wtorek, 16 marca 2010

Sezon 1, odcinek 33. Serial w serialu, czyli warmińskie opowieści (1)


Widok z naszej kuchni (zdjęcie zrobił Darek komórką) 


„rok temu z okładem urzeczywistniłam jedno ze swych życiowych marzeń. Dziś się zastanawiam, czy niektóre marzenia nie powinny pozostać... w sferze marzeń.” – napisałam w pierwszym poście tego bloga. Chodziło o kupno chałupki na Warmii. Nie zliczę ile razy żałowałam tej decyzji. Zwłaszcza z uwagi na rozgrzebany remont i problemy finansowe, z którymi ostatnio się borykamy. Dom kupiliśmy w przeddzień kryzysu finansowego, o którym wszyscy już wówczas mówili, ale mało kto weń wierzył. My w każdym razie nie, a w każdym razie nie wierzyliśmy, że dotknie on nas. No cóż, wystarczyło, że dotknął naszych klientów.
Dziś jestem w swojej warmińskiej chałupce po raz pierwszy w tym roku (chwilowo nie bardzo się ona nadaje się na zimowe czasy) i mam wrażenie wszystko jest tak jak być powinno. Nie denerwuje mnie nawet fakt, że z kranu nie leci woda, choć jeszcze dziś w południe, zaraz po przyjeździe gotowa byłam z tego powodu popaść w depresję. Teraz myślę sobie, że jakoś to będzie. Pewno rura przemarzła w jakimś tajnym miejscu (cały dzień farelkiem grzaliśmy ścianę pod zlewem z nadzieją, że problem ustąpi). Byle nie pękła. A nawet jeśli, nie będę się o to w tej chwili martwić.

Już wizyta u naszych najbliższych sąsiadów przywróciła mi właściwe podejście do problemów. Janek i Jadzia hodują krowy, kupujemy u nich mleko i jajka, dostajemy rozmaite smakołyki i przy okazji każdego przyjazdu wpadamy na kawę. Są bardzo sympatyczni i życzliwi. Zresztą, jak już jakiś czas temu zauważyliśmy, bez takiej sąsiedzkiej pomocy po prostu nie da się na wsi przetrwać. Czasem myślę sobie, że ludzie tutaj (przynajmniej niektórzy) potrafią lepiej żyć. Spotykają się z rodziną i przyjaciółmi tylko po to, żeby pogadać. Janek i Jadzia opowiadali jak zimą urządzali kuligi, palili ogniska, dzieciaki szalały na sankach. A my całą tę niezwykłą zimę spędziliśmy z nosami w komputerach, chociaż las mamy nieomal za oknem, podobnie jak staw, który na kilka miesięcy zamienił się w lodowisko.
 
Po kawie przekształciliśmy się budowlańców, co w umiarkowanych dawkach, nie jest aż tak upierdliwe. Przy okazji Darek odkrył, że pod jednym z pokoi prawdopodobnie jest piwnica. Poczuliśmy zew przygody, gdy zaczęliśmy się zastanawiać jakie skarby, tudzież ślady jakich zbrodni mogą się w niej znajdować. Doszłam nawet do wniosku, że fatalny stan podłogi ma może jakieś „plusy dodatnie” (jak mawiał klasyk polskiej myśli paradoksalnej). Trzeba będzie ją wymienić, a przy okazji dobrać się do ukrytych pod zniszczonymi deskami „tajemnic”. ;)
Podobną ekscytację przeżywaliśmy penetrując piwnicę pod kuchnią. No może trochę mniejszą, ponieważ nie była to żadna tajna piwnica, o której nikt nie wie, lecz całkiem zwyczajna piwniczka, do której się wchodzi przez klapę w podłodze,choć klapę tę było bardzo trudno otworzyć. Efekt eksploracji okazał się całkiem interesujący. Odkryliśmy „archeologiczne” przetwory, które mimo upływu lat nie straciły przydatności do spożycia. Do dziś zajadamy się ogórkami w occie przygotowanymi przez poprzednią właścicielkę.

W ramach odpoczynku po robotach budowlanych wybraliśmy się na łąki, gdzie spotkała nas jeszcze większa przygoda. Natknęliśmy się na... stado dzików (8 sztuk). Znów ogarnął nas dreszcz emocji, więc nie pomni na mrożące krew w żyłach przekazy ustne, pisemne i filmowe, którymi karmi się takich jak my mieszczuchów, podeszliśmy do nich zadziwiająco blisko. Nie ukrywam, że na wszelki wypadek zerkaliśmy na okoliczne drzewa, bowiem każdy Polak wie, że „Kto spotyka w lesie dzika...” itd.
Byliśmy tak przejęci sytuacją, że zapomnieliśmy zrobić zdjęcia. Nie mieliśmy, co prawda aparatu, ale od czego komórka? Pomysł, że telefonem też można fotografować dziki przyszedł nam do głowy już po fakcie – to znaczy, gdy dziki zauważyły nas i uciekły (koniec końców to my okazaliśmy się groźniejsi ;)). Skończyło się więc na zdjęciu dziczych tropów.


Sfotografowane przez Darka ślady ucieczki - bynajmniej nie naszej;)


Widzieliśmy też sarny, zające i kontemplowaliśmy rudości i biele krajobrazu na jednej z licznych tu ambon.

W tej chwili niczego nie żałuję, choć nie mam pewności jak długo stan ten potrwa. Ogień pali się pod kuchnią, za oknem cichość i jest mi naprawdę dobrze.

Retrospekcja:
Pewnego dnia Darek pokazał mi ofertę na Allegro dotyczącą sprzedaży domu na Warmii. Nie było zdjęcia i w ogóle niewiele można było z niej wywnioskować, więc trudno powiedzieć,co nas skłoniło, by przejechać 300 km. i zobaczyć dom w realu. A jednak to zrobiliśmy. Przybyliśmy na miejsce i od razu poczułam, że jeśli nie teraz to chyba już nigdy, jeśli nie ten to żaden! Dom nie leżał może na końcu świata (jak sobie wymarzyłam dwadzieścia lat wcześniej), ale na końcu wsi, na wzniesieniu. Z jednej strony rozciągały się aż po horyzont krzaczory, łąki i cudowny wąwóz ze strumieniem. Z drugiej widać było położoną w dole wieś (wystarczająco blisko,wystarczająco daleko). Na wzgórzu, prócz „naszego”, było tylko jedno gospodarstwo, w odległości powiedziałabym niekolizyjnej. Sprzedający twierdzili, że mieszkają w nim młodzi i nadzwyczaj sympatycznie ludzie. Owszem mieli interes w tym, żeby tak mówić, ale faktem jest również, że od razu poczułam się na „naszym” wzgórzu bezpiecznie. Kolejnym „plusem dodatnim” okazał się fakt, że na terenie siedliska był stawik. Następnym rzeka i jezioro w całkiem znośnej odległości. Wszystko wyglądało prawie dokładnie tak jak sobie wymarzyłam (to znaczy w wersji zmodyfikowanej przez czas)

Jeszcze głębsza retrospekcja:
Piszę o dokonanych przez czas modyfikacjach ponieważ idea znalezienia idealnego domu na idealnym odludziu towarzyszyła nam nieomal od zarania naszego związku. Tyle tylko, że w międzyczasie ulegała zmianom.
Poszukiwania zaczęliśmy ponad dwadzieścia lat w jeleniogórskim, gdzie nasz znajomy kupił duży poniemiecki dom. Jeśli jednak ktoś myśli, że w tamtych czasach poniemiecki dom (nawet duży) nas satysfakcjonował, jest w błędzie. My szukaliśmy dla siebie pałacu. A w tamtych czasach było ich w jeleniogórskim jeszcze sporo. Z perspektywy czasu można powiedzieć, że im mniej mieliśmy pieniędzy w tym większe celowaliśmy rezydencje.
Nasza obecna chałupka na Warmii bardzo odbiega od tamtych ideałów i w niczym nie przypomina pałacu. Przed wojną nie mieszkał w niej książę, ani hrabia, tylko pracownik bogatego bauera.
Nie to było jednak przyczyną wątpliwości, które nas ogarnęły, gdy po pierwszych oględzinach wróciliśmy z Warmii na naszą podwarszawską „nibywieś”.
Cdn.

Warmińskie mądrości i przypowieści:
Egzorcyzmy według Pięknego J.
(Piękny J. jest człowiekiem trochę tylko od nas starszym. Nazywamy go tak, ponieważ jest mężczyzną nadzwyczaj pewnym swojego uroku. A przy tym bardzo silnym – każdego położy na rękę, jak sam powiada, i Niemca i Ruska i mafioza. Przytoczoną poniżej historię opowiedział pewnego dnia Darkowi, Darek mnie, a ja ją tutaj niezbyt dokładnie cytuję)

Dziś cała Ziemia otoczona jest siecią promieni, czy to z satelit, czy to z internetu, więc na duchy nie już miejsca. Ale dawniej w każdej chałupie był duch. W mojej również. Tak okropnie hałasował na strychu, że jako mały chłopiec kuliłem się ze strachu pod kołdrą, nie mogłem spać. Aż pewnego dnia mój ojciec strasznie się zdenerwował. Poszedł na strych i nawyzywał ducha, nawyzywał. I od tej pory duch już nigdy nam nie przeszkadzał.

P.S. Tekst pisałam w sobotę off-line. Pragnę jednak donieść, że stan „nie żałuję” utrzymuje się do dzisiaj. Choć w nocy obudziło nas zimno i Darek musiał napalić w kuchni, choć rura pękła w oborze. Za to w niedzielę słyszeliśmy pierwsze nawoływania żurawi.
Optymistyczny jest również fakt, że podjęliśmy ze wszech miar słuszną decyzję o powrocie do domu w niedzielę po południu. W poniedziałek borykalibyśmy się nie tylko ze skutkami śnieżycy, ale również skutkami dwóch kraks na trasie gdańskiej przy wjeździe do Warszawy. W jednej brało udział 20, a w drugiej 30 samochodów.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz