środa, 31 marca 2010

Sezon 1, odcinek 41.Warmińskie opowieści (2), czyli serial w serialu.

                                  Widok z kuchennego okna

Tym razem zamiast głębinowych retrospekcji skrót wiadomości z naszej warmińskiej wsi, ponieważ musiałam spisywać wywiad i nie miałam czasu na pisanie długich postów:

Sobota:

– Po drodze cierpieliśmy obserwując skutki kolejnych wycinek drzew w przydrożnych, liczących sobie nawet setki lat alejach.

– Mazurskie jeziora wciąż zamarznięte, 

– ale bociany już wróciły :)

– Wróciły również myszy do naszej chatki – to znaczy na razie widziałam jedną.

– Wody w rurach (jak na razie) nie udało się uratować (szczęśliwie poratowali nas sąsiedzi).

– Za to mnóstwo wody spadło z nieba.

– Dlatego Darek nie zrobił zaplanowanych zdjęć (choć tym razem wziął aparat)

– Nie wykonał też zaplanowanych prac remontowych, ponieważ zapomniał narzędzi.

– Za to wykonał inne (nieplanowane).

– Tym razem udało mi się uniknąć kontaktu z przedświąteczną świeżonką. Do zeszłego roku nawet nie wiedziałam, że coś takiego istnieje i przeżyłam niezłą traumę na widok wybebeszonej świni na podwórku jednego z sąsiadów. Zaczęłam się nawet zastanawiać, czy ja w ogóle nadaję się na wieś.

– Pod kuchennym oknem przespacerował lis, mogłam go bardzo dokładnie obejrzeć.

REKLAMA:

Nowe Kino Nokowe: właśnie opublikowałam nowy post na założonym niedawno blogu filmowego projektu, który koordynuję. Nie zapomnijcie też przeczytać wcześniejszego wpisu - relacji z poprzedniej projekcji.

http://kinonokowe.blogspot.com/

Niedziela:

- Słońce wyszło, a tu trzeba wyjeżdżać :(

- Drobna awaria w drodze. Gwałtowne hamowanie i leżące w tyle samochodu jajka przefrunęły dziarsko do przodu rozbijając się w rozmaitych zakamarkach.

REKLAMA:

Pierwszy (prawdopodobnie) internetowy serial na podstawie pierwszej (prawdopodobnie) internetowej powieści! Kto nie widział jeszcze pilota "www.terapii" niech koniecznie wstąpi TUTAJ!!! 

Poniedziałek/po powrocie: 

Dzień chorób i bardzo smutnych wiadomości. 

Cdn.

PS. Początek tego wątku - TUTAJ!  

piątek, 26 marca 2010

Sezon 1, odcinek 40. Jawnik (część 1)

Jawnik to odwrotność sennika, pomaga wróżyć z jawy.

Dodzwonić się do rejestracji za pierwszym razem - Oj, będzie się działo! Wzmożony ruch w różnych życia dziedzinach!

Tydzień lekarski mieć - lęk przed służbą zdrowia zostanie ci odjęty.

Gombrowicza zacytować - będziesz korespondować w sprawach wydawniczych.

Wyrzec się branży filmowej w rozmowie z mężem - branża filmowa przypomni sobie o tobie.

Nazwać swój blog serialem - jeden z wątków życia twego splecie się z telenowelą.

Mąż twój Junga czyta - nagrasz intrygujacy wywiad na temat teatru obrzędowego w psychoterapii grupowej.

Kolor pomarańczowy wybrać - czeka cię rozmowa z sympatycznym producentem.

czwartek, 25 marca 2010

Sezon 1, odcinek 39.Lubię paski, lubię czerwień i czerń, czyli Wstęp do Nieskończoności


Czerwono-czarny dyptyk – jeden z obrazów z mojego dyplomowego cyklu 


(...) wiele z dawnych pragnień i niezrealizowanych (...) zjawisk (...) dotyka spraw na tyle dla mnie istotnych, że powracają, co pewien czas i do tej pory mnie poruszają. Zapragnęłam więc (...) powołać do życia wymyślony kiedyś Teatr Zbrodni, Teatr Czystej Treści, literaturę opartą na słowach skondensowanych i związaną z nimi grafikę poezyjną, Fabrykę Nieskończoności, czy też Instytut Poszukiwań Wspólnego Źródła Wszelkich Sztuk i Działań... A jak to zrobić jeżeli ma się świadomość, że realizacja tych wszystkich koncepcji w takim wymiarze, w jakim bym chciała, jest niemożliwa. (...) Jedynym wyjściem jest napisanie naukowych, a jeszcze lepiej popularyzatorskich opracowań dotyczących tych wymyślonych (...) zjawisk tak jakby one istniały naprawdę.

Zacytowane powyżej słowa napisałam osiemnaście lat temu. Znalazły się one we Wstępie do mojej pracy magisterskiej poświęconej nieistniejącym zjawiskom w kulturze i sztuce. Po co dziś do nich wracać?
Ponieważ, jak można przeczytać powyżej, wiele dawnych pragnień do dziś mnie porusza, więc tekst nadal jest aktualny.
Ponieważ mam wrażenie, że zamiast świadomie rezygnować, zbyt często pozwalam, by „samo mi się rezygnowało” (o tym również mowa w tekście).
Ponieważ, przynajmniej w pewnych aspektach byłam wówczas mądrzejsza niż dziś i warto sobie tę młodzieńczą mądrość przypomnieć. A już na pewno bardziej odważna i, o dziwo, łagodniejsza dla siebie. To również warto przywołać.
Ponieważ niektóre pomysły wówczas niemożliwe do realizacji w dzisiejszych warunkach nabierają aktualności np. idea nakręcenia filmu „dokumentalnego” o nieistniejących zjawiskach w kulturze i sztuce (całkiem o niej zapomniałam). Również internet otwiera szanse, wówczas całkiem dla mnie niedostępne.
Ponieważ nigdy nie porzuciłam zamiaru stworzenia „książki bez początku i bez końca” (pomysł już wówczas nie najnowszy). Kiedyś miałam „nadzieję, że moja praca magisterska zainicjuje powstanie”jej postanie. I co z tego wynikło? Przez te osiemnaście lat dopisałam tylko jeden „rozdział”. Wierzyłam również, „że będzie ona jedynie uzupełnieniem innych działań, bo żeby pisać o czymś z czego się zrezygnowało trzeba mieć coś, co się udało zrealizować.”
No jednak coś udało się zrealizować, choć czasem te realizacje szły w dość nieoczekiwanym kierunku i prowokowały kolejne rezygnacje – jest więc „materiał” na kolejne postacie.

Na razie jednak zapraszam czytania „Wstępu do nieskończoności”. Całość tekstu (z komentarzem) tutaj (w Dziale Sztuk Nieobecnych). 

Wątek zainicjowany w odcinku 35.

P.S. Przy okazji zapowiadam publikację „Teatru Zbrodni” (również w Dziale Sztuk Nieobecnych)

środa, 24 marca 2010

Wiadomości

Korzystając z przerwy w emisji kolejnych odcinków serialu nadaję skrót wiadomości:

– W nawiązaniu do tego, co dzieje się za oknem, portal ngo.pl opublikował mój wywiad z panią Jolantą Pawlak z Pierwszej Warszawskiej Agendy 21 – wywiad bardzo zielony :)

– Właśnie dodałam nowy artykuł do „Dzialu Sztuk Nieobecnych” na swojej stronie. Artykuł nosi tytuł „Wstęp do Nieskończoności”. W kolejce czeka „Teatr Zbrodni”.

– Udało mi się za pierwszym razem dodzwonić do rejestracji szpitala!!! W dodatku termin oczekiwania na wizytę do chirurga krótki!!! Z tego wszystkiego zapomniałam anulować  konsultacje u pana vice. Ogólnie - tydzień mamy wybitnie lekarski (m.in. kolejne etapy diagnozy schizofrenii nóg)

– Zupełnie przypadkowo odkryłam cudowne bazgroły. Dla wyjaśnienia: bazgroły to rysunki, które robię kiedy nie wiem, że rysuję, a które mój mąż uwielbia umieszczać w tle tła mojej strony. Czasem trafiają tam również nieco bardziej świadome, ale nie mniej bazgrołowate szkice. Ale rzadko. W dodatku po latach czasem trudno jedno od drugiego odróżnić. Tak więc niewykluczone, że już wkrótce coś nowego się pojawi w tle mojej stron
P.S. Z ostatniej chwili - właśnie odnalazłam informację o "Wyspie" na bolgu Magdy Dąbały :) Piszę o tym, bo miałam w całej sprawie swój udział i odsyłam do źródła.

Sezon 1, odcinek 38. Kto usługuje służbie zdrowia?

No chyba ja. Wraz z moją rodziną. Byłabym niesprawiedliwa przemilczając fakt, że spotkałam w swojej „karierze” matki dziecka zdrowotnie problematycznego wielu fantastycznych lekarzy. Jednak sam mechanizm funkcjonowania służby zdrowia, wciąż jest dla mnie nie do ogarnięcia (może jestem mało inteligentna?).

Mniej więcej półtora roku temu nad kolanem mojego syna pojawił się pokaźny guz. Panika – od guza na udzie rozpoczęła się choroba mojego nieżyjącego już taty. Szczęśliwie usg wykazało, że w guzie jest płyn, co praktycznie wykluczyło nowotwór. Ostatecznie zdiagnozowano ganglion, tyle że umieszczony w nietypowym miejscu. Odetchnęliśmy z ulgą.
Potem syn miał dwie punkcje (po „państwowemu”). Pierwszą chcieli zrobić mu pod narkozą, ale chłopak uparł się, że woli „na żywca” (podobno prawie nie bolało). 

Wkrótce ganglion odrósł, więc zrobiono kolejną, ostrzegając, że historia może się powtórzyć i zakazano wysiłku fizycznego na kolejny miesiąc.

Trochę mnie zaniepokoiła wizja powtarzających się punkcji, a zwłaszcza braku ruchu. Zaczęłam się zastanawiać, czy brak aktywności fizycznej u tak młodej osoby nie jest bardziej szkodliwy niż sam ganglion. Tak więc, mimo, że klimat w szpitalu, do którego syn trafił był sympatyczny wybrałam się do polecanej przez zaprzyjaźnionego rehabilitanta pani ortopedy (prywatnie).
Pani ortopeda odradziła punkcje jako nie tylko nieskuteczne, ale również mogące skomplikować sytuację (podział na mniejsze guzki – w tej chwili syn ma już chyba trzy). Mieliśmy się nie przejmować gdy ganglion się odnowi, a syn miał prowadzić normalny tryb życia. No chyba, że guz urośnie bardzo duży, zacznie przeszkadzać i boleć – wówczas trzeba zrobić zabieg chirurgiczny, czyli po prostu go wyciąć.

Odrósł. Początkowo nie przejmowaliśmy się tym, a syn prowadził normalny tryb życia. Niestety, w pewnym momencie ganglion zrobił się bardzo duży, coraz bardziej bolał i przeszkadzał. A więc kolejna wizyta (prywatna) u pani ortopedy (sto kilkadziesiąt złotych za wypisanie skierowania na zabieg do szpitala – innego niż ten poprzedni), no i kolejne badania (również prywatnie).
Trochę to wszystko okazało się bez sensu, ponieważ gdy zadzwoniłam na  oddział powiedziano mi, że syn i tak musi przejść normalną (normalną?) procedurę, czyli: skierowanie do poradni chirurgicznej od lekarza pierwszego kontaktu, wizyta w poradni i dopiero potem oczekiwanie na przyjęcie do szpitala. 

Syn dostał skierowanie, a ja przez kilka dni bezskutecznie próbowałam dodzwonić się do rejestracji, żeby zapisać się na wizytę. Skończyło się na tym, że musiałam osobiście wybrać się do Warszawy, po to tylko, by odstać swoje w kolejce i otrzymać termin wizyty, szczęśliwie nie tak odległy.  

Do chirurga wybrał się z synem Darek. Zgodnie z zaleceniami pani rejestratorki przybyli godzinę wcześniej, żeby zdążyć załatwić formalności. Ponoć takiej kolejki do rejestracji jeszcze nie widzieli (a widzieli w tej kategorii sporo, możecie mi wierzyć). Szczęśliwie synowi udało się jakimś cudem zdobyć numerek (w rejestracji panuje system numerkowy, jak na poczcie) o czterdzieści parę osób wcześniejszy. W związku z tym weszli do gabinetu z „zaledwie” kilkudziesięciominutowym opóźnieniem.
Chirurg obejrzał nogę i dokumentację (w tym skierowanie na zabieg) i stwierdził, że sam nie podejmie decyzji, konieczna jest konsultacja vice-ordynatora. A więc znów do rejestracji, by wyznaczyć kolejny termin, tym razem kilkutygodniowy.

Wobec powyższej sytuacji naszły mnie wysoce uzasadnione obawy, że kiedy syn zakończy „normalną” procedurę będzie już człowiekiem pełnoletnim (na początku czerwca kończy 18 lat) i trzeba będzie rozpocząć kolejną „normalną” procedurę, tym razem w dorosłej służbie zdrowia.  
Ktoś mi doradził, by wybrać się pana vice-ordynatora prywatnie. Tam są krótsze terminy, co zwiększa szansę, że wyrobimy się przed osiemnastką. Wygooglałam więc pana doktora i zamówiłam wizytę w prywatnej przychodni, prawie miesiąc wcześniejsza od tej państwowej.

Zaraz po wyjściu z gabinetu zatelefonował do mnie Darek. Trzeba wziąć od lekarza pierwszego kontaktu skierowanie do poradni chirurgicznej (znowu? dopiero, co brałam?), zapisać syna na wizytę i pokazać chirurgowi napisaną przez pana vice-ordynatora karteczkę o skierowaniu na leczenie chirurgiczne. Wówczas syn zostanie przyjęty na oddział. I naturalnie wizytę, tę za miesiąc, anulować. Zgłupiałam wobec tej kolejnej procedury. A może jednak nie anulować? Co będzie, jeśli na nowo wyznaczoną wizytę w poradni chirurgicznej przyjdzie nam poczekać dłużej niż na zaplanowaną już jakiś czas temu konsultację u pana vice?
Jakby tego było mało pan vice wysyłał sprzeczne komunikaty. Choć wprost tego nie powiedział wydawał się sceptycznie koncepcji chirurgicznego usunięcia guza. Po co więc napisał karteczkę ze skierowaniem na zabieg? W dodatku przyznał, że nawet po operacji taki ganglion może odrosnąć, choć zdarza się to stosunkowo rzadko?
No i bądź tu mądry? Chyba zapiszę się na medycynę. 

wtorek, 23 marca 2010

Sezon 1, odcinek 37. Cytaty

Oto, co o swoim „blogu” ;) pisał Gombrowicz:

Dzięki Ci też, Najwyższy za „Dziennik”. Jednym z najdramatyczniejszych momentów mojej historii był ten sprzed lat dziesięciu, gdy rodziły się pierwsze fragmenty „Dziennika”. O, drżałem wtedy! Porzuciłem język groteskowy moich dotychczasowych utworów, jak się zdejmuje pancerz – tak bezbronny czułem się w dzienniku, taki strach mnie brał, że w prostym słowie wypadnę blado! Czyż nie był to mój czwarty debiut, najniebezpieczniejszy? Ale potem! Jakaż pewność, gdy okazało się, że od biedy mogę komentować siebie – tego mi trzeba było, stać się własnym krytykiem, glosatorem, sędzią, reżyserem, odebrać tamtym mózgom moc wyrokowania... wówczas dokonała się moja niezależność!

(Witold Gombrowicz „Dziennik 1957-61)

poniedziałek, 22 marca 2010

Sezon 1, odcinek 36. Nareszcie!!!

Po czym rozpoznać wiosnę? Po sąsiadach wylegających do swoich ogródków, przebiśniegach, fruwających cytrynkach, kawie na tarasie i dżdżownicach w kompoście :)

P.S. Niestety, zanim wpadliśmy na pomysł, żeby zrobić zdjęcie - dżdżownice się rozpierzchły (zupełnie jak tydzień temu dziki) . Do zdjęcia pozowali tylko maruderzy.
Postanowiliśmy więc w przyszłym roku sfotografować pierwsze  wiosenne odkrycie dżdżownic w kompoście.

sobota, 20 marca 2010

Sezon 1, odcinek 35. Lubię paski, lubię koła...

Już jakiś czas temu odkryłam „winowajcę” rozlicznych retrospekcji, których doświadczam w tym roku. Jest nim opublikowane powyżej zdjęcie. A wszystko zaczęło się od kradzieży. 

„metafory są niebezpieczne. Miłość może się zacząć od jednej metafory” napisał Milan Kundera w „Nieznośnej Lekkości Bytu”. Nie tylko miłość. Również zmiana – dodam. Nawet jeśli chodzi o metaforę wyrażoną obrazem.

Kiedy koniec ubiegłego roku, trochę na własne życzenie i przez własną nieostrożność straciłam portfel (były w nim wszystkie dokumenty, karta kredytowa,masa wizytówek i rozmaitych papierzysk a także odrobina gotówki) najbardziej szkoda mi było zdjęcia, które nosiłam w jednej z kieszonek portfela (jakie to zdjęcie? - o tym w jednym z następnych postów). Byłam w dołku i ta kradzież stała się dla mnie metaforą rozmaitych niefartów i niepowodzeń. Postanowiłam więc jakoś ją w swoim umyśle przewartościować. Wyobraziłam sobie, że ta kradzież jest wezwaniem do zmiany, sygnałem do zamknięcia pewnego etapu wyrażonego wizualną metaforą określoną przez noszone w portfelu zdjęcie. 

Postanowiłam, że do nowego portfela włożę inne. Nawet jeśli tamto jakimś cudem się odnajdzie. Z nowym zdjęciem wejść w nowe życie. Leżąc w ciemności, podczas bezsennej nocy zastanawiałam się nad wyborem. I wówczas przypomniałam sobie odnaleziony parę miesięcy wcześniej małoobrazkowy slajd, a może negatyw (?) pochodzący zapewne z końcówki lat osiemdziesiątych. To właśnie fotografia, którą zamieściłam powyżej. No może niedokładnie, ponieważ zapamiętałam ją zupełnie inaczej. Więcej pasków, więcej kółek, mniej Doroty, a zwłaszcza mniej nóg. No ale trudno. Ponieważ nie mogę sfotografować obrazu, który ujrzałam w swojej głowie tamtej nocy muszę się posłużyć tym zdjęciem. 

Skąd taki wybór? Ponieważ fotografia pochodzi z czasów, w których narodziło się mnóstwo idei i pomysłów, które wciąż są we mnie żywe i domagają się kontynuacji.

Ponieważ to, to, co sztuczne (od „sztuki”) łączy się w nim z tym, co naturalne.

Ponieważ wyraża rytmy, a rytm stał się dla mnie początkiem świadomego malowania. Pamiętam jak w ramach przygotowań do egzaminów na ASP męczyłam się nad przenoszeniem martwych natur z, że tak się współcześnie wyrażę, realu na zamkniętą w prostokącie płaszczyznę płótna lub papieru. Właściwie wszystko wydawało się ok. – wyczucie koloru, swoboda operowania pędzlem, faktura... Wszystko, prócz kompozycji. Aż do dnia, w którym ktoś ułożył w pracowni martwą naturę opartą na rytmach. Może zresztą tamta martwa natura nie różniła się specjalnie od innych, tyle, że ja dostrzegłam w niej rytm. Złapałam w niej rytm. Złapałam rytm w malarstwie. I od tej chwili, idąc za tą metaforą, komponowanie płaszczyzny przestało być dla mnie męką, a stało się tańcem. Zwłaszcza, gdy kompozycja oparta była na rytmach.

Wybrałam je również dlatego, że jego rytm składają się z linii i kół, a koła i linie to najważniejsze dla mnie figury. Lubię koła, bo pozwalają przeprowadzić „link” między mikro i makro-światem. Równie dobrze można nimi wyrazić jednokomórkowy organizm, jak wirującą w kosmosie planetę. Lubię lubię paski, bo pozwalają wyobrazić sobie linię prostą bez początku i końca, przeprowadzić „link” między rytmem linii zaoranego pola, a nieskończonością. A najbardziej lubię tworzyć „linki” pomiędzy kołem, a prostą, choć, pozornie, trudno, o bardziej „sprzeczne” ze sobą figury. A może właśnie ta sprzeczności i potrzeba jej przełamania najbardziej mnie pociąga. Form znoszących tę sprzeczność szukałam w naturze i w kompozycjach swoich obrazów. Wszak to, co wydaje się fragmentem linii prostej (odcinkiem) może być w istocie częścią gigantycznego koła (patrz linia horyzontu). Fale rozchodzące się wokół wokół rzuconego w wodę kamienia rozpoczynają swój „taniec” od koła, by skończyć na formie zbliżonej do prostej.

I w ten sposób od zdjęcia, na którym (wbrew moim intencjom) nogi wysunęły się na pierwszy plan przed koła i paski, nieoczekiwanie (a może właśnie oczekiwanie) przeszliśmy do nieskończoności.

Nawiasem mówiąc najbardziej lubię obrazy, które przenoszą spojrzenie poza kadr, w nieskończoność właśnie (zawsze dążyłam, by stworzyć tego typu kompozycję) i teksty, które przenoszą wyobraźnię poza słowa. – napisałam niedawno w odpowiedzi na komentarz do jednego z poprzednich postów (jak już tu wspominałam komentowanie odbywa się zazwyczaj na Facebooku, ale nie mam nic przeciwko komentarzom tutaj ;) będzie mi bardzo miło)

Zdjęcia do dziś nie umieściłam w swoim portfelu i pewno już tego nie zrobię (z powodu przewagi nóg nad paskami). Jednak fakt, że stworzyłam jego obraz w swojej wyobraźni (zbudowałam wizualną metaforę) sprawił, że zaczęło działać w moim życiu. Rok 2010 pełen jest retrospekcji, mniej lub bardziej sentymentalnych podróży w przeszłość, odnawiania kontaktów (np. ze znajomymi z ASP), odzyskiwania energii i powracania idei, które mają swoje źródło w dawnych czasach, przewartościowań w pisaniu, a nawet pojawiających się ni stąd ni zowąd propozycji wystawienniczych. Czuję że czas na zmianę, czas zamknąć poprzedni okres i iść do przodu, co paradoksalnie związane jest z oglądaniem się do tyłu.

Dlatego, w ramach finału tego odcinka, chciałabym przytoczyć fragmenty tekstu, który również powstał w „tamtych czasach” (przełom lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych). Cytat pochodzi z mojego opracowania poświęconego nieistniejącemu (wymyślonemu przez mnie artyście)

Niezwykłe znaczenie przypisywał Słomiński kompozycji, od której wymagał nie tyle atrakcyjności, co zdolności wyrażania i nazywał świadomością obrazu. Twierdził, że tworzenie kompozycji o określonym charakterze jest niemożliwe (chyba, że chodzi o czerpanie z gotowych wzorów) dopóki nie nastąpią autentyczne zmiany w świadomości. Słomiński był bardzo często karcony przez swoich kolejnych nauczycieli rysunku za kompozycje. Twierdzili oni, że posiadając pewną łatwość i swobodę rysowania (co chwilowo utracił, gdy przy swoich „paleolitycznych”obrazach próbował się właśnie na tym skoncentrować) nie umie komponować płaszczyzny. Prawdę powiedziawszy sam w to w końcu uwierzył. Problem polegał na tym, że żądano od niego kompozycji zamkniętych, tak silnie zakorzenionych w naszej kulturze, a osobliwie umysłach nauczycieli, z którymi los go zetknął. On natomiast uważał takowe za nienaturalne i sprzeczne z doświadczeniem. Czuł, że istnieje ogromna całość, której on nie jest w stanie objąć. Za każdym razem zobaczyć może tylko fragment, który ma swój dalszy ciąg gdzieś poza polem jego widzenia. Z tego też powodu trudno mu było cokolwiek doprowadzić do końca i prawie zwątpił, czy kiedykolwiek mu się to uda. Sam nie miał nigdy do czynienia z czymś, co byłoby skończone i zamknięte. Wszystko zmieniało się i miało swoja kontynuację w czasie i przestrzeni. Dopiero później uwierzył, że możliwe jest doświadczenie całości, twierdził jednak, że jest ono nieprzekazywalne. Tę swoja wizję świata próbował początkowo instynktownie i nie zadając sobie z tego sprawy wyrażać za pomocą kompozycji otwartych.
Przez długi czas mu się to nie udawało, tym bardziej, że trudno mu było wyzwolić się spod narzuconej mu wizji rzeczywistości. To, co wszystkim dookoła, w tym również jemu wydawało się nieporadnością, brakiem talentu bądź doświadczenia, było wyrazem jego naturalnych skłonności; zapowiedzią dalszego rozwoju.

(fragment „Marzycielskiej Geometrii i Fabryki Nieskończoności” - drugiej części dyptyku, który złożył się na moją pracę magisterską poświęconą nieistniejącym zjawiskom w kulturze i sztuce)

Wróćmy jednak do znaczenia, jakie miała dla Słomińskiego linia prosta. Prawdę powiedziawszy przez długi czas była dla niego swego rodzaju udręką, ponieważ nie potrafił jej wyrazić. Nie wystarczyło mu narysowanie linii od końca do końca kartki, nawet jeśli dla podkreślenia jej transcendentalnych właściwości rysował wokół wypełniającej kartkę kompozycji ramkę, przez która linia się przebijała. Taka linia dla maksymalistycznie nastawionego Słomińskiego była jedynie odcinkiem. Zastępczo więc rysował koła „bo jak inaczej wyrazić nieskończoność na kartce” i „co zrobić z odcinkiem, żeby go pozbawić końców”. Pragnienie zmaterializowania linii prostej wiązało się ściśle z potrzeba tworzenia kompozycji wykraczających poza format obrazu. Nic więc dziwnego, że koło wydawało mu się formą zbyt zamkniętą. Zastępował je czasem kompozycją z rozchodzących się wokół centrum okręgów o coraz to większym promieniu, których narastanie zdawało się przekraczać ramy płótna i ciągnąć w nieskończoność lub spiralą, która jednocześnie załamywała symetrię obrazu. Jednak spirala również go nie satysfakcjonowała, jako, że posiada w swoim centrum początek.

Koło nie ma początku ani końca, ale ma swoje granice. Nazywał je figura kompromisu między ludzką tęsknotą do nieskończoności, a świadomością własnej ograniczoności. Później nazwał je figurą zgody – zgody na tęsknotę i ograniczenia. Jego stosunek emocjonalny uległ wyraźnemu ociepleniu. Wyznał mi kiedyś, że było to związane z dramatycznymi wydarzeniami, które skłoniły go, by swą niedoskonałość i ograniczenia nie tylko zaakceptować, ale wręcz polubić. „Ludzie najchętniej wpisywali swe pragnienia w koło” zauważył obserwując formy, którymi posługiwały się rozliczne kultury w celu wyrażenia sfery sacrum. Początkowo uważał to za pomyłkę (powinni raczej zająć się linią prostą) później za wyraz głębokiej mądrości, a koło za figurę bliską człowiekowi jak żadna inna. Dostrzegł w niej formę, jakiej od dawna poszukiwał, pozwalającą pokazać przenikanie się makro- i mikro- światów, wyrazić przekonanie, że to, co „odległe i nieskończone – kosmos, odległe galaktyki, wirujące planety – ma swoje odbicie w życiu i budowie najprostszych jednokomórkowych organizmów, ruchu elektronów krążących wokół atomowych jąder (...) formę, która od wieków pozwala ludziom wyrazić na ograniczonej przestrzeni, to co nieskończone i wieczne (...) ukazywać mistyczne tęsknoty, leżące u podstaw wszelkich religii i kultur”.

(fragment „Marzycielskiej Geometrii i Fabryki Nieskończoności” - drugiej  części dyptyku, który złożył się na moją pracę magisterską poświęconą nieistniejącym zjawiskom w kulturze i sztuce)

środa, 17 marca 2010

Sezon 1, odcinek 34. Co jest treścią płatka śniegu?

Choć śnieg, który padał podczas naszego powrotu z Warmii nie był pierwszym, lecz, jak sądziłam (niesłusznie zresztą) ostatnim przypomniał mi się wiersz, który napisałam przed dwudziestu laty. Przytaczam go tutaj z pamięci:

Pierwszy śnieg jak biały laserunek. Misterne formy

topią się na rozgrzanych z emocji policzkach. Pytasz: Co jest treścią

płatka śniegu? Kropla wody?

wtorek, 16 marca 2010

Sezon 1, odcinek 33. Serial w serialu, czyli warmińskie opowieści (1)


Widok z naszej kuchni (zdjęcie zrobił Darek komórką) 


„rok temu z okładem urzeczywistniłam jedno ze swych życiowych marzeń. Dziś się zastanawiam, czy niektóre marzenia nie powinny pozostać... w sferze marzeń.” – napisałam w pierwszym poście tego bloga. Chodziło o kupno chałupki na Warmii. Nie zliczę ile razy żałowałam tej decyzji. Zwłaszcza z uwagi na rozgrzebany remont i problemy finansowe, z którymi ostatnio się borykamy. Dom kupiliśmy w przeddzień kryzysu finansowego, o którym wszyscy już wówczas mówili, ale mało kto weń wierzył. My w każdym razie nie, a w każdym razie nie wierzyliśmy, że dotknie on nas. No cóż, wystarczyło, że dotknął naszych klientów.
Dziś jestem w swojej warmińskiej chałupce po raz pierwszy w tym roku (chwilowo nie bardzo się ona nadaje się na zimowe czasy) i mam wrażenie wszystko jest tak jak być powinno. Nie denerwuje mnie nawet fakt, że z kranu nie leci woda, choć jeszcze dziś w południe, zaraz po przyjeździe gotowa byłam z tego powodu popaść w depresję. Teraz myślę sobie, że jakoś to będzie. Pewno rura przemarzła w jakimś tajnym miejscu (cały dzień farelkiem grzaliśmy ścianę pod zlewem z nadzieją, że problem ustąpi). Byle nie pękła. A nawet jeśli, nie będę się o to w tej chwili martwić.

Już wizyta u naszych najbliższych sąsiadów przywróciła mi właściwe podejście do problemów. Janek i Jadzia hodują krowy, kupujemy u nich mleko i jajka, dostajemy rozmaite smakołyki i przy okazji każdego przyjazdu wpadamy na kawę. Są bardzo sympatyczni i życzliwi. Zresztą, jak już jakiś czas temu zauważyliśmy, bez takiej sąsiedzkiej pomocy po prostu nie da się na wsi przetrwać. Czasem myślę sobie, że ludzie tutaj (przynajmniej niektórzy) potrafią lepiej żyć. Spotykają się z rodziną i przyjaciółmi tylko po to, żeby pogadać. Janek i Jadzia opowiadali jak zimą urządzali kuligi, palili ogniska, dzieciaki szalały na sankach. A my całą tę niezwykłą zimę spędziliśmy z nosami w komputerach, chociaż las mamy nieomal za oknem, podobnie jak staw, który na kilka miesięcy zamienił się w lodowisko.
 
Po kawie przekształciliśmy się budowlańców, co w umiarkowanych dawkach, nie jest aż tak upierdliwe. Przy okazji Darek odkrył, że pod jednym z pokoi prawdopodobnie jest piwnica. Poczuliśmy zew przygody, gdy zaczęliśmy się zastanawiać jakie skarby, tudzież ślady jakich zbrodni mogą się w niej znajdować. Doszłam nawet do wniosku, że fatalny stan podłogi ma może jakieś „plusy dodatnie” (jak mawiał klasyk polskiej myśli paradoksalnej). Trzeba będzie ją wymienić, a przy okazji dobrać się do ukrytych pod zniszczonymi deskami „tajemnic”. ;)
Podobną ekscytację przeżywaliśmy penetrując piwnicę pod kuchnią. No może trochę mniejszą, ponieważ nie była to żadna tajna piwnica, o której nikt nie wie, lecz całkiem zwyczajna piwniczka, do której się wchodzi przez klapę w podłodze,choć klapę tę było bardzo trudno otworzyć. Efekt eksploracji okazał się całkiem interesujący. Odkryliśmy „archeologiczne” przetwory, które mimo upływu lat nie straciły przydatności do spożycia. Do dziś zajadamy się ogórkami w occie przygotowanymi przez poprzednią właścicielkę.

W ramach odpoczynku po robotach budowlanych wybraliśmy się na łąki, gdzie spotkała nas jeszcze większa przygoda. Natknęliśmy się na... stado dzików (8 sztuk). Znów ogarnął nas dreszcz emocji, więc nie pomni na mrożące krew w żyłach przekazy ustne, pisemne i filmowe, którymi karmi się takich jak my mieszczuchów, podeszliśmy do nich zadziwiająco blisko. Nie ukrywam, że na wszelki wypadek zerkaliśmy na okoliczne drzewa, bowiem każdy Polak wie, że „Kto spotyka w lesie dzika...” itd.
Byliśmy tak przejęci sytuacją, że zapomnieliśmy zrobić zdjęcia. Nie mieliśmy, co prawda aparatu, ale od czego komórka? Pomysł, że telefonem też można fotografować dziki przyszedł nam do głowy już po fakcie – to znaczy, gdy dziki zauważyły nas i uciekły (koniec końców to my okazaliśmy się groźniejsi ;)). Skończyło się więc na zdjęciu dziczych tropów.


Sfotografowane przez Darka ślady ucieczki - bynajmniej nie naszej;)


Widzieliśmy też sarny, zające i kontemplowaliśmy rudości i biele krajobrazu na jednej z licznych tu ambon.

W tej chwili niczego nie żałuję, choć nie mam pewności jak długo stan ten potrwa. Ogień pali się pod kuchnią, za oknem cichość i jest mi naprawdę dobrze.

Retrospekcja:
Pewnego dnia Darek pokazał mi ofertę na Allegro dotyczącą sprzedaży domu na Warmii. Nie było zdjęcia i w ogóle niewiele można było z niej wywnioskować, więc trudno powiedzieć,co nas skłoniło, by przejechać 300 km. i zobaczyć dom w realu. A jednak to zrobiliśmy. Przybyliśmy na miejsce i od razu poczułam, że jeśli nie teraz to chyba już nigdy, jeśli nie ten to żaden! Dom nie leżał może na końcu świata (jak sobie wymarzyłam dwadzieścia lat wcześniej), ale na końcu wsi, na wzniesieniu. Z jednej strony rozciągały się aż po horyzont krzaczory, łąki i cudowny wąwóz ze strumieniem. Z drugiej widać było położoną w dole wieś (wystarczająco blisko,wystarczająco daleko). Na wzgórzu, prócz „naszego”, było tylko jedno gospodarstwo, w odległości powiedziałabym niekolizyjnej. Sprzedający twierdzili, że mieszkają w nim młodzi i nadzwyczaj sympatycznie ludzie. Owszem mieli interes w tym, żeby tak mówić, ale faktem jest również, że od razu poczułam się na „naszym” wzgórzu bezpiecznie. Kolejnym „plusem dodatnim” okazał się fakt, że na terenie siedliska był stawik. Następnym rzeka i jezioro w całkiem znośnej odległości. Wszystko wyglądało prawie dokładnie tak jak sobie wymarzyłam (to znaczy w wersji zmodyfikowanej przez czas)

Jeszcze głębsza retrospekcja:
Piszę o dokonanych przez czas modyfikacjach ponieważ idea znalezienia idealnego domu na idealnym odludziu towarzyszyła nam nieomal od zarania naszego związku. Tyle tylko, że w międzyczasie ulegała zmianom.
Poszukiwania zaczęliśmy ponad dwadzieścia lat w jeleniogórskim, gdzie nasz znajomy kupił duży poniemiecki dom. Jeśli jednak ktoś myśli, że w tamtych czasach poniemiecki dom (nawet duży) nas satysfakcjonował, jest w błędzie. My szukaliśmy dla siebie pałacu. A w tamtych czasach było ich w jeleniogórskim jeszcze sporo. Z perspektywy czasu można powiedzieć, że im mniej mieliśmy pieniędzy w tym większe celowaliśmy rezydencje.
Nasza obecna chałupka na Warmii bardzo odbiega od tamtych ideałów i w niczym nie przypomina pałacu. Przed wojną nie mieszkał w niej książę, ani hrabia, tylko pracownik bogatego bauera.
Nie to było jednak przyczyną wątpliwości, które nas ogarnęły, gdy po pierwszych oględzinach wróciliśmy z Warmii na naszą podwarszawską „nibywieś”.
Cdn.

Warmińskie mądrości i przypowieści:
Egzorcyzmy według Pięknego J.
(Piękny J. jest człowiekiem trochę tylko od nas starszym. Nazywamy go tak, ponieważ jest mężczyzną nadzwyczaj pewnym swojego uroku. A przy tym bardzo silnym – każdego położy na rękę, jak sam powiada, i Niemca i Ruska i mafioza. Przytoczoną poniżej historię opowiedział pewnego dnia Darkowi, Darek mnie, a ja ją tutaj niezbyt dokładnie cytuję)

Dziś cała Ziemia otoczona jest siecią promieni, czy to z satelit, czy to z internetu, więc na duchy nie już miejsca. Ale dawniej w każdej chałupie był duch. W mojej również. Tak okropnie hałasował na strychu, że jako mały chłopiec kuliłem się ze strachu pod kołdrą, nie mogłem spać. Aż pewnego dnia mój ojciec strasznie się zdenerwował. Poszedł na strych i nawyzywał ducha, nawyzywał. I od tej pory duch już nigdy nam nie przeszkadzał.

P.S. Tekst pisałam w sobotę off-line. Pragnę jednak donieść, że stan „nie żałuję” utrzymuje się do dzisiaj. Choć w nocy obudziło nas zimno i Darek musiał napalić w kuchni, choć rura pękła w oborze. Za to w niedzielę słyszeliśmy pierwsze nawoływania żurawi.
Optymistyczny jest również fakt, że podjęliśmy ze wszech miar słuszną decyzję o powrocie do domu w niedzielę po południu. W poniedziałek borykalibyśmy się nie tylko ze skutkami śnieżycy, ale również skutkami dwóch kraks na trasie gdańskiej przy wjeździe do Warszawy. W jednej brało udział 20, a w drugiej 30 samochodów.

poniedziałek, 15 marca 2010

Sezon 1, odcinek 32. Tak zwane zbiegi okoliczności

Czasem wydaje mi się, że zbiegi okoliczności kreowane są gdzieś gwiadzdach. W piątkowy poranek (albo południe) słuchałam audycji radiowej poświęconej kulturze lat osiemdziesiatych. W niektórych z opisywanych zdarzeń sama uczesticzyłam: np. wernisażach Gruppy. Była też mowa o filmie "Beats of freedom" (jeszcze go nie widziałam) . A więc również  rock tamtych lat (a były to chyba najlepsze lata dla polskiej muzyki)
Tego samego dnia wieczorem dostałam maila od Beaty i Jacka Milczarek (Jacek był wokalistą zespołu Stan Zvezda). W latach osiemdziesiątych przygotowaliśmy wspólnie jeden numer zina "dada". Nie widziałam ich od tamtego czasu, lecz zin wpadł mi w ręce jakiś czas temu, kiedy szukałam materiałów do punkowego Cypla. O swoim odkryciu napisałam w styczniu na blogu, a wkrótce zamieściłam  informację na stronie (dzięki temu mnie odnaleźli). 
Fajnie było przeczytać nowe informacje o współtwórcach tekstów. Jacek napisał też o "Beats of freedom", w którym znalazł się Stan Zvezda. Najfajniejsze jednak było to, że w ogóle się odezwali. Słowem - fantastyczna nieoczekiwanaka!!! Dzięki wam dada-współredaktory! :)
Muszę przyznać, że rok mam wyjątkowo wspominkowy. Nawet mój syn, co rusz odkrywa jakieś interesujace muzyczne kawałki z lat osiemdziesiątych. Ja zaś wciąż  trafiam na "archeologiczne" teksty. Miejscami jest w nich pewno trochę młodzieńczej egzaltacji, ale wcale mi to nie przeszkadza. Przeciwnie fajnie wrócić do chwil, w których nie miałam przymusu kontrowania każdego opisanego uniesienia równoważącą dawką ironi.  
Powiadają, że szkoda czasu na ogladanie się za siebie. Mi to dobrze robi i nie przeszkadza byc tu i teraz. Odkrywam na nowo przestrzenie, które, mimo upływu lat nie straciły dla mnie ważności i zasilam się energią, którą czerpię jakby bezpośrednio z tamtego źródła. 
Mogłabym jeszcze długo o tym pisać, ale kończę na razie, bo właśnie teraźniejszość mnie wzywa. 

piątek, 12 marca 2010

Sezon 1, odcinek 31. Tym razem w realu

Tak się składa, że komentowanie moich postów odbywa się głównie na Facebooku. Po ostatnim wpisie dostałam komentarz zawierający, że tak się wyrażę, ogólną refleksję dotyczącą zjawiska zasiedzenia w necie. Więc, żeby nie sprawiać wrażenia, że żyję tylko wirtualną rzeczywistością zamieszczam skrót wydarzeń z dnia wczorajszego (w kolejności chronologicznej).
Sekwencja pierwsza:
Samochodowe rozmowy z Darkiem (jechaliśmy razem do Wawy) między innymi o pomyśle post o moim kocie i pomyśle na bajkę inspirowaną twórczością jednego z najwybitniejszych polskich konceptualistów.
Sekwencja druga:
Fantastyczne spotkanie z Julką K, w wyniku którego postanowiłam napisać posta o pewnym zdjęciu pełnym czerwono czarnych rytmów, które miało znaleźć w moim portfelu po tym jak wraz z portfelem skradziono mi znajdujące się tam poprzednio zdjęcie, lecz do tej pory się w nim nie znalazło, a mimo to zaczęło wpływać na moje życie - motto do tego posta to (cytuję z pamięci) "Miłość może zacząć się od metafory (Milan Kundera "Nieznośna lekkość Bytu") - Zmiana również.
Rozmowa z Julką zachęciła mnie również do zaprezentowania tutaj postaci Burchla, który może okazać się bardzo pożyteczną istotka, jeśli pozwolimy mu działać w naszym życiu.   
Sekwencja trzecia:
Idąc na wywiad dotyczący idei zrównoważonego rozwoju miast zobaczyłam na samym środku Placu Defilad leżącego na wznak jegomościa z otwartym rozporkiem i wywalonym na wierzch penisem. Obok widniała mokra plama. Wyglądało to tak jakby gość zszedłbył podczas sikania. Odpuściłam sobie rozważania na temat tego, kto sika na środku wielkiego betonowego placu w samym centrum miasta i zatrzymałam się żeby zadzwonić (na pogotowie, policję?) Wówczas zobaczyłam dwie starsze panie, które już w tej gdzieś wydzwaniały. Wymienilyśmy kilka uwag (one również były zdania, że człowiek nie żyje), gdy do leżącego podszedł mężczyzna (o równie, co leżący niechlujnym wyglądzie i najwyraźniej jego znajomy)  i probówał go ocucić. Po kilku nieudanych próbach sam rzucił do nas: "Trzeba zadzwonić po straż miejską". Wówczas leżący z trudem usiadł (zapewne był "tylko" pijany, no ale podczas upadku mógł sobie coś uszkodzić), a paniom udało się dodzwonić do stosownych służb. Finału nie znam, bo uspokojona, że człek jest już "zaopiekowany" pospieszyłam na wywiad, po którym zadzwonił do mnie syn i opowiedział, jak to był świadkiem wypadku: sportowy wóz wjechał w tył cinquecento po czym kierowca sportowego próbował pobić kierowcę "cieniasa". Szczęśliwie tamtemu udało się skryć w samochodzie. Zebrał się tłumek gapiów, lecz gdy przyjechała policja i trzeba było robić za świadka wszyscy się rozpierzchli. Oprócz mojego syna i gościa, który odciągał nerwowego kierowcę. W tym czasie kierowca cieniasa (sam drobniaczek) dodzwonił się do kumpla z pracy (jeden z warszawskich fastfoodów niedaleko którego wszystko, co wyżej opisałam miało miejsce). Kumpel, który okazał się niezłym byczkiem, by nie powiedzieć bysiorem powziął zamiar zrewanżowania się w imieniu kolego kierowcy sportówki, ale obecni przy tym policjanci zdołali odwieść go od tego.  
Taaaakkkk... to interesujące okoliczności wokół rozmowy na temat zrównoważonego rozwoju miast.
Sekwencja czwarta:
Fantastyczna zabawa podczas Warsztatów Filmowych. Dawno się tak nie ubawiłam. Wymyśliłam terapię za pomocą wspólnedgo robienia filmów (choć, po prawdzie, pewno dawno ktoś już coś takiego wymyślił) .
Wracałam, jak zwykle, z M. - niesamowicie sympatyczna 26-latka (na marginesie - najmłodszy uczestnik jest rok młodszy od mojego syna). Wyglądała na mocno zaskoczoną, gdy wyznałam, że mój syn zrobił film. W jeszcze większe zdumienie wprawiło ją o informacja o wieku mojego syna - jeżeli już to najwyżej jakiś robiący filmy 10-11 latek, a w ogóle to nie wyglądam i nie zachowuję się jak mama (pracuje z dziećmi, więc ma doświadczenie w rozpoznawaniu mam ;)). Nie byłam pewna, czy jest to komplement, ale z jej dalszych słów wynikło, że raczej tak.  
Z tego wszystkiego postanowiłam zaadaptować swoją bajkę na etiudę filmową. Jeszcze kilka takich czwartków (ostatnio czwartki mam wyjazdowe) i będę miała plany twórcze na co najmniej trzy lata.   
P.S. Zajrzałam właśnie na portal ngo i zobaczyłam, że właśnie opublikowano mój tekst o stowarzyszeniu zajmującym się pojazdami, które potrafia latać wszędzie.
I w ten oto sposób z dnia wczorajszego przeszliśmy do dzisiaj, a zarazem (paradoksalnie) do niedalekiej przeszłości, bo przecież wywiad przygotwywałam nie dziś, nie wczoraj.

wtorek, 9 marca 2010

Sezon 1, odcinek 30. Wirtualne Biuro Turystyczne "Link"

Uwielbiam umieszczać linki w tekście. Stanowią coś więcej niż nowoczesną formę przypisów. Tworząc je mam wrażenie, że ze swojego tekstu otwieram przejścia do innych bytów. Doskonale mogę sobie wyobrazić podróżnika, który wędruje linkami ze świata do świata odkrywając po drodze zaskakujące powiązania pomiędzy poszczególnymi aspektami rzeczywistości. Nie na darmo nazwałam siebie kiedyś "tropicielką tajnych przejść (zwanych potocznie linkami)".
Aż dziwne, że nikt dotąd nie zaczął tworzyć "szlaków turystycznych", które prowadziłyby "globtrotera" poprzez wirtualną rzeczywistość trasami wyznaczonymi przez linki. Biuro Turystyczne "Link". ;) Zapewnia najbardziej zaskakujące skojarzenia! Szeroki wybór wirtualnych tras. Dla ryzykantów - ekstremalna podróż przez mroczne strony wirtualnej rzeczywistości. Miłośnikom kultury zapewniamy wedrówkę szlakiem witryn poświęconych ulubionemu artyscie - w programie odwiedziny na stronach muzeów, alternatywne wersje życiorysu i mniej oficjalny szlak poprzez posty zamieszczane na forach. 
Takich tras można by wymyślić setki, tysiące... Najbardziej jednak ciekawiły by mnie indywidualne link-szlaki odsłaniające jakimi ścieżkami wędrują myśli rozmaitych osób. Pokaż mi swój link-szlak, a powiem ci kim jesteś. Może niedlugo będzie to nowa forma diagnozy psychologicznej ;)  
Nie mniej cenię sobie linki wewnętrzne funkcjonujace w obrębie jednej strony lub kilku witryn/blogów prowadzonych przez jednego autora. Pozwalają one pokazać wewnetrzną spójność pomiędzy różnymi, często na pozór nieprzystającymi do siebie formami działalności, poprowadzić e-turystę szlakiem wewnętrzych powiązań. To bardzo ważne dla kogoś takiego, kto jak ja, ima się najrozmaitszych zjęć ;) nie tracąc przy tym poczucia integralności.
Nie wiedzą, że granice w moim świecie przebiegają ina­czej niż podziały w teorii sztuki i chętnie ulegają rozkładowi, jak materia w przyrodzie, która tak łatwo zmienia formę, przechodząc z jednego ciała w drugie. Nie mogę więc inaczej. Niezależnie od tego, co robię – piszę, rzeźbię, czy animuję – zawsze zajmuję się tym samym. - powiedziała w moim imieniu Nika Sanders (wymyślona przeze mnie autorka filmów animowanych) 
Ciągnąc tę metaforę mogę powiedzieć, że linki są dla mnie jak ów proces, który pozwala materii przechodzić z "jednego ciała w drugie". 
Warto w tym miejscu wspomnieć, że lata temu (koniec lat osiemdziesiatych, nie miałam jeszcze pojęcia o internecie) jako młoda poetka wymyśliłam ideę  „powracających fraz” pzwalających przechodzić przechodzić "z jednego' wiersza w drugi."
Powracające frazy to miejsca, w których krzyżują się wiersze, punkty przecięcia dróg rozbiegających się w różne strony, gwiazdy i krzyże na dłoni.
Jest tak, jakby powstawał jeden wielki wiersz rozrastający się nieregularnie w przestrzeni, w kierunkach, których nie umiem odgadnąć.


Czyż te "powracające frazy" nie przypominają linków?
Teraz już geneza mojej fascynacji linkami jest chyba całkiem jasna i zapewne nikt się nie zdziwi, gdy wyznam, że wczorajszy wieczór spędziłam wprowadzając linki na swoją stronę. Chciałam stworzyć alternatywne (obok menu) szlaki wędrówki dla odwiedzajacych ją gości.
Ktoś może będzie się zżymać, że upstrzyłam tekst, że zrobiło się pstrokato. Ja twierdzę, że linków wciąż jest za mało i że są jeszcze niewystarczająco precyzyjne. Marzą mi się linki, które prowadziłyby perfekcyjne słowo do słowa jak "powracajace frazy". I to będzie  zapewne kolejny etap mojej pracy nad stroną.

poniedziałek, 8 marca 2010

Sezon 1, odcinek 29. www.terapia.me – nieopublikowany wywiad

Poniżej rozmowa, którą dla Kwartalnika Literackiego „Wyspa”przeprowadziła ze mną Ola Tetera . Wywiad miał towarzyszyć publikacji fragmentu mojej powieści pt. „www.terapia”. Ostatecznie nie ukazał się w „Wyspie”. Żeby nie utknął na wieki wieków w pamięci mojego komputera postanowiłam go tu opublikować.


Terapi@ literacka
z Dorotą Suwalską rozmawia Aleksandra Tetera

Twoja najnowsza książka naśladuje rzeczywistość internetowego forum. Z tego typu stron internetowych korzysta chyba przede wszystkim młodzież. Czy więc www.terapia adresowana jest do nastolatków? Dodam, że do tej pory publikowałaś książki dla dzieci.


– Na pewno nie jest to książka wyłącznie dla nastolatków. Sadzę nawet, że głównie dla dorosłych. Najmłodszy bohater ma dwadzieścia parę lat, a poruszane w niej tematy również trudno zaliczyć do kategorii: „problemy wieku dorastania”. Choć jedna z postaci faktycznie doświadcza problemów z dojrzałością, nie ma to jednak związku z jej wiekiem. A że akcja książki dzieje się w wirtualnej przestrzeni trudno było zignorować język, jakim ludzie się tam posługują.
Przed napisaniem www.terapii również uważałam, że czaty i fora internetowe to „zabawa” głównie dla młodzieży. Jednak przygotowując dokumentację musiałam wiele godzin spędzić w sieci, co całkowicie zweryfikowało ten pogląd. Spotykałam tam ludzi w różnym wieku, nie tylko nastolatków. A zbierając materiały do kolejnej książki, natknęłam się na blog prowadzony przez panią po osiemdziesiątce.

Nie wiem jakie są twoje wrażenia, ale ja czuję się nieco szczególnie ze świadomością tego, że prowadzimy teraz dialog na temat utworu, który niemal w całości składa się właśnie z dialogów. Czy uważasz, że w literaturze to rozmowa jest najważniejsza?

– To ciekawa uwaga i, rzeczywiście, szczególne uczucie zdać sobie sprawę, że rozmawiamy o rozmowie. Nie nie wydaje mi się jednak, bym była w stanie powiedzieć, co jest w literaturze ważniejsze – dialog, czy coś innego? No może w tym sensie, że literatura jest dla autora (przynajmniej dla mnie) formą rozmowy z czytelnikiem (niezależnie od tego ile w niej dialogów). Wiem natomiast, że w książce, o której mówimy dialog odgrywa bardzo ważną rolę. Z tej prostej przyczyny, że jest ona (w przeważającej części) zapisem rozmowy online prowadzonej na czacie pełniącym funkcję warsztatów psychologicznych. Rozmowy dość szczególnej, gdyż jej uczestnicy zmuszeni są respektować wynikające z internetowego medium ograniczenia.
Podczas sesji www.terapii nie miałybyśmy szans debatować jak w tej chwili Trudno, bowiem, w trakcie dyskusji na czacie budować wielokrotnie złożone zdania i składać myśli w skomplikowane wypowiedzi. Zanim spiszesz je i wyślesz, ominie cię pięć kolejnych wątków i temat, który poruszasz okaże się nieaktualny. Stąd konieczność skrótów, uproszczeń, korzystanie z emotikonek i akronimów... Sytuacja szczególnie trudna dla jednej z bohaterek, dla której kunsztowny, pełen ozdobników język stanowi jeden z ważnych składników tożsamości i która początkowo nie umie i nie chce „mówić” w „klikanym języku”. Destrukcja ulubionych nawyków językowych, jest zatem (w pewnym sensie) destrukcją jakiejś części jej osobowości. Z drugiej jednak strony, myślę, że taka dezintegracja wychodzi jej na dobre. Godząc się na językowe niedoskonałości, chropawość stylu... coś zyskuje i ma okazję zbudować tę językową (i nie tylko) tożsamość na nowo.

Nasunęła mi się myśl, że prawdopodobnie powinny być ci bliskie dramatyczne gatunki literackie. Przecież w dramacie dialog wiedzie prym. A jednak www.terapia nie jest dramatem. Więc czym jest? Do jakiego gatunku literackiego byś ją zakwalifikowała? A może uważasz, że ona inicjuje nowy gatunek i należałoby znaleźć dla niej osobną szufladkę?

– Nigdy nie przystępuję do pisania z zamiarem tworzenia nowych gatunków. Moją intencją jest znaleźć taką formę, która najszczelniej przystaje do przekazu. Pewno jest w tym coś z nieco idealistycznego przekonania, że każda książka posiada tylko jeden, właściwy sobie zapis, jak każdy człowiek posiada tylko jedno ciało. 
Czasem długo muszę do niego dochodzić. Tak było w przypadku ."Osobistego detektywa» (niepublikowanej powieści dla dorosłych). Potrzebowałam wielu „przymiarek”, by dojść do wniosku, że jedynym „patentem” na tę powieść jest pierwszoosobowa narracja, prowadzona w taki sposób, żeby czytelnik poznał płeć narratora dopiero w ostatnich zdaniach książki.
Zdarza mi się jednak zobaczyć „ciało” książki od razu. Tak właśnie było z www.terapią. Pewnego dnia słuchałam audycji radiowej na temat eksperymentów z tożsamością w sieci i jakoś nie umiałam zaakceptować myśli, że niesie to ze sobą wyłącznie negatywne konsekwencje. Stąd pomysł na książkę o internetowej „grupie”, w której taki eksperyment byłby podstawą procesu terapeutycznego, prowadził do zmiany na lepsze. Właściwie miała to być nie tyle tyle powieść o terapii, co „dosłowny” zapis wymyślonych przeze mnie terapeutycznych sesji. Chciałam aby czytelnik poczuł się tak, jakby osobiście znalazł się w tej wirtualnej sali terapeutycznej wraz z bohaterami powieści. Nic więc dziwnego, że od początku oczywistym było dla mnie jak książka powinna wyglądać. Przynajmniej w ogólnym zarysie, bo praca nad szczegółami tego „wizerunku” trwała bardzo długo. Masz rację, nie jest to dramat, być może również nie powieść. Na własny użytek, bardziej z zamiłowania do tworzenia nazw, niż chęci klasyfikacji, nazwałam ten „gatunek” prozą graficzną. Ponieważ jej wizualny aspekt jest równie ważny co tekst, stanowiąc nie tylko element jej formy, lecz również treści. Przykładem niech będzie fakt, że każdy z bohaterów korzysta na czacie z fonta ściśle dobranego do swojej osobowości. I font ten, w tym samym stopniu, co jego nick, czy język, jakim się posługuje odróżnia go od pozostałych uczestników sesji. Kolejnym graficznym elementem fabuły są ascii-arty, rysunki „pisane” za pomocą znaków dostępnych bezpośrednio z klawiatury. Jeszcze chętniej nazywam tę swoją „powieść – nie powieść” scenariuszem internetowego serialu (tak się składa, że pisuję również scenariusze, stąd pewno skojarzenie).
Wyobrażam sobie zresztą, że książka naprawdę może zaistnieć w necie jako swego rodzaju serial. Już to animowany – wówczas poszczególne wypowiedzi pojawiały by się na monitorze jedna po drugiej, jak na prawdziwym czacie (za sprawą prostego programu do animacji). Albo aktorski. Kilka osób mających wcielić się, a raczej „wpisać” w bohaterów www.terapii dostałoby tekst rozdziału-odcinka, a następnie zasiadło w swoim domu do klawiatury. Potem zaliczyłyby wizytę w Garderobie zwanej również Przymierzalnią Fontów (jest takie miejsce na stronie www.terapii) – „aktor” klikający w imieniu nicka (jeden z bohaterów książki) „przebrałby się” w „kostium” o nazwie courier new. Aktorka grająca sowę wybrałaby font Lucida Console. A potem „wskakoczyliby” na czat i wpisywali kwestie swoich bohaterów w rytmie zgodnym z temperamentem granych postaci, dodając zapewne trochę własnego rytmu i temperamentu. książce, o której mówimy dialog odgrywa bardzo ważną rolę. Z tej prostej przyczyny, że jest ona (w przeważającej części) zapisem rozmowy online prowadzonej na czacie pełniącym funkcję warsztatów psychologicznych. Rozmowy dość szczególnej, gdyż jej uczestnicy zmuszeni są respektować wynikające z internetowego medium ograniczenia.
Podczas sesji www.terapii nie miałybyśmy szans debatować jak w tej chwili Trudno, bowiem, w trakcie dyskusji na czacie budować wielokrotnie złożone zdania i składać myśli w skomplikowane wypowiedzi. Zanim spiszesz je i wyślesz, ominie cię pięć kolejnych wątków i temat, który poruszasz okaże się nieaktualny. Stąd konieczność skrótów, uproszczeń, korzystanie z emotikonek i akronimów... Sytuacja szczególnie trudna dla jednej z bohaterek, dla której kunsztowny, pełen ozdobników język stanowi jeden z ważnych składników tożsamości i która początkowo nie umie i nie chce „mówić” w „klikanym języku”. Destrukcja ulubionych nawyków językowych, jest zatem (w pewnym sensie) destrukcją jakiejś części jej osobowości. Z drugiej jednak strony, myślę, że taka dezintegracja wychodzi jej na dobre. Godząc się na językowe niedoskonałości, chropawość stylu... coś zyskuje i ma okazję zbudować tę językową (i nie tylko) tożsamość na nowo.

Wiemy już, że twoja książka nosi taki, a nie inny tytuł, ponieważ opisujesz w niej forum internetowe, które pełni funkcję terapii. A jak daleko sięga w niej inspiracja internetem? Czy wzorowałaś się na jakimś rzeczywistym internetowym forum terapeutycznym?


– Przygotowując dokumentację do książki trafiałam przede wszystkim strony zajmujące się psychologicznym poradnictwem, tudzież pełniące funkcję grup wsparcia. Nie natknęłam się na żadną formę terapii, która byłaby charakterystyczna wyłącznie dla tego medium (być może teraz już się to zmieniło, nie wiem?). Mam na myśli to, że nie wypracowano jeszcze takich technik terapeutycznych, które umiałyby wykorzystać możliwości niedostępne poza internetem. Tak więc nie nie bardzo miałam się na czym wzorować i musiałam wymyślać wszystko od początku.
Idea „Warsztatów Wirtualnego Urzeczywistniania Marzeń” polega na tym, że jej uczestniczy zamiast „prawdziwych siebie” „delegują” na „grupę” wymyśloną przez siebie postać. Muszą ją tak skonstruować, by miała przynajmniej jedną cechę rzeczywistą i przynajmniej jedną wymyśloną. Celem warsztatów jest, z jednej strony, dojście do prawdy o sobie – to mi się wydało intrygujące, takie dochodzenie do prawdy poprzez fikcję. Z drugiej zaś realizacja (w realu) marzeń zawartych w opisie wirtualnej postaci.
Celom tym służą przygotowane przez terapeutkę zadania. I tu rzeczywiście szukałam inspiracji. Nie w sieci jednak, lecz w prawdziwym świecie. Zamówiłam stos poradników dla terapeutów i niektóre pomysły (tak było, na przykład, w przypadku terapii paradoksalnej) „tłumaczyłam” na warunki internetu.
Inne techniki wymyślałam sama, np. terapię poprzez wymyślanie rozmaitych wersji własnego życiorysu. Ponieważ fascynowała mnie sytuacja, kiedy to człowiek występuje wyłącznie w postaci tekstu, część z nich ma charakter swoiście rozumianej terapii przez literaturę. To ciekawe wyobrazić sobie, że czasem lepiej można „zobaczyć” człowieka, kiedy go nie widać, a ściślej mówiąc, owszem, widzi się go, ale wyłącznie w postaci literek. I że takie spojrzenie na jego literki może wnieść coś cennego do kontaktów w prawdziwym świecie.

Na zakończenie zapytam, czy pisząc tego typu książkę miałaś nadzieję sterapeutyzować jedynie jej bohaterów, czy może także czytelników?

Nie mam złudzeń, że literatura może zastąpić terapię. Naiwnością jest oczekiwać, że zmieni świat. Jednak jest we mnie takie przekonanie, że może się w jakimś sensie przyczynić do, czy ja wiem jak to nazwać, procesu otwarcia na nowe w naszym życiu. Wierze w to, bo sama doświadczałam takiego otwarcia czytając książki, słuchając muzyki, oglądając filmy... Więc mam nadzieję, że i przy moich książkach może się to zdarzyć. To jest chyba dla mnie bardzo ważne, kiedy piszę...
Niedawno przeczytałam na jednej ze stron internetowych komentarz na temat mojej ostatniej powieści pt. „Marionetki Baby Jagi” (taka współczesna baśń dla dzieci od lat pięciu do stu pięciu). Autorka postu napisała, że książka stała się swego rodzaju terapią dla jej rodziny. I to była chyba najpiękniejsza recenzja w moim życiu.

poniedziałek, 1 marca 2010

Sezon 1, odcinek 28. Pisać, czy nie pisac, oto jest pytanie

Problem z pisaniem bloga polega na tym, że intensywność emocji i zdarzeń jest odwrotnie proporcjonalna do "zagęszczenia" postów. Prosta sprawa - im więcej się dzieje, tym mniej czasu/energii na opisywanie. A przecież, biorąc pod uwagę interes Czytelnika, powinno być na odwrót. Wyjątek od reguły stanowi przykład Małgosi Piekarskiej, którą podziwiam, za to, między innymi, że na wszystko potrafi znaleźć czas. Nawiasem mówiąc klimat wydarzeń z ostatniego tygodnia niebezpiecznie się zbliżył do motywu przewodniego jej bloga, na którego zresztą lubię zaglądać. Tym którzy tego nie wiedza zdradzę, że blog Gośki nosi  tytuł "W świecie absurdów". Tak więc spędziłam tydzień w świecie absurdów. Szczęśliwie, dla równowagi, doświadczyłam również kilku nadzwyczaj budujących sytuacji.    
Ktoś może powiedzieć, że blog jest od tego właśnie, aby odreagować stresy codzienności . Niestety (albo stety) ze swoim wrodzonym introwertyzmem nie bardzo potrafię "wybebeszać się" na forum publicznym. Co nie oznacza, że w ogóle nie potrafię tego robić. Można by nawet rzec, że jestem w tym mistrzynią. Dowodem są zalegające w piwnicy stosy zeszytów zawierających pisane latami dzienniki. Oooo tam potrafiłam być szczera. Może nawet za bardzo. Dlatego do dziś nie mogę podjąć decyzji, co zrobić z tymi zeszytami: spalić, zachować, ocenzurować? No, ale tych dzienników nikt nie zna. To były teksty nie dla Czytelnika. Prawdę mówiąc nawet ja tylko w niewielkiej części je czytałam. Na ogół ograniczałam się do pisania. Wyjątkiem są fragmenty, które czytałam na głos Andrzejowi - mojemu przyjacielowi sprzed lat. Mieliśmy taką dość osobliwą "grę". Losowo wybieraliśmy fragmenty z naszych dzienników i potem czytaliśmy je sobie nawzajem, choć on twierdzi, że strasznie "cenzurowałam".   
I tu wyłania się kolejny mój kolejny problem z blogiem. Wciąż mam wrażenie, że to, co piszę jest zbyt osobiste/zbyt obojętne, neutralne i ogólnikowe, zbyt suche, pozbawione uczuć/zbyt emocjonalne, że może kogoś uraziłam, choć nie miałam takiej intencji... Za każdym razem, po kliknięciu w okienko "Publikuj" mam ochotę kliknąć "Usuń", co można porównać do pojawiającej się w mojej głowy komendy "przemilcz" podczas "gry", w którą  "bawiłam" się niegdyś z Andrzejem. A przecież publikowane tutaj posty to nie jest efekt jakiejś loterii. Piszę, że ze świadomością, że w kazdej chwili ktoś może je przeczytać.
Tu nasuwa się oczywiste pytanie: po co właściwie prowadzę tego bloga? Intencja była taka, by dzielić się tym, co najbardziej mnie zachwyca lub wkurza, opisywać to, co wydaje mi się ważne, warte utrwalenia, upublicznienia, choćby na niewielką skalę. No cóż, po raz kolejny wyszło na to, że bardziej jestem fabularzystką niż DZIENNIKarką (etymologii należy w tym przypadku szukać w słowie "dziennik", a nie "dziennikarstwo") i łatwiej mi opisywać prawdę za pomocą fikcji, niż wprost. Zwłaszcza, gdy mam świadomość, że nie robię tego do szuflady. Może właśnie dlatego warto pisać bloga, by znaleźć formę, która pozwoli mi blogować w zgodzie ze sobą i ku zadowoleniu Czytelnika.
Nawiasem mówiąc, pomimo rozlicznych rozterek, jeszcze nie zdarzyło mi się kliknąć "usuń", więc tym razem też tego nie zrobię.    
A teraz kilka zdań o postach, których nie napisałam:
- Nie napisałam posta o cenzurze rozumianej jednak w zupełnie w innym kontekście, niż ten który przedstawiłam powyżej. Post zaczynałby się od słów: 
"W 'Ucieczce z Kina Wolność' grany przez Gajosa cenzor powiedział w pewnym momencie (cytuję z pamięci, więc niedokładnie): 'Jesteśmy wam potrzebni. Kiedy nas zabraknie sami siebie będziecie musieli cenzurować.' Słowa niestety prorocze. Czy to oznacza, że mam uczyć cenzury, której zasad sama nie jestem w stanie pojąć? Albo ściemniać (określenie może nieco "staroświeckie" słowo, ale dobrze oddaje sytuację), udając, że nie istnieje?"
- O moim szczęściu do ludzi, które w minionym tygodniu wcieliło się w Majkę Jaworską (to jedna z najlepszych i najmądrzejszych osób, które dane mi było spotkać) oraz moją ulubioną szefową, która, jak już tutaj wspomniałam,  bardziej jest mi Kamilą niż szefową. Bardziej przyjaciółką, niż Kamilą. 
- O tym, jak przy pomocy wyżej wymienionych rozwiązałam pewien trudny problem, zamiast "zamiatać go pod dywan".
- O swoim absolutnie beznadziejnym wewnętrzym buncie przeciw nieszczęściom, które spotykają dobrych ludzi.
- O pomyślnym rozwoju wątku młodzieżowego. To niezwykła sytuacja, gdy nastoletni młodzieńcy z własnej woli i chodzą na zajęcia rękodzieła przeznaczone dla seniorek. A to tylko jeden z aspektów sprawy.
- O niespecjalnie pomyślnym rozwoju wątku związanego z moją kontuzją.  
- O absurdach związanych z publiczną służba zdrowia. Odcinkowi nadałbym tytuł: "Kto służy służbie zdrowia?" 
- O imprezie u Moniki B., która zaczęła budowę społeczeństwa obywatelskiego od własnej ulicy.
- O urzeczeniu poduszkowcami, którego się nabawiłam robiąc ostatni wywiad. 
- O kursie filmowym.
- O spotkaniu z Iwoną S. Znajomość zaczęła się od tego, że miałaśmy razem zrobić film. Na razie nic z tego nie wyszło, ale i tak się cieszę, że los skrzyżował nasze drogi i nie tracę nadziei, że kiedyś coś wspólnie zdziałamy również na polu zawodowym (bo wola ku temu jest z obu stron). 
Jak mi jeszcze coś się przypomni, dopiszę.