No chyba ja. Wraz z moją rodziną. Byłabym niesprawiedliwa przemilczając fakt, że spotkałam w swojej „karierze” matki dziecka zdrowotnie problematycznego wielu fantastycznych lekarzy. Jednak sam mechanizm funkcjonowania służby zdrowia, wciąż jest dla mnie nie do ogarnięcia (może jestem mało inteligentna?).
Mniej więcej półtora roku temu nad kolanem mojego syna pojawił się pokaźny guz. Panika – od guza na udzie rozpoczęła się choroba mojego nieżyjącego już taty. Szczęśliwie usg wykazało, że w guzie jest płyn, co praktycznie wykluczyło nowotwór. Ostatecznie zdiagnozowano ganglion, tyle że umieszczony w nietypowym miejscu. Odetchnęliśmy z ulgą.
Potem syn miał dwie punkcje (po „państwowemu”). Pierwszą chcieli zrobić mu pod narkozą, ale chłopak uparł się, że woli „na żywca” (podobno prawie nie bolało).
Wkrótce ganglion odrósł, więc zrobiono kolejną, ostrzegając, że historia może się powtórzyć i zakazano wysiłku fizycznego na kolejny miesiąc.
Trochę mnie zaniepokoiła wizja powtarzających się punkcji, a zwłaszcza braku ruchu. Zaczęłam się zastanawiać, czy brak aktywności fizycznej u tak młodej osoby nie jest bardziej szkodliwy niż sam ganglion. Tak więc, mimo, że klimat w szpitalu, do którego syn trafił był sympatyczny wybrałam się do polecanej przez zaprzyjaźnionego rehabilitanta pani ortopedy (prywatnie).
Pani ortopeda odradziła punkcje jako nie tylko nieskuteczne, ale również mogące skomplikować sytuację (podział na mniejsze guzki – w tej chwili syn ma już chyba trzy). Mieliśmy się nie przejmować gdy ganglion się odnowi, a syn miał prowadzić normalny tryb życia. No chyba, że guz urośnie bardzo duży, zacznie przeszkadzać i boleć – wówczas trzeba zrobić zabieg chirurgiczny, czyli po prostu go wyciąć.
Odrósł. Początkowo nie przejmowaliśmy się tym, a syn prowadził normalny tryb życia. Niestety, w pewnym momencie ganglion zrobił się bardzo duży, coraz bardziej bolał i przeszkadzał. A więc kolejna wizyta (prywatna) u pani ortopedy (sto kilkadziesiąt złotych za wypisanie skierowania na zabieg do szpitala – innego niż ten poprzedni), no i kolejne badania (również prywatnie).
Trochę to wszystko okazało się bez sensu, ponieważ gdy zadzwoniłam na oddział powiedziano mi, że syn i tak musi przejść normalną (normalną?) procedurę, czyli: skierowanie do poradni chirurgicznej od lekarza pierwszego kontaktu, wizyta w poradni i dopiero potem oczekiwanie na przyjęcie do szpitala.
Syn dostał skierowanie, a ja przez kilka dni bezskutecznie próbowałam dodzwonić się do rejestracji, żeby zapisać się na wizytę. Skończyło się na tym, że musiałam osobiście wybrać się do Warszawy, po to tylko, by odstać swoje w kolejce i otrzymać termin wizyty, szczęśliwie nie tak odległy.
Do chirurga wybrał się z synem Darek. Zgodnie z zaleceniami pani rejestratorki przybyli godzinę wcześniej, żeby zdążyć załatwić formalności. Ponoć takiej kolejki do rejestracji jeszcze nie widzieli (a widzieli w tej kategorii sporo, możecie mi wierzyć). Szczęśliwie synowi udało się jakimś cudem zdobyć numerek (w rejestracji panuje system numerkowy, jak na poczcie) o czterdzieści parę osób wcześniejszy. W związku z tym weszli do gabinetu z „zaledwie” kilkudziesięciominutowym opóźnieniem.
Chirurg obejrzał nogę i dokumentację (w tym skierowanie na zabieg) i stwierdził, że sam nie podejmie decyzji, konieczna jest konsultacja vice-ordynatora. A więc znów do rejestracji, by wyznaczyć kolejny termin, tym razem kilkutygodniowy.
Wobec powyższej sytuacji naszły mnie wysoce uzasadnione obawy, że kiedy syn zakończy „normalną” procedurę będzie już człowiekiem pełnoletnim (na początku czerwca kończy 18 lat) i trzeba będzie rozpocząć kolejną „normalną” procedurę, tym razem w dorosłej służbie zdrowia.
Ktoś mi doradził, by wybrać się pana vice-ordynatora prywatnie. Tam są krótsze terminy, co zwiększa szansę, że wyrobimy się przed osiemnastką. Wygooglałam więc pana doktora i zamówiłam wizytę w prywatnej przychodni, prawie miesiąc wcześniejsza od tej państwowej.
Zaraz po wyjściu z gabinetu zatelefonował do mnie Darek. Trzeba wziąć od lekarza pierwszego kontaktu skierowanie do poradni chirurgicznej (znowu? dopiero, co brałam?), zapisać syna na wizytę i pokazać chirurgowi napisaną przez pana vice-ordynatora karteczkę o skierowaniu na leczenie chirurgiczne. Wówczas syn zostanie przyjęty na oddział. I naturalnie wizytę, tę za miesiąc, anulować. Zgłupiałam wobec tej kolejnej procedury. A może jednak nie anulować? Co będzie, jeśli na nowo wyznaczoną wizytę w poradni chirurgicznej przyjdzie nam poczekać dłużej niż na zaplanowaną już jakiś czas temu konsultację u pana vice?
Jakby tego było mało pan vice wysyłał sprzeczne komunikaty. Choć wprost tego nie powiedział wydawał się sceptycznie koncepcji chirurgicznego usunięcia guza. Po co więc napisał karteczkę ze skierowaniem na zabieg? W dodatku przyznał, że nawet po operacji taki ganglion może odrosnąć, choć zdarza się to stosunkowo rzadko?
No i bądź tu mądry? Chyba zapiszę się na medycynę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz