środa, 22 grudnia 2010

Sezon 1, Odcinek 124. Tak zawany "żywy karp"

Tym, czego najbardziej nienawidzę przed świętami jest widok dogorywających w resztkach wody karpi. Widziałam wczoraj podczas zakupów upchnięte jeden na drugim w ciasnych pojemnikach (żeby więcej się zmieściło), w większości już chyba martwe.
Wiem, wiem... w tym momencie odezwą się obrońcy tradycji. Zaiste prehistoryczna to tradycja pochodząca z aż zamierzchłych czasów PRLu i nadzwyczaj chrześcijańska - wiadomo przecież, że w czasach PRLu nadzwyczaj kultywowano chrześcijańskie zwyczaje, a składanie krwawej ofiary ze zwierząt jest nieodzownym elementem chrześcijańskiej praktyki.
Proszę mi wybaczyć ironię, ale bardzo często argument o świątecznej tradycji "żywego karpia" (ja bym powiedziała "ledwie żywego") pada z ust, osób, które się do chrześcijańskiej  tradycji przyznają, co więcej, czują się jej strażnikami.
Skąd potrzeba osobistego zabicia ryby przed świętami w naszym katolickim kraju? Czyżby mieszkał w nim jakiś nienaturalnie wysoki (na tle innych populacji) odsetek ludzi czerpiących przyjemność z zabijania zwierząt? Nie sadzę - choć zapewne są i tacy. Jednak z tego, co zdołałam zaobserwować, dla wielu "strażników tradycji" jest to niezbyt przyjemny obowiązek. Z pewnością wśród nich wielbicieli "żywego karpia" są również tacy, którym nawet nie przyjdzie do głowy, że walnięcie w głowę ryby jest pozbawieniem jej życia, traktują to raczej w kategorii czynności kulinarnych.     
Słuchałam wczoraj audycji radiowej, której gość (kucharz) upatrywał przyczyn tego stanu rzeczy w nieufności konsumenta do sprzedawcy - na zasadzie: "A skąd wiadomo, czy ten filet z karpia jest naprawdę świeży?". No ale przecież inne ryby kupuje się martwe i, w dodatku, często muszą one przebyć do nas bardzo długą drogę.    
Moim zdaniem przyczyna jest głębsza i wynika z głęboko skrywanych atawizmów, które cofają nas do zamierzchłych czasów, w których krwawe ofiary były elementem religijnych rytuałów. Dlatego, obawiam się, trudno będzie z tradycją "żywego karpia" walczyć.      
Mam pewno sporo wad, ale z pewnością nie należą do nich skłonność do indoktrynacji i potrzeba nawracania na "jedynie słuszne poglądy". Uważam, że każdy ma prawo do swoich wyborów, nawet moi najbliżsi. Wiedzą o tym mój syn i mąż, którzy do dziś jadają ryby, choć ja, od lat 17-stu lat, jestem wegetarianką. Również ogromna większość moich znajomych jada mięso.     
Tak naprawdę główny problem nie polega na tym, że karpia przed zjedzeniem trzeba zabić. To trzeba zrobić z każdym zwierzęciem (jeszcze by tego brakowało, żeby jadano je "na żywca"). Najgorsze jest to, co dzieje się z nim przedtem.
- To prawdziwy holokaust - powiedział wczoraj kolega, zadeklarowany mięsożerca podczas wczorajszej "pracowej" choinki.     
Opisywane już ciasne, nieomal pozbawione wody pojemniki, transport duszących się ryb w foliowych torebkach. To już nie atawizm - tylko wygoda (kto będzie sobie zawracał głowę wiaderkiem z wodą?). I chęć zysku - która paradoksalnie, jak sądzę, prowadzi do strat - bowiem w ramach tradycji "żywego karpia" nikt nie zechce kupić ryby, która zdechła.
Właściwie powinnam w tym miejscu napisać jakieś zgrabne podsumowanie posta, przedstawić jakieś rady, pomysły, sugestie,  no ale nie mam na nie pomysłu. Pozostawiam więc temat otwarty. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz