czwartek, 3 lipca 2014

Z zeszytu i z pamięci... czyli jak pisałam "Piegowate niebo"

Spotkałyśmy kolegę Magdy – Ajgora. Magda mówi o nim - dziwny. Ja też należę do ludzi, o których tak się mówi. Odmieńcy. Odmieńcy rozpoznają się zazwyczaj w tłumie, są inni, to ich łączy. Szukają się wśród ludzi, zazwyczaj od razu wyczuwają w sobie bratnie dusze, obdarzając się sympatią. Odmieńcy to przeważnie artyści, włóczęgi, intelektualiści, nieprzystosowani... Czasem szczelnie zamknięci w obrębie swojego światka, często otwarci, życzliwi, potrafiący wczuć się w sytuację drugiego człowieka. Często, choć nie jest to regułą lubią wyglądać inaczej, ekscentrycznie. Nie jest to spowodowane chęcią wyróżnienia się za pomocą fryzury, czy ciuchów (tak robią zwykli szpanerzy) lecz jakby znakiem rozpoznawczym dla innych odmieńców: ja jestem tutaj, widzisz mnie, to ja- Odmieniec.
(30. X. 1983 r.)

W przyszłości pragnę stworzyć teatr będący syntezą plastyki, muzyki, literatury i psychoterapii. Niewykluczone, że wprowadzę również elementy filmu i innych form sztuki, które jeszcze nie istnieją. Niepoślednią rolę będą również grały światła, zapachy, temperatura... (...) Obok teatru mogłaby tam istnieć galeria sztuki, można by kupić książki, tomy poezji, mogłaby istnieć mała salka kinowa służąca do prezentowania najnowszych osiągnięć w tej dziedzinie - filmów niekonwencjonalnych, eksperymentalnych. Chciałbym również byśmy wydawali pismo poświęcone sprawom sztuki. Istniałoby miejsce do którego można by przyjść i czułoby się tam dobrze np. jakaś kawiarenka. Czytano by tam wiersze słuchano muzyki, dyskutowano. (...) W tej chwili zdobywam doświadczenie tułając się po różnych grupach teatralnych, czytając, oglądając, przeżywając. Mam jasno wytyczony cel przed sobą. (...) Teraz dużo, dużo pracy. ASP, następnie studia reżyserskie.(...)

Wymyśliłam książkę o dwóch zakończeniach.
(21.I.1984 r. - noc)

Mama stwierdziła, że jakiś huragan przeleciał mi po głowie (...) Ja sobie poradzę, jeżeli ktoś sadzi, że mnie zmusi do czegokolwiek to się łudzi. (...)

To jakiś instynkt, który nie pozwala mi się zatrzymać i cofnąć lub załamać.(...)

Zauważyłam u siebie ciekawą właściwość, gdy leżę z zamkniętymi oczyma czasem pojawiają mi się (nie w sensie wizualnym), ale w jakiś inny dziwny sposób, słowa układające się w osobliwy, pozornie bezsensowny wiersz. Wyławiam je z wysiłkiem. Wczoraj po raz pierwszy próbowałam zapisać, ale udało mi się tylko połowicznie. Czasem widzę zapisana kartkę i również z wysiłkiem odczytuje to, co na niej napisane.
(19.II.1984 r.)

W Chodakowie uświadomiłam sobie jeszcze intensywniej jak szybko mija czas, niedawno byłam "mała Dojota", a teraz... Niedługo będę stateczną 40-stoletnią panią. Po co ja tyle myślę o starości?
(24.IV.1984 r.)

Wczoraj nie mogłam spać ponieważ była noc i umarła mi latarka.
(11. VI. 1984 r.)

Czasami żałuję, że zaczęłam pisać ten pamiętnik. Nie umiem opisać tego, co się dzieje we mnie, nie umiem zatrzymać faktów, a tym bardziej utrwalić moich przeżyć i nie potrafię również skończyć z tym, przerwać tej bezsensownej pisaniny, która nie odzwierciedla tego, co się ze mną dzieje. To już jest nałóg, niebezpieczny nałóg. Kiedy nie piszę przez dłuższy czas, czuję się fatalnie, tak jakbym coś zaniedbała, zgrzeszyła.
(17 VIII 1984 r.)

Pomimo pewnego zażenowania spowodowanego poziomem naiwności niektórych wpisów jest coś, co sprawia, że czytanie dzienników z dawnych lat wciąga jak narkotyk (podobnie jak kiedyś ich pisanie - co można wywnioskować z wcześniejszych linijek).
Zastanawiałam się skąd to się bierze? Cóż to za "narkotyczne substancje" sprawiają, że tak trudno się oderwać od zapisanych rozedrganymi literkami, pożółkłych zeszytów?
Jedną z nich jest zapewne doświadczanie osobliwego "suspensu" spowodowanego faktem, że Czytelnik zna już wszystkie mające nadejść katastrofy, których nawet w najgorszych snach nie jest w stanie przewidzieć Podmiot Liryczny, co więcej, potrafi z dziesiątków pojawiających się w tekście wątków, wyłowić te, które nieuchronnie do nich prowadzą. Trochę tak, jakby już wtedy wszystko było zdecydowane, tyle, że Narratorka (i Główna Bohaterka w jednym) nie była w stanie właściwie owych, jakże czytelnych, sygnałów odczytać. O gdyby gdyby potrafiła to zrobić... iluż problemów mogła by uniknąć. Mam jednak pełną świadomość, że z tamtej perspektywy (a właściwie z powodu braku odpowiedniej perspektywy) nie mogła dostrzec tych nici, które stanowią osnowę życia, odróżnić ich od krótszych, mniej znaczących, tworzących jedynie mało znaczący wzór na tkaninie. Zresztą... gdyby nie te wszystkie życiowe komplikacje, czy byłby wypełnił się pisany(?) jej (w jakiejś innej większej książce) los? Tak, tak... choć raczej  skłonna jestem uważać, że człowiek ma wolny wybór, przy okazji czytania dzienników nieodmiennie pojawiała się kwestia determinizmu (nawiasem mówiąc uważam, że jedno drugiego nie wyklucza), ponieważ ten -nazwijmy to - nieoczywisty fatalizm, dotyczy również wielu innych spraw. Już wówczas pojawiały się wątki, refleksje, autorefleksje... świadczące np. o tym, że oprócz wspomnianej już skłonności do powodowania katastrof, posiadam także silną (może nawet silniejszą) zdolność podnoszenia się z nich. Odnalazłam wiele takich nici - mocnych i sięgających z dalekiej przeszłości aż po teraźniejszość. Już wtedy tak wiele było wiadome, choć jednocześnie tak mało można było zobaczyć.
 
Podczas czytania dawnych dzienników fascynowała mnie również różnica pomiędzy tym, co zapisane w pamięci, a tym, co zapisane w zeszycie. Zapewne, gdyby nie fakt, że mogłam sobie ten zapis z zeszytu odtworzyć (a tyle razy zastanawiałam się, czy tych wszystkich zapisków nie unicestwić) nie miałabym szans na dokonanie odkryć, o których opowiadałam przed chwilą, dysponowałabym wyłącznie materiałem zniekształconym przez pamięć. Oczywiście tamten - z zeszytów - też jest na swój sposób zniekształcony, uboższy o refleksję...

Kolejna sprawa to pojawiająca się podczas czytania dojmująca świadomość zmiany, co ma swoje „plusy dodatnie” (pokazuje, że jednak nastąpił rozwój) i „plusy ujemne” (zobaczyłam jak bardzo rozminęłam się z planami, marzeniami i pomysłami na życie). Zastanawiałam się nawet, co bym sobie pomyślała, gdym jako nastolatka spotkała siebie jaką jestem teraz? Czy tamta Dorota polubiła by tę Dorotę, czyli "stateczną 40-stoletnią panią", jak to określiłam w jednym z cytowanych powyżej wpisów (ba... teraz już prawie pięćdziesięcioletnią)? I myślę, że owszem, mimo wszystko, polubiłaby. Tak ja ja lubię tamtą Dorotę, pomimo wspomnianych już naiwności, epizodów egzaltacji i drażniącego mnie dziś egocentryzmu (swoją drogą byłam chyba mistrzynią rzucania uroków - prawie o tym zapomniałam, myślę, że jak huragan - albo przynajmniej wichura - przeszłam przez życie kilku osób). Każdej innej nastolatce wybaczyłabym te cechy, więc czemu miałabym nie wybaczyć ich sobie?

Najważniejsze jednak okazało się to, że lektura dawnych dzienników pozwoliła mi uświadomić sobie, że jestem obecnie we właściwym miejscu (a był to czas, kiedy nie byłam wcale taka tego pewna - czyżby typowy bunt wieku... średniego?). W miejscu, do którego prowadziły mnie najważniejsze wątki mojej historii. Miejscu, które zwiastowały zapomniane i odczytane na nowo sygnały (chyba nawet przestałam żałować rozmaitych zaprzepaszczonych możliwości). Ta nieoczekiwana akceptacja dotyczy między innymi mojego wyboru (nie-wyboru?) związanego z literaturą. Przecież już jako nastolatka, nie dość, że pisałam, to również pisałam o pisaniu.

Co ciekawe sięgnęłam po swoje młodzieńcze dzienniki bynajmniej nie po to, by zaserwować sobie jakąś autoterapię, lecz z całkiem prozaicznej przyczyny - dosłownie prozaicznej, ponieważ związanej z... prozą, nad która wówczas pracowałam (wspominałam już o tym w jednym z wcześniejszych postów). Chodzi o książkę, która ma się ukazać za kilka dni nakładem "Naszej Księgarni". "Piegowate niebo" to opowieść o dojrzewaniu. Główna bohaterka - Inka - też pisze pamiętnik i choć pod wieloma względami różni się od dziewczyny, którą byłam jako nastolatka (nawiasem mówiąc czasy też bardzo się różnią) lektura młodzieńczych dzienników pomogła mi wejść w tę właściwą dla nastoletniego wieku emocjonalność (przynajmniej tak, jak ja jej doświadczałam): galopada emocji i wydarzeń. Mnogość pierwszo- i drugoplanowych postaci. Nagłe depresje i euforie. Nawet literki w moich zeszytach rozbiegają się we wszystkie strony, linijki tekstu wystrzelają w górę lub opadają gwałtownie w dół w zależności od humoru, rzadko, że tak się wyrażę, trzymając nastrój (co prawda w przypadku Inki aspekt grafologiczny odpada - zamiast zeszytu używa notebooka, ale mamy przecież inne niewizualne środki wyrazu). Efekt jest taki, że Inka "ukradła" kilka z wpisów z moich dawnych pamiętników: przynajmniej jeden z nich zacytowany został w tym poście. W książce wykorzystałam również opublikowane wcześniej na blogu  młodzieńcze opowiadanie - nie, nie o bocianie - o tasiemcu!

Tak sobie myślę, może to dobrze, że pozostałam przy pisaniu, skoro prace literackie miewają tak interesujące i pożyteczne "skutki uboczne".

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz