S. Powyżej reprodukcja okładki mojego pierwszego (wydanego przez OKO) tomiku. O moich graficznych działaniach w Klubie Literackim - przeczytacie TUTAJ!
Kolejne P.S. Być może na spotkaniu przeczytam ciąg dalszy "Okularnika" :)

wtorek, 4 listopada 2014

Bursztyny, sekrety i... przeznaczenie


Właśnie jestem na etapie nieco przydługiego rozbiegu do następnej książki. W ramach przygotowań czytam swoje dawne dzienniki. Robiłam to już podczas pisania "Piegowatego nieba" (chciałam wejść w emocjonalność nastolatki) i bardzo się ta metoda sprawdziła.
Tak się składa, że im. mniej podobni są do mnie bohaterowie o których piszę, tym bardziej potrzebuję jakiegoś zahaczenia w sobie, zakotwiczenia we własnych przeżyciach i emocjach. Zaglądanie do dawnych, pisanych na gorąco zapisków bardzo w tym pomaga. Tym razem losy bohaterki są tak bardzo odmienne od moich, że mam potrzebę szczególnie mocno tę opowieść w sobie umocować, czy może raczej odnaleźć w niej własne emocje.

Inna rzecz, że trochę się lenię i szukam pretekstu, by robić rozmaite (oczywiście "ważne" dla książki rzeczy) byle uniknąć właściwej pracy, czyli po prostu pisania.

Nie ma jednak tego złego co by na dobre nie wyszło i czasem nawet lenistwo popłaca. Właśnie trafiłam na dziennik, który pisałam mając lat 15. Niespecjalnie on mi się przyda do planowanej książki, bo moja bohaterka jest nieco starsza i zdecydowanie bardziej dojrzała. Odkrywam jednak dzięki niemu bardzo ciekawy moment swojego życia. Co prawda poziom egzaltacji przekracza momentami wszelkie dopuszczalne granice, ale kiedy spuszczam nieco z tonu bywa zabawnie. Oto co piszę o miłości:

Gdy człowiek się zakocha, czuje się tak, jakby ktoś do małego pokoju włożył wielką szafę, która zajmuje b. dużo miejsca spychając na bok inne przedmioty.
Miłość jest też podobna do turgoru w komórkach roślinnych, gdy woda na zasadzie osmozy wnika do centralnie ułożonej wodniczki, a ta rozciąga się spychając na bok cytoplazmę i zajmuje prawie całą przestrzeń komórki.
(25 VI 1982)

Dziennik dokumentuje również dość fascynujący moment, kiedy to (w krótkim czasie i nieoczekiwanie dla siebie samej) z chudej dziewczynki zamieniłam się w ponętną, młodą kobietę i musiałam nauczyć się radzić sobie z zainteresowaniem, już nie tylko chłopców, lecz również mężczyzn, które nie zawsze przybierało super fajne formy.

Zauważyłam, że się podobam, często słyszę pochlebne uwagi na temat mojej urody wypowiadane przez mężczyzn w różnym wieku, mniej przyjemne są zaczepki.
(23 VI 1982 r.)

Sporo piszę na ten temat nowych dla mnie, związanych z tą zmianą przeżyć i doświadczeń, na temat całej ambiwalencji dotyczącej tego daru/kłopotu i to akurat może się przydać w nowej książce. Zwłaszcza z uwagi na dość szczególną sytuację życiową bohaterki. Być może nawet obdarzę ją podobnym do mojego wyglądem.

Najciekawsze jednak okazały się opisane w dzienniku wspomnienia z czasów, z których nie ostały się żadne zapiski ani dzienniki (a bardzo tego żałuję). To akurat materiał na zupełnie inną książkę, o której od dłuższego czasu już myślę i, którą, mam nadzieję, kiedyś napiszę. Nie mogę powstrzymać się przed zacytowaniem fragmentu, w którym jako piętnastolatka z nostalgią wspominam swoje "dawno" minione dzieciństwo. Nie dlatego, żeby był on jakoś szczególnie fajnie napisany. Chodzi o to, że dzięki niemu, nieoczekiwanie, przeniosłam się w czasy dużo odleglejsze od tych, do których chciałam sięgnąć. Czasy, które, do dziś mają dla mnie nieomal magiczne znaczenie. Ot taki bonus przy okazji przygotowań do książki :)

(...) powolny tryb życia w G. sprawił, zaczęłam oglądać się za siebie, patrzeć kim byłam kiedyś. Ostatnio taka byłam zajęta sobą w teraźniejszości, że rzadko wspominałam. (...) wymyślałyśmy z A. różne niesamowite zabawy. Za coś najważniejszego i najpiękniejszego w życiu uważałam swoją krainę marzeń i trudno mi było przewidzieć, że kiedyś będzie coś ważniejszego. 
Pamiętam „Piaski”, była to mała kupka piasku przy ulicy, ulubione miejsce naszych zabaw (...) Bawiłyśmy się np. w psy albo w lwie antylopy i historię pewnej lwicy, królowej lwich antylop, która podstępem wykradła pierścień poprzedniej królowej. Lwie antylopy to mieszańce lwów i antylop, posiadały i ostre kły, i mocne nogi, i pazury, i kopyta. Samice niewiele różniły się od zwykłych antylop, samce natomiast miały wspaniałe, puszyste lwie grzywy. Zabawa ta posiadała wiele wątków i niezwykle rozwiniętą fabułę. Bawiąc się w to "zagryzałyśmy się" na "Piaskach", ganiałyśmy po „Równinie”, "ryczałyśmy" w domu.

„Równina”, kochana „Psia Równina”. Nasz raj. Była to łączka porośnięta wysoką trawą, w niektórych miejscach wysokie drzewa tworzyły piękne skupiska. Psia – dlatego, że panowie i panie wyprowadzali tam swoje psy na spacerki. Bawiłam się tam z M. lub A. w konie, psy, ptaki. Założyłam Klub Drzewołazów, w skład którego wchodziłam ja, A. i Paweł [mój brat]. Byłam wodzem (najlepiej łaziłam po drzewach) i nosiłam pseudonim Kot. Wszystko odbyło się zupełnie naturalnie, po prostu A., pewnego dnia, z szacunku dla moich umiejętności nazwała mnie Kotem i tak już zostało. Łaziliśmy po drzewach (byłam na każdym drzewie w okolicy i zawsze pierwsza zdobywałam te najtrudniejsze (...), jedliśmy czereśnie, jabłka i zbieraliśmy „bursztyny”, czyli kawałki żywicy. Byłam posiadaczką największej i najciekawszej kolekcji, mam ją do dzisiaj. 

Z M. zawsze zwalczałyśmy wszelkie zło (...) opiekowałyśmy się bezdomnymi psami i kotami. (...) Wciąż gdzieś ganiałyśmy, znałyśmy każdego psa w okolicy i ciągle przeżywałyśmy rożne straszne i niesamowite przygody. Biłyśmy się z chłopakami i robiłyśmy wiele, wiele innych bardzo ciekawych rzeczy.
Co to była za przyjaźń?! Zaczęłyśmy się przyjaźnić, gdy ja miałam 6, a ona 5 lat i przyjaźń nasza, mimo licznych kłótni trwała cały czas. M. przeprowadziła się na Pragę w czasie wakacji, gdy zdała do 7 klasy.
Pamiętam jak pisałyśmy opowiadania o psach, wymyślałyśmy powieści fantastyczno-naukowe. Obie maiłyśmy wiele wspólnych cech. Kochałyśmy zwierzęta, lubiłyśmy pisać i uwielbiałyśmy przygody.

Opiszę jeszcze „Tajemniczą wyspę”, był to skrawek ziemi porosły niezwykłym gąszczem drzew i krzewów, na wyspie tej byli „ludożercy”, cudowne czereśnie i „bursztyny”. Ludożercami nazywałyśmy pijaków, którzy bardzo lubili odwiedzać ten niezwykły zakątek. Uwielbiałyśmy tam chodzić z A., „Wyspa” była naprawdę tajemnicza i co krok zaskakiwało nas coś nowego. 

Gdy mając 6 lat przeprowadziłam się do mojego obecnego mieszkania, poznałam M. i obie zakochałyśmy się w tym samym chłopaku. Naszą „pierwszą miłością” był... D. Tak, właśnie on. (...)
D. to przezwisko wymyślone przez nas, jak widać świetnie się przyjęło.

Zapomniałam napisać, że na piaskach był maleńki cmentarzyk, pochowałyśmy tam mojego chomika Kubusia, myszkę i wróbelka i opiekowałyśmy się tymi grobami.

Sekrety – nie wiem, co to była za moda, kopało się dołek, układało rożne kwiatki i złotka i przykrywało szkiełkiem, tak że powstawał tzw. „widoczek” albo „sekret”. Następnie zasypywało się to ziemią i dokładnie maskowało. Miejsce umieszczenia sekretu było wielką tajemnicą, pokazywało się je tylko największym przyjaciółkom. Cudze sekrety namiętnie szukano i niszczono.
To nawet ładnie wyglądało, gdy się potarło szkiełko palcem, można było zobaczyć śliczną kompozycję z rumianków i płatków róż.
Dziwna to była zabawa, ale bardzo fajna.
(17 VII 1982 r.)

Jak już pisałam, z czasów "Równiny", "Piasków" i "Tajemniczej Wyspy" nie pozostały żadne zapisane w tamtym czasie słowa. Zachowała się jednak (o dziwo!) moja kolekcja "bursztynów", a przynajmniej jej część, cóż z tego, że mocno nadszarpnięta przez ząb czasu. Grzechem by więc było nie zilustrować tego wpisu fotografią kilku okazów.

 Czytanie dawnych dzienników przynosi mi  (po raz kolejny) jeszcze inne, całkiem niespodziewane profity. Wiele mogłabym na ten temat napisać i może kiedyś ten temat rozwinę. Chwilami doświadczam głęboko przejmującego wrażenia, że dotykam jakiś mistycznych obszarów, że sięgając do tych (naiwnych czasami) notatek z perspektywy lat i rozmaitych późniejszych wydarzeń, odnajduję zapisany w nich los/karmę/przeznaczenie (?)  i doświadczam zrozumienia, jakiego dotąd nie byłam w stanie osiągnąć przy pomocy wszelkich psychologicznych i intelektualnych wglądów i wysiłków.   

czwartek, 3 lipca 2014

Z zeszytu i z pamięci... czyli jak pisałam "Piegowate niebo"

Spotkałyśmy kolegę Magdy – Ajgora. Magda mówi o nim - dziwny. Ja też należę do ludzi, o których tak się mówi. Odmieńcy. Odmieńcy rozpoznają się zazwyczaj w tłumie, są inni, to ich łączy. Szukają się wśród ludzi, zazwyczaj od razu wyczuwają w sobie bratnie dusze, obdarzając się sympatią. Odmieńcy to przeważnie artyści, włóczęgi, intelektualiści, nieprzystosowani... Czasem szczelnie zamknięci w obrębie swojego światka, często otwarci, życzliwi, potrafiący wczuć się w sytuację drugiego człowieka. Często, choć nie jest to regułą lubią wyglądać inaczej, ekscentrycznie. Nie jest to spowodowane chęcią wyróżnienia się za pomocą fryzury, czy ciuchów (tak robią zwykli szpanerzy) lecz jakby znakiem rozpoznawczym dla innych odmieńców: ja jestem tutaj, widzisz mnie, to ja- Odmieniec.
(30. X. 1983 r.)

W przyszłości pragnę stworzyć teatr będący syntezą plastyki, muzyki, literatury i psychoterapii. Niewykluczone, że wprowadzę również elementy filmu i innych form sztuki, które jeszcze nie istnieją. Niepoślednią rolę będą również grały światła, zapachy, temperatura... (...) Obok teatru mogłaby tam istnieć galeria sztuki, można by kupić książki, tomy poezji, mogłaby istnieć mała salka kinowa służąca do prezentowania najnowszych osiągnięć w tej dziedzinie - filmów niekonwencjonalnych, eksperymentalnych. Chciałbym również byśmy wydawali pismo poświęcone sprawom sztuki. Istniałoby miejsce do którego można by przyjść i czułoby się tam dobrze np. jakaś kawiarenka. Czytano by tam wiersze słuchano muzyki, dyskutowano. (...) W tej chwili zdobywam doświadczenie tułając się po różnych grupach teatralnych, czytając, oglądając, przeżywając. Mam jasno wytyczony cel przed sobą. (...) Teraz dużo, dużo pracy. ASP, następnie studia reżyserskie.(...)

Wymyśliłam książkę o dwóch zakończeniach.
(21.I.1984 r. - noc)

Mama stwierdziła, że jakiś huragan przeleciał mi po głowie (...) Ja sobie poradzę, jeżeli ktoś sadzi, że mnie zmusi do czegokolwiek to się łudzi. (...)

To jakiś instynkt, który nie pozwala mi się zatrzymać i cofnąć lub załamać.(...)

Zauważyłam u siebie ciekawą właściwość, gdy leżę z zamkniętymi oczyma czasem pojawiają mi się (nie w sensie wizualnym), ale w jakiś inny dziwny sposób, słowa układające się w osobliwy, pozornie bezsensowny wiersz. Wyławiam je z wysiłkiem. Wczoraj po raz pierwszy próbowałam zapisać, ale udało mi się tylko połowicznie. Czasem widzę zapisana kartkę i również z wysiłkiem odczytuje to, co na niej napisane.
(19.II.1984 r.)

W Chodakowie uświadomiłam sobie jeszcze intensywniej jak szybko mija czas, niedawno byłam "mała Dojota", a teraz... Niedługo będę stateczną 40-stoletnią panią. Po co ja tyle myślę o starości?
(24.IV.1984 r.)

Wczoraj nie mogłam spać ponieważ była noc i umarła mi latarka.
(11. VI. 1984 r.)

Czasami żałuję, że zaczęłam pisać ten pamiętnik. Nie umiem opisać tego, co się dzieje we mnie, nie umiem zatrzymać faktów, a tym bardziej utrwalić moich przeżyć i nie potrafię również skończyć z tym, przerwać tej bezsensownej pisaniny, która nie odzwierciedla tego, co się ze mną dzieje. To już jest nałóg, niebezpieczny nałóg. Kiedy nie piszę przez dłuższy czas, czuję się fatalnie, tak jakbym coś zaniedbała, zgrzeszyła.
(17 VIII 1984 r.)

Pomimo pewnego zażenowania spowodowanego poziomem naiwności niektórych wpisów jest coś, co sprawia, że czytanie dzienników z dawnych lat wciąga jak narkotyk (podobnie jak kiedyś ich pisanie - co można wywnioskować z wcześniejszych linijek).
Zastanawiałam się skąd to się bierze? Cóż to za "narkotyczne substancje" sprawiają, że tak trudno się oderwać od zapisanych rozedrganymi literkami, pożółkłych zeszytów?
Jedną z nich jest zapewne doświadczanie osobliwego "suspensu" spowodowanego faktem, że Czytelnik zna już wszystkie mające nadejść katastrofy, których nawet w najgorszych snach nie jest w stanie przewidzieć Podmiot Liryczny, co więcej, potrafi z dziesiątków pojawiających się w tekście wątków, wyłowić te, które nieuchronnie do nich prowadzą. Trochę tak, jakby już wtedy wszystko było zdecydowane, tyle, że Narratorka (i Główna Bohaterka w jednym) nie była w stanie właściwie owych, jakże czytelnych, sygnałów odczytać. O gdyby gdyby potrafiła to zrobić... iluż problemów mogła by uniknąć. Mam jednak pełną świadomość, że z tamtej perspektywy (a właściwie z powodu braku odpowiedniej perspektywy) nie mogła dostrzec tych nici, które stanowią osnowę życia, odróżnić ich od krótszych, mniej znaczących, tworzących jedynie mało znaczący wzór na tkaninie. Zresztą... gdyby nie te wszystkie życiowe komplikacje, czy byłby wypełnił się pisany(?) jej (w jakiejś innej większej książce) los? Tak, tak... choć raczej  skłonna jestem uważać, że człowiek ma wolny wybór, przy okazji czytania dzienników nieodmiennie pojawiała się kwestia determinizmu (nawiasem mówiąc uważam, że jedno drugiego nie wyklucza), ponieważ ten -nazwijmy to - nieoczywisty fatalizm, dotyczy również wielu innych spraw. Już wówczas pojawiały się wątki, refleksje, autorefleksje... świadczące np. o tym, że oprócz wspomnianej już skłonności do powodowania katastrof, posiadam także silną (może nawet silniejszą) zdolność podnoszenia się z nich. Odnalazłam wiele takich nici - mocnych i sięgających z dalekiej przeszłości aż po teraźniejszość. Już wtedy tak wiele było wiadome, choć jednocześnie tak mało można było zobaczyć.
 
Podczas czytania dawnych dzienników fascynowała mnie również różnica pomiędzy tym, co zapisane w pamięci, a tym, co zapisane w zeszycie. Zapewne, gdyby nie fakt, że mogłam sobie ten zapis z zeszytu odtworzyć (a tyle razy zastanawiałam się, czy tych wszystkich zapisków nie unicestwić) nie miałabym szans na dokonanie odkryć, o których opowiadałam przed chwilą, dysponowałabym wyłącznie materiałem zniekształconym przez pamięć. Oczywiście tamten - z zeszytów - też jest na swój sposób zniekształcony, uboższy o refleksję...

Kolejna sprawa to pojawiająca się podczas czytania dojmująca świadomość zmiany, co ma swoje „plusy dodatnie” (pokazuje, że jednak nastąpił rozwój) i „plusy ujemne” (zobaczyłam jak bardzo rozminęłam się z planami, marzeniami i pomysłami na życie). Zastanawiałam się nawet, co bym sobie pomyślała, gdym jako nastolatka spotkała siebie jaką jestem teraz? Czy tamta Dorota polubiła by tę Dorotę, czyli "stateczną 40-stoletnią panią", jak to określiłam w jednym z cytowanych powyżej wpisów (ba... teraz już prawie pięćdziesięcioletnią)? I myślę, że owszem, mimo wszystko, polubiłaby. Tak ja ja lubię tamtą Dorotę, pomimo wspomnianych już naiwności, epizodów egzaltacji i drażniącego mnie dziś egocentryzmu (swoją drogą byłam chyba mistrzynią rzucania uroków - prawie o tym zapomniałam, myślę, że jak huragan - albo przynajmniej wichura - przeszłam przez życie kilku osób). Każdej innej nastolatce wybaczyłabym te cechy, więc czemu miałabym nie wybaczyć ich sobie?

Najważniejsze jednak okazało się to, że lektura dawnych dzienników pozwoliła mi uświadomić sobie, że jestem obecnie we właściwym miejscu (a był to czas, kiedy nie byłam wcale taka tego pewna - czyżby typowy bunt wieku... średniego?). W miejscu, do którego prowadziły mnie najważniejsze wątki mojej historii. Miejscu, które zwiastowały zapomniane i odczytane na nowo sygnały (chyba nawet przestałam żałować rozmaitych zaprzepaszczonych możliwości). Ta nieoczekiwana akceptacja dotyczy między innymi mojego wyboru (nie-wyboru?) związanego z literaturą. Przecież już jako nastolatka, nie dość, że pisałam, to również pisałam o pisaniu.

Co ciekawe sięgnęłam po swoje młodzieńcze dzienniki bynajmniej nie po to, by zaserwować sobie jakąś autoterapię, lecz z całkiem prozaicznej przyczyny - dosłownie prozaicznej, ponieważ związanej z... prozą, nad która wówczas pracowałam (wspominałam już o tym w jednym z wcześniejszych postów). Chodzi o książkę, która ma się ukazać za kilka dni nakładem "Naszej Księgarni". "Piegowate niebo" to opowieść o dojrzewaniu. Główna bohaterka - Inka - też pisze pamiętnik i choć pod wieloma względami różni się od dziewczyny, którą byłam jako nastolatka (nawiasem mówiąc czasy też bardzo się różnią) lektura młodzieńczych dzienników pomogła mi wejść w tę właściwą dla nastoletniego wieku emocjonalność (przynajmniej tak, jak ja jej doświadczałam): galopada emocji i wydarzeń. Mnogość pierwszo- i drugoplanowych postaci. Nagłe depresje i euforie. Nawet literki w moich zeszytach rozbiegają się we wszystkie strony, linijki tekstu wystrzelają w górę lub opadają gwałtownie w dół w zależności od humoru, rzadko, że tak się wyrażę, trzymając nastrój (co prawda w przypadku Inki aspekt grafologiczny odpada - zamiast zeszytu używa notebooka, ale mamy przecież inne niewizualne środki wyrazu). Efekt jest taki, że Inka "ukradła" kilka z wpisów z moich dawnych pamiętników: przynajmniej jeden z nich zacytowany został w tym poście. W książce wykorzystałam również opublikowane wcześniej na blogu  młodzieńcze opowiadanie - nie, nie o bocianie - o tasiemcu!

Tak sobie myślę, może to dobrze, że pozostałam przy pisaniu, skoro prace literackie miewają tak interesujące i pożyteczne "skutki uboczne".

poniedziałek, 22 kwietnia 2013

Tasiemiec

Pretekstem do sięgnięcia po pamiętniki z zamierzchłych lat stała się praca nad książką dla nastolatków. Powieść ma mieć formę dziennika dziewczynki, która niedawno wkroczyła w wiek nastoletni. Stąd pomysł, by sięgnąć do własnych zwierzeń z analogicznego okresu. Jestem już po lekturze zeszytu, który urywa się w grudniu 1981 roku, czyli tuż po wprowadzeniu stanu wojennego (zapewne poświęcę temu tematowi oddzielny wpis) i od razu przeszłam do grudnia 1982. Zeszyty opisujące „brakujący” rok gdzieś się zapodziały. Dzięki temu mogłam zaobserwować nagły skok (rozwojowy?), który nastąpił w tym czasie. O ile w 81 wciąż jestem raczej dzieckiem (mimo opisywanych w dzienniku nastoletnich problemów), o tyle w grudniu 82 wkraczam zdecydowanie w wiek młodzieńczy.
Uniezależniam się światopoglądowo od moich rodziców (w poprzednio czytanym zeszycie w zasadzie kopiowałam ich poglądy polityczne). Ubieram w sposób, który wywołuje awantury przed wyjściem do szkoły. Przeżywam młodzieńcze bunty i depresje. Czytam „Mdłości” Sartre'a, „Teorię dezintegracji pozytywnej” Dąbrowskiego, chodzę do Teatru Studio i na koncerty zespołu Osjan. Jeżdżę konno (ale nie uprawiałam już wyczynowo sportu, „w brakującym zeszycie” zrezygnowałam z lekkoatletyki). Odwiedzam (z koleżankami) jakąś starszą panią oraz równie wiekową nauczycielkę fortepianu mojego brata. Czemu ja? Tego dziennik nie wyjaśnia. Może istniały jakieś plany związane z nauką gry na instrumencie, bo wygląda na to, że odebrałam przynajmniej jedną lekcję, o czym zupełnie zapomniałam. Śpiewam też w chórze. O chórze pamiętałam, ale zdawało mi się, że był to jakiś drobny epizod. Tymczasem z moich zapisków wynika, że angażował mnie dość mocno i pochłaniał sporo czasu. A nawet prowokował "dramatyczne" doświadczenia, jak np. występ w ramach uroczystości pożegnania czwartych klas – tym razem w tercecie: ja, Ania B. (moja przyjaciółka, o ile mi wiadomo, do dziś śpiewa) i Dorota R. (obecnie znany sopran), podczas którego mnie i Anię zjadła trema.
Dorota śpiewała bosko. Natomiast mnie i Ance jakby głos odjęło (...) Jak Robert (jeden z żegnanych przez nas maturzystów, również biol-chem., zdaje się; moja ówczesna sympatia; prawdę mówiąc, niemal o jego istnieniu zapomniałam) usłyszał moje skrzypienie i zobaczył ogłupiałą z przerażenia minę, to na pewno cała sympatia się ulotniła (O święta naiwności, myślał by kto, że dla Roberta mój głos był najważniejszy). A przecież na próbach świetnie mi szło. Śpiewałam głębokim, wspaniałym basem (mam najniższy głos w chórze, a jednocześnie wyciągam wysokie dźwięki lepiej niż większość pierwszego głosu). Przy tym jest on mocny i donośny.
Anka też skrzeczała i trzęsła się jak galareta. A miałyśmy nadzieję, że zostaniemy wokalistkami w zespole Roberta.

Ciekawe, że sięgnęłam do tych zapisków tuż po przesłaniu do wydawnictwa poprzedniej książki, w której zarówno fortepian, jak kwestia śpiewania mają naprawdę duże znaczenie. Z tej okazji mój mąż zrobił mi sesję (zdjęcie na okładkę), podczas której śpiewałam wychylając się spod klawiatury. Czyżby zadziałała opisana przez Junga teoria synchroniczności akazualnej ;)?.
Poza tym chodziłam (tz. w 82 i 83 roku) na zajęcia rzeźby (w ramach których głównie malowałam) i nas potkania grupy teatralnej. Słowem - robiłam wszystko. Jak dzisiaj, choć w nieco innych proporcjach. Pod tym względem za bardzo się nie zmieniłam.
Oczywiście ogromnie ważne było pisanie (jak wcześniej, dużo jest o tym w poprzednim zeszycie). Oprócz faktów i przemyśleń spisywałam sny (bardzo interesujące), pisałam sztuki teatralne (nawet w nich grałam), wiersze (w dzienniku chwalę się tym, że potrafię stworzyć nawet kilka podczas jednej lekcji – niezły przerób ;) trzeba przyznać) i opowiadania. Jedno z nich, najbardziej groteskowe, postanowiłam zaprezentować. Znalazłoby się, co prawda, parę tekstów dużo sprawniej pod względem formalnym napisanych. Ten jednak wydał mi się na tyle odjazdowy (tak się w tamtych czasach mawiało) i dodatkowo całkowicie pozbawiony egzaltacji (czego nie da się, niestety, powiedzieć o wszystkich znalezionych w zeszycie tekstach), że postanowiłam go wyróżnić. Ponadto w osobliwy sposób integruje moje zainteresowania przyrodnicze (nie przez przypadek trafiłam do klasy biologiczno-chemiczne) i literackie ;)
Bohaterem opowiadania jest...

Tasiemiec

W jelicie cienkim pewnego człowieka żył sobie tasiemiec uzbrojony. Tasiemiec ten, jak wszystkie inne tasiemce dostał się do organizmu owego człowieka (czyli żywiciela) drogą pokarmową. Oddychał beztlenowo, rozmnażał się, żywił mleczkiem pokarmowym, zatruwał człowieka szkodliwymi substancjami przemiany materii – słowem: pasożytował. I nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie fakt, że tasiemiec ten był jednostką wybitną; tasiemcowym geniuszem-indywidualistą. A sprawił to fakt, że w maleńkiej główce tasiemca mieściły się nie tylko narządy czepne, lecz także mózg. Mózg był maleńki, ale silnie pofałdowany.
Nie wiadomo skąd u tak słabo zorganizowanego robaka płaskiego, tak skomplikowany narząd. Faktem jest, że tasiemiec go posiadał i pewnego dnia zaczął myśleć.
Rozmyślania zaczął od analizy swojej sytuacji. Stwierdził, że znajduje się w bardzo wąskiej rurce i zupełnie nie ma przestrzeni życiowej. Po dłuższym namyśle zauważył, że bezczelnie korzysta z gotowych produktów trawienia człowieka, zatruwa go i niszczy. Odkrycie to napełniło tasiemca przerażeniem. Trzeba bowiem wiedzieć, że był on wielkim idealistą i snuł śmiałe plany uszczęśliwienia świata oraz nawrócenia społeczeństwa ludzi i tasiemców na właściwą drogę. Położenie jego było nader głupie, ponieważ pasożytnictwo zupełnie nie zgadzało się z jego ideologią. Gdyby, jednak, uwolnił ciało człowieka od swojej osoby, sam by zginął i nie mógł zrealizować swoich podniosłych marzeń. A przecież czuł, że mógłby to uczynić, że porwałby wszystkich swoim przykładem i pokochano by go pokochali za jego dobroć.
Tasiemiec długo się nad tym zastanawiał. Wnętrzem jego członów szarpały niezwykłe przeżycia, a on nie mógł nawet opisać, ani namalować swych cierpień, ponieważ człowiek, w którym żył nigdy nie spożywał farb, atramentu i papieru.
Po wielu tygodniach znalazł rozwiązanie. Na razie będzie nawracał ludzi, dając im znak, że czynią źle. W tym celu przebił ściankę jelita i wywiercił otwór w brzuchu. Tylne jego człony nadal nadal wchłaniały mleczko pokarmowe na zasadzie osmozy, lecz główkę wystawił przez przez dziurkę i gdy tylko zauważył, że ktoś czyni zło wystawiał głowę z szyjką i kiwał nią złowieszczo, jak mama palcem, gdy widzi, że synek zrobił kupkę na środku pokoju. I wszystko byłoby fajnie, gdyby nie fakt, że tasiemce nie mają narządu wzroku, nic więc nie mogą widzieć. Toteż nasz bohater kiwał główką na intuicję wierząc w swoje wieszcze powołanie i był szczęśliwy, że wskazuje ludziom i tasiemcom właściwą drogę.

(noc z 7 na 8 XII 1982r.)

sobota, 23 marca 2013

Kim jest Dżima, czyli kolejne wcielenia pewnego pluszaka

Znaleziony między kartkami dziennika portret koleżanki z liceum - rok 1981. Rysowanie podczas lekcji należało do moich ulubionych zajęć. Skłamałabym jednak pisząc, że w równym stopniu lubili je moi nauczyciele.   

Przygotowując się do pracy nad nową książką przeczytałam dwa swoje dzienniki z zamierzchłej przeszłości. Pierwszy opisywał wakacje po ukończeniu podstawówki. Drugi - pierwsze miesiące w liceum - zeszyt kończy się w grudniu 1981 roku, krótko po wprowadzeniu stanu wojennego. Okres ze wszech miar przełomowy zarówno ze względów osobistych, jak i wydarzenia historyczne. Mogłabym temu poświęcić przynajmniej kilka oddzielnych postów, które może kiedyś napiszę. Może...

Dziś jednak chciałabym się skupić na mało istotnym z perspektywy tych rozlicznych przemian, które wówczas przechodziłam, ale mającym swoje odległe konsekwencje wydarzeniu, które zanotowałam w drugim dzienniku, a mianowicie narodzinom Dżimby.

(...) Dzisiaj skończyłam szyć Dżimbę, szyję ją od długiego, bardzo długiego czasu, jeszcze tylko nos jej przyczepić. Uszyłam jej również zielony, wełniany golf i wełnianą białą spódniczkę. Może komuś wyda się to zabawne, że licealistka zajmuje się takimi rzeczami, ale przyjemnie mieć takie coś do kochania, mięciutkie i puszyste. Dżimba uszyta jest z baraniego, bezowego futerka. Wygląda mniej więcej tak:
W nogach i rączkach ma druty i może je zginać.
(17.X.1981r.)    
Z perspektywy czasu spoglądam z dużym zadziwieniem na swoją "krawiecką" aktywność. Moja pamięc mi podpowiada, że nigdy nie umiałam i nie lubiłam szyć.
A tu jeszcze inny wpis na temat Dżimby i jeszcze jeden jej portret (dziś pewno użyłabym do uwiecznienia jej wizerunku komórki, w tamtych czasach najłatwiej było ją naszkicować).
Uszyłam Dżimbie nową nogę (pierwszą nogę zjadł mój pies Kłopot - przyp. aut.), znów jest śliczna, wszyscy się nią zachwycają. Dziwią się tylko jej rękom. Przez pomyłkę zrobiłam jej dwie lewe ręce. (...). Stwierdziłam, że Dżimaba jest leworęczna i ma dwie lewe ręce do pracy.

Spodobała mi się Anka, nie pytała, czy Dżimba to małpa, mysz czy owca. Wystarczyło, że jej to, że Dżimba jest Dżimbą.

(16.XII.1981)

Ale co to znaczy być Dżimbą?
Trwająca już ponad trzydzieści lat historia Dżimby pokazuje jak dziwne mogą być losy rozmaitych twórczych projektów. 
O ile pamiętam, jej wygląd (a przynajmniej jej pierwszy wygląd) był luźno inspirowany wyglądem Piaskowego Duszka z książki "Pięcioro dzieci i coś", która należała do ulubionych lektur mojego dzieciństwa, co być może zdeterminowało jej późniejsze książkowe losy.  

Oczy (...) osadzone na długich rożkach, jak oczy ślimaka, i mogło je wysuwać i wciągać jak lunety. Uszy miało podobne do uszu nietoperza, a pękaty tułów był w kształcie odwłoka pająka, pokryty gęstym miękkim futerkiem. Nóżki i rączki miało też „futrzaste”, a dłonie i stopy całkiem jak u małpy.
( Edith Nesbit , "Pięcioro dzieci i coś")

Co prawda zrezygnowałam z oczu jak u ślimaka, ale reszta z grubsza się zgada.  

 Tak "wcielona" Dżimba zakończyła swój żywot w paszczy mojego pieska Kłopota (to imię, można powiedzieć, dość mocno zdeterminowało jego życiową aktywność). Ten smutny koniec można było zresztą przewidzieć już po pierwszym jej bliskim spotkaniu z Kłopotem zakończonym utratą nogi. Nogę udało się zrekonstruować. Nie podjęłam się jednak odtworzenia Dżimby w całości. Nie oznacza to jednak, że Dżimba przestała istnieć. Najwyraźniej jej imię (twórcza przeróbka imienia Bromba, o ile dobrze pamiętam) miało dla mnie jakiś magiczne znaczenie, ponieważ jego właścicielka dekadę później inkarnowała się w postaci mieszkanki Błękitnego Lasu. Najpierw wyłącznie w postaci tekstu: 
Miała ona okrągły tułów, który zrastał się z głową bez pośrednictwa szyi i uszy wyglądające jak wielkie, niebieskie liście. Najbardziej niezwykły był jednak kolor futerka. Błękitny. I to, że zamiast pyszczka miała twarz. To nic, że pokrytą niebieską sierścią. Twarz, która potrafi wyrazić wszystkie uczucia bez jednego słowa.

(Dorota Suwalska, „Błękitny las”, opowiadanie napisane na początku lat dziewięćdziesiątych)

Później również materialnie w postaci przygotowanego przeze mnie projektu „Książki – Przytulanki”, który miał swoja premierę podczas wystawy „Współczesna Polska Sztuka Książki, 1997 r” (kilka lat po powstaniu pierwszej wersji projektu).   

O ile tekstowy wizerunek drugiej inkarnacji Dżimby niewiele ma wspólnego z jej pierwszym "wcieleniem" o tyle jej pluszowa wersja wykazuje już pewne podobieństwa. Obie Dżimby uszyte są z futerka i w obu przypadkach ważnym elementem konstrukcji jest drut. Tyle, że pierwsza ma go w nogach (dzięki temu można je zginać), a druga w... ustach (dzięki temu może robić miny).Obie są czymś "do kochania, mięciutkie i puszyste" 

Najwyraźniej jednak  w pewnym momencie zatęskniłam za pierwszym wcieleniem Dżimby bo umieściłam ją w kolejnej książce (nigdy niestety nie ukończonej). Zmieniłam tylko pisownię i mienia, a właściwie to nazwy gatunku, ponieważ imię w tej książce przekształciło się nazwę gatunkową.
Mała Myszka wcale nie była myszką, lecz młodziutką dżimbhą "o kruchym ciele pokrytym mięciutkim futerkiem i brązowych, płochliwych oczkach, w których pojawiał się wyraz bezgranicznej ufności, kiedy spoglądała na swoją opiekunkę.

Dżimbhy mają szpiczaste, pyszczki; bystre, błyszczące oczy, duże, sterczące uszy (trochę jak nietoperz gacek), okrągły tułów pokryty mięciutkim futerkiem, a nogi i ręce jak u małpki.
(konspekt książki pod roboczym tytułem: "Tli Tli", pomysł powstał prawdopodobnie na przełomie lat dziewięćdziesiątych i dwutysięcznych albo na początku lat dwutysięcznych)


Jakie będą dalsze losy Dżimby? I czy w ogóle jakieś będą? Nie wiem. Niczego nie można być pewnym, o czym przekonuje znaleziona w dzienniku deklaracja: Bardzo popieram wegetarianizm, ale jaroszką nie mogłabym zostać. Tak się składa, że od prawie 20 lat nie jadam mięsa ;)

Na pewno chciałabym, żeby Czytankę-Przytulankę, która istnieje tylko w dwóch egzemplarzach mogło kupić w księgarni każde dziecko. Utwierdza mnie w tym przekonaniu każde spotkanie autorskie z udziałem pluszowej, niebieskiej Dżimby, entuzjazm dzieciaków na jej widok. 

środa, 13 marca 2013

Wyobraźnia nam się zestarzała, czyli z pamiętnika czternastolatki

Nie wiem dlaczego akurat nim się interesuję, chyba mi się podoba. Nie jest specjalnie ładny, ani mądry, ale sympatyczny.

Powyższy tekst jest cytatem z dziennika, który prowadziłam mając lat 14 i w sposób dość trafny, choć również naiwny, opisuje niemożność dotarcia do przyczyn, dla których ta, a nie inna osoba zaczyna nam się podobać.

Do dziennika sięgnęłam żeby lepiej wejść w emocje bohaterki książki, którą właśnie zaczęłam pisać. Co prawda moja bohaterka jest nieco młodsza, ale to najwcześniejszy zachowany dziennik, więc nie miałam wyboru. Zresztą może to i dobrze, bo czytając zeszyt dochodzę do wniosku, że w tamtych czasach nastolatki były chyba bardziej naiwne niż dzisiaj (przynajmniej pod pewnymi względami). 

Moja bohaterka (Inka) różni się ode mnie dawnej również w paru innych sprawach:
1) Jest pulchna (ma z tego powodu kompleksy). Ja byłam chuda - 46 kilo przy wzroście 160 centymetrów, choć tak naprawdę 163, jak zapewniam w dzienniku, ale ta lekarka tak mnie przycisnęła, że nie mogłam się wyprostować. To wyjaśnienie dodałam chyba dlatego, że przez całe lata byłam najmniejsza (albo prawie najmniejsza) w klasie i fakt, że wreszcie zaczęłam rosnąć był dla mnie zjawiskiem zbyt nowym i cennym, by sobie te 3 centymetry ot tak bez walki odpuścić. Widać każda nastolatka musi mieć jakiś kompleks, czy to aktualny czy zaszły.     
2) W tamtych czasach trenowałam lekkoatletykę [nauczyłam się biegać płotki na osiem metrów między płotkami (3 kroki). W mojej byłej szkole umiała to tylko jedna dziewczyna]. Inka jest zupełnie nieusportowiona. 
4) Miałam już swojego psa (o wdzięcznym imieniu Kłopot), ona dopiero o psie marzy. 
5) Jej rodzina też jest niespecjalnie podobna do mojej (nie licząc może tego, że moja mama jest z zawodu nauczycielką jak mama Inki)
6) W dodatku moja bohaterka żyje w zupełnie innych czasach. Jak bardzo innych, miałam okazję sobie przypomnieć zaglądając do dziennika.

Mimo wszystko jestem pewna, że uda się znaleźć wspólne większości nastolatek emocje i charakterystyczne dla nastolatków relacje niezależne od tego w jakich czasach żyją.

Przy okazji odbywam całkiem interesującą podroż sentymentalną. Rozczulił mnie mój zachwyt nad spotkanymi w Parku Szczęśliwickim szczurami: (...) po raz pierwszy widziałam żywe szczury. Raz widziałam zdechłego. A nawet parę razy mi się śniły i we śnie wcale się nie bały ludzi tylko jadły z miseczek.
Trzeba przyznać, że byłam prawdziwą miłośniczką zwierząt.

Rozbawiła opisana w dzienniku kolejkowa anegdota:
Pewien mężczyzna próbował wepchnąć się do kolejki, co wywołało zrozumiały protest. Wtedy ów pan wyjaśnił, że chciał tylko sprawdzić, czy w sklepie nie ma pewnej osoby.
- To nie mógł pan zajrzeć przez okno? - zapytał jeden ze "staczy".
- Zaglądać przez okno jest bardzo niegrzecznie - odparł na to mężczyzna.

Na koniec chciałabym zacytować jedną ze znalezionych w dzienniku refleksji:
(...) wyobraźnia nam się zestarzała - napisałam po wizycie u przyjaciółki.
Najpierw wpis ten mnie rozbawił, bo, jak wynika z moich notatek, czułam się wówczas dość staro jako świeżo upieczona, czternastoletnia absolwentka podstawówki, co z dzisiejszej perspektywy może oczywiście wywołać pobłażliwy uśmieszek. Choć, z drugiej strony, być może tak samo pobłażliwie uśmiecha się osiemdziesięciolatek słysząc od czterdziestolatka "och, jestem już taki stary".
Potem jednak doszłam do wniosku, że jest w tym pozornym śmiesznym zdaniu jakaś prawda. Z przyjaciółką Anią, o której piszę w dzienniku, wymyśliłyśmy kilka niezwykłych światów. Potrafiłyśmy wsiąkać  bez reszty w te stworzone w wyobraźni krainy, chronić się w nich przed światem. W dniu, o którym mowa, doszłyśmy do wniosku, że gdzieś ta nasza dawna (charakterystyczna dla okresu dzieciństwa) zdolność do zatracania się w wyobrażonych światach zanikła. Nasza nostalgia była więc w pełni zrozumiała. Z drugiej strony zyskałyśmy, co widzę dopiero z dzisiejszej perspektywy, pewną sprawność przemieszczania się pomiędzy różnymi światami, lepsze umocowanie w rzeczywistości. Może więc dobrze się stało. Może należało by zastąpić słowo "zestarzała" słowem "zmieniła" albo "dojrzała". Wówczas, jednak, z pewnością nie mogłyśmy tego w ten sposób zobaczyć.

Ja w każdym razie mam poczucie, że te wyobrażone światy wciąż są mi dostępne, że nie zgubiłam do nich klucza. Ciekawe jak to jest z moją przyjaciółką z dziecięcych lat, współautorką najpiękniejszych marzeń?

środa, 30 stycznia 2013

Kolekcjonerka słów

Jestem kolekcjonerką słów. Gromadzę je namiętnie. W komputerze gigabajty rozmaitych wersji rozmaitych tekstów literackich i nieliterackich; maile, których nie mam serca kasować... W zakamarkach mojego domostwa tony książek potrzebnych i nie, stosy kartek, karteluszek, zeszytów, listy, dzienniki, notatki, niedokończone utwory... Najwięcej tego w mojej niegdysiejszej pracowni plastycznej, która po przejściu różnych klęsk żywiołowych głównie związanych z wodą (okresowe podtopienia) i kurzem (każdy kto tam zajrzy przyzna, że kurz również może być trudnym do ogarnięcia żywiołem) dawno przestała pełnić swą pierwotną funkcję zamieniając się w graciarnię.
Dziś korzystając, że od dłuższego czasu nie było w mojej graciarnio-pracowni potopu postanowiłam tę pierwotną funkcję częściowo przywrócić i przygotować miejsce do prasowania... kalki. Po co to robię? O tym chyba innym razem. Żeby nie odciągać uwagi Czytelnika od głównego tematu, którym jest kolekcjonowanie słów.
Otóż przy okazji porządków sięgnęłam po kilka zalegających mojej graciarnio-pracowni zeszytów. Jeden z nich zaczęłam nawet czytać. Rok 1998. Czas przełomowy zarówno dla kraju (by nie powiedzieć całej Europy) jak i dla mnie osobiście. Studiowałam wówczas na wydziale Malarstwa warszawskiej ASP. Zeszyt zaczyna się jak klasyczny scenariusz od pozornej równowagi, w której da się już zauważyć sygnały przyszłych burzliwych wydarzeń. Niektóre z zapisanych w dzienniku treści zaskakująco korespondują z jednym z projektów, którego realizację od dawna już planuję. Włączam więc magiczne myślenie i licząc, że to zmobilizuje mnie do realizacji pomysłu cytuję tu mniej osobiste (i powiązane z projektem) fragmenty dziennika. Może chwilami trochę to naiwne, ale młoda byłam i notatki mają roboczy charakter.

18.08.1989
(...)
chrześcijaństwo zakłada, że dusza ludzka jest nieśmiertelna. Ale czy wieczna? I co to znaczy wieczna? Nieskończona w czasie? W jaki sposób nieskończona? W jedną, czy w obie strony? Z tego, co się orientuję chrześcijanie twierdzą, że dusza nie umiera nie wykluczając jednak  jej narodzin. Istnienie duszy zaczyna się więc wraz z narodzinami czy też poczęciem człowieka. Czyli prezentuje się jak półprosta - nieskończone, ale tylko w jednym kierunku. Bierze początek w określonym punkcie i dalej dąży do nieskończoności. Wieczność istnienia duszy lepiej obrazuje teoria reinkarnacji - przypomina ona linię prostą - bez początku i bez końca. (...) 
Kiedyś pomyślałam sobie, że być może dusza ludzka rozkłada się w duszy świata (kosmosu?) tak jak rozkładają się szczątki cielesne, przenikając do gleby, bakterii, ciał roślin i zwierząt itp. Krąży więc duszy świata jak materia i energia w przyrodzie (...). 

Do tego pasowałby wiersz napisany w tym samym mniej więcej czasie:

ten taniec
mieszanie się oddechu z drzewem
wsiąkanie światła w zieleń
to atomy w pląsach zmieniają partnerów
liść przestaje być liściem
choć jeszcze nie zmienił się w ziemię
można zaistnieć nawet w kamieniu
zrosnąć się z resztą siebie
kolory wracają do swoich zapachów
muzyka gra z własnym obrazem
słychać kiełkowanie planet
i jak wiatr przesypuje gwiazdy