wtorek, 21 grudnia 2010

Sezon 1, Odcinek 123. Zamiast życzeń

Na razie.... zamiast życzeń... wizja świąt według Zuźki, czyli „Przedświąteczna gorączka” – fragment książki: „Zuźka w necie i w realu”.
W tym roku jakoś mało u mnie (przynajmniej do tej chwili) przedświątecznych klimatów, więc chociaż tyle... :)


PRZEDŚWIĄTECZNA GORĄCZKA

Z powodu przedświątecznej gorączki mama robi się odrobinę nerwowa.

Ja w ogóle nie jestem nerwowa przed świętami, ponieważ uwielbiam Boże Narodzenie.

Po pierwsze, ze względu na prezenty. Już kilka tygodni przed Wigilią zaczynamy z Kacprem przekopywać dom w poszukiwaniu pakunków, które ukrył przed nami Mikołaj (tak to tłumaczę Kacprowi). A że Mikołaj jest świetnym ukrywaczem, dlatego przeważnie nie udaje się nam niczego znaleźć. Ale to nic, i tak się świetnie przy tym bawimy.

Po drugie, dlatego, że po kolacji wigilijnej idzie się do kościoła o dwunastej w nocy. Na Pasterkę. Ale co za pech, ja jeszcze nigdy na Pasterce nie byłam. A wszystko przez tę przedświąteczną gorączkę. Później ci to dokładniej wytłumaczę.

Po trzecie, ze względu na ozdoby choinkowe. Moja mama nie za bardzo lubi gotować, dlatego zamiast siedzieć w kuchni i lepić pierogi, siedzi w kuchni i lepi z nami ozdoby choinkowe. Sprawami kulinarnymi zajmują się przeważnie babcie, u których co roku jemy kolację wigilijną (a właściwie dwie kolacje, ponieważ mam dwie babcie).

Tata, który uwielbia gotować, ma przed świętami mnóstwo roboty, czyli poligraficzną gorączkę przed końcem roku:
– Urwanie głowy – wzdycha. – Wszyscy na wyścigi wydają pieniądze przed pierwszym stycznia.
Tata wytłumaczył mi, że to z powodu jakiegoś budżetu. Żeby im tego budżetu nie zmniejszyli w następnym roku. Dlatego muszą szybciutko wydrukować masę niepotrzebnych ulotek, których projektowaniem zajmuje się mój tata.

Z budżetami to chyba normalne przed świętami. Bo kiedy widzę ludzi w supermarketach, też odnoszę wrażenie, że się ścigają kto więcej wyda. Tyle tylko, że zamiast drukować ulotki, kupują tony jedzenia i innych rozmaitości. Ot taka przedświąteczna gorączka!

Ale o czym to ja mówiłam? Aha o ozdobach na choinkę! Uwielbiam robić z mamą ozdoby choinkowe. Siadamy sobie wieczorem w kuchni. Ja, mama i Kacper. Mama wyciąga mąkę i sól. I ugniatamy specjalne ciasto. Mama nazywa to masą solną. Potem mama rozdaje nam to ciasto. I dodatkowo jeszcze glinę. A Kacprowi tylko masę, która jest nieszkodliwa w przypadku połknięcia, a poza tym mniej Kacprowi smakuje niż glina. W końcu mama wyciąga z szuflady wałek do ciasta i foremki do pierniczków. Z rozwałkowanej masy solnej i gliny wycinamy gwiazdki, aniołki i domki. Nawet Kacper umie wyciąć taką gwiazdkę. I potem jest strasznie dumny, że sam zrobił choinkową ozdobę. Czasem mama lepi aniołki bez użycia foremki. I te są najpiękniejsze.
– Zupełnie cię nie rozumiem – powiedziałam mamie niedawno. – Skoro nie lubisz gotowania, to po co robisz te wszystkie kulinarne rzeczy, jak ugniatanie ciasta, wałkowanie i wycinanie pierniczków z gliny... I na dodatek o wiele trudniejsze, bo przecież łatwiej ulepić pieroga niż aniołka.
Mama się roześmiała, a tata, który stał w drzwiach powiedział:
– No wiesz Zuziu. Sam nie wiem, dlaczego tak się dzieje, ale waszej mamie dużo lepiej wychodzą niejadalne rzeczy.

Później wszystkie te gliniane ozdoby mama zanosi do koleżanki, która ma piec ceramiczny. Bo takie ozdoby też trzeba upiec. Zupełnie jak pierniczki. Tyle, że one, to znaczy te ozdoby, potrzebują ogromnej temperatury, którego nie da się uzyskać w normalnym piekarniku. Dlatego mama co roku przed wigilią odwiedza swoją koleżankę. I to jest super, bo ta koleżanka, prócz pieca ma również córkę w moim wieku. Bardzo fajną.

Potem znów siadamy przy kuchennym stole, malujemy nasze ozdoby i poprzyklejamy do nich rozmaite rzeczy, np. ziarenka pieprzu i kolorowe fasolki, albo świecidełka i koraliczki, żeby były jeszcze piękniejsze. Mama przeważnie przykleja ziarenka, a my z Kacprem wolimy świecidełka i używamy mnóstwo złotej farby.

Nasze ozdoby okropnie się wszystkim podobają. Co roku rozdajemy je babciom, ciociom, wujkom i kuzynom.

Nie wiem dlaczego, ale to bardzo miłe mieć tradycyjną mamę, która przed Świętami mnóstwo czasu spędza w kuchni.

Najbardziej jednak lubię to, że Wigilia co roku wygląda prawie tak samo.

Najpierw składamy sobie życzenia w domu, pod pięknie przystrojoną choinką, dzielimy się opłatkiem i wyciągamy spod choinki prezenty. Nawet nasze zwierzaki wyciągają. To znaczy trochę im w tym pomagamy.

Potem jedziemy na dwie wigilie: do babci Zosi i do babci Tereski i spotykamy się tam z ciociami, wujkami, kuzynami i nigdy nie mogę się doczekać tych spotkań, bo rzadko widuję te ciocie, wujków i kuzynów. I znów dzielimy się opłatkiem. I składamy sobie życzenia. I śpiewamy kolędy. I jemy pyszne wigilijne jedzonka. A ja najbardziej lubię śledzika i suszone grzyby panierowane w cieście z podsmażaną cebulką. I znów wyciągamy prezenty spod choinki. A potem każdy pokazuje, co dostał. I jest przy tym kupę śmiechu.

Później razem z Kacprem, kuzynkami i kuzynami bawimy się prezentami, a dorośli sobie gadają.
Tak się to odbywa co roku, o ile nie wynikną jakieś komplikacje, ponieważ ponieważ przed Świętami wciąż nam się przytrafiają różne problemy zdrowotne, czyli tak zwana przedświąteczna gorączka. To taka nasza świąteczna tradycja. Dlatego lekarze z „Całodobowej Pomocy Medycznej” z Leśniewa dość często mają zepsute Boże Narodzenie.

W zeszłym roku na przykład wróciliśmy z Wigilii dość późno. Senni i zmęczeni, ale w dobrych humorach, bo, o dziwo, nie spotkały nas przed świętami żadne urozmaicenia zdrowotne. Ale jest przecież powiedzonko: Ten płacze, kto płacze ostatni, czy coś takiego. I nam się właśnie to przytrafiło. Już myśleliśmy, że Święta miną bez komplikacji, a tu nagle:

– Aaaaaaaaa!!!!!

Myślałam, że to Święty Mikołaj się rozpłakał. Ale on miał zamknięte usta. Dobrze to widziałam, bo akurat podgolił sobie wąsy. A z zamkniętymi ustami trudno wytwarzać takie dźwięki. Potem Święty Mikołaj znikł. A jego zniknięcie spowodowane było tym, że się obudziłam.

I okazało się, że „Aaaaaaaaa” wydobywa się z pokoju Kacperka. Mój biedny braciszek siedział na łóżku, szarpał się za ucho i rozmazywał sobie po twarzy gile zmieszane z łzami.

Tata „przyłożył Kacprowi termostaty”. Tak mówimy, kiedy tata dotyka czyjejś głowy, żeby sprawdzić temperaturę. Bo tata jest w tym świetny, prawie tak dobry jak termometr. Po czym oznajmił z westchnieniem:
– Przedświąteczna gorączka przyszła w tym roku z lekkim opóźnieniem.
– To pewno zapalenie ucha – wystraszyła się mama. – Czy nie za wcześnie? Zuzia zaczęła chorować na uszy dopiero w przedszkolu.

I żeby nie tracić czasu na dojazd do Warszawy pojechaliśmy do Leśniewa.

Gdy dotarliśmy na miejsce okazało się, że lekarze z „Całodobowej Pomocy Medycznej” Wigilię też chyba obchodzą całodobowo. Pomimo późnej pory wciąż byli u nich goście. Zresztą zawsze, kiedy ktoś z nas choruje oni mają gości.

Pan doktor potwierdził jej diagnozę mamy. Kacper miał zapalenie ucha. Nie rozumiem, po co mama chodzi z nami do lekarza, skoro sama potrafi rozpoznać wszystkie choroby. Chyba tylko po recepty, bez których nie można wykupić specjalnego lekarstwa w całodobowej aptece, której bardzo długo nie mogliśmy znaleźć. Dlatego wróciliśmy do domu kompletnie wycieńczeni.

Muszę jednak przyznać, że lekarstwo zadziałało wprost fantastycznie. Pewno dlatego z samego rana poczułam, że ktoś gramoli się na moje łóżko. To mój braciszek postanowił poczęstować mnie czekoladką ze swojej świątecznej paczki. Byłam wykończona po nieprzespanej nocy, ponieważ nie zażyłam żadnych lekarstw, które z miejsca stawiają człowieka na nogi. Poza tym mój organizm dużo starszy niż organizm Kacpra regeneruje się o wiele wolniej. Wymknęłam się więc do sypialni rodziców licząc, że ich organizmy (okropnie stare) będą się regenerować co najmniej do godziny dziesiątej. Starannie zamknęłam za sobą drzwi i po chwili znów odwiedził mnie Święty Mikołaj. Wąsy zasłaniały mu usta, dlatego trudno mi było zrozumieć, co mówi.
– Mas, pysne, dobje, mniam, mniam... – tłumaczył wyciągając do mnie rękę z jakimś syropem, na którym widniał napis „Lekarstwo na wszystko. Na regenerację też.” A zamiast czerwonego ubranka miał na sobie biały kitel lekarski. I był strasznie wypachniony. Szkoda tylko, że użył jakichś przeterminowanych perfum. Zapewne dostał je w prezencie jakieś 100 lat temu. Zrobiło mi się szkoda biednego Mikołaja, że nie ma pieniędzy na porządne perfumy. Dlatego postanowiłam, że w przyszłym roku kupię mu pod choinkę dezodorant. Ale od tego smrodu tak mnie zemdliło, że się obudziłam. Najdziwniejsze było to, że odór nie zniknął wraz z Mikołajem. I kiedy otworzyłam oczy okazało się, że wydobywa się z ust roześmianego Kacpra. W jednej ręce trzymał on lokomotywkę, a w drugiej na wpół zjedzonego czekoladowego Mikołajka. Mikołajek zrobił na mnie dość dziwne wrażenie. Nie chodzi o to, że Kacper niezbyt dokładnie odwinął go z błyszczącego papierka, którego strzępy sterczały mu między zębami. Chodzi o kolor czekolady: trochę białawy, trochę żółty, trochę zielonkawy. I o zapach – dokładni taki sam jak zapach perfum Mikołaja z mojego snu.
–Dobje, mniam, mniam... – oświadczył radośnie Kacperek. – Pejek gjodny...- dodał, wyciągając do mnie rękę ze śmierdzącą czekoladą.

A ja poczułam nagle, że muszę natychmiast musiałam udać się do ubikacji.
– Dobrze córeczko, dobrze – powiedziała do mnie mama, która właśnie się obudziła i przecierając zaspane oczy przyczłapała za mną do łazienki. – Powinnaś oczyścić żołądek z tego świństwa. Ale co ci przyszło go głowy, żeby jeść zepsutą czekoladę.
– Mamo, ale to Kacper zjadł... Ja jej nawet nie ruszyłam. Jeszcze nie zwariowałam.
– Jak to?! – zdumiała się mama. – To dlaczego...

I nie czekając na moją odpowiedź pobiegła do Kacpra. Razem z tatą, który właśnie się obudził.
Najpierw próbowali go nakłonić, żeby uczynił z zawartością swego żołądka to samo, co ja przed chwilą. Ale on się nie dawał.

Potem dość długo debatowali, co zrobić. Nie mogli wezwać pogotowia, ponieważ Kacper był w świetnej formie.

I wyszło na to, że trzeba zadzwonić do Leśniewa.
– Oni coś nam poradzą – powiedział tata.

Pan doktor poradził, żeby nic nie robić, tylko obserwować. Przez cały dzień trwała gorąca gorąca linia między Brzezinem a Leśniewem.

Nie wiadomo skąd wziął się zepsuty Mikołajek. Zapakowany wyglądał zupełnie normalnie. I data ważności też była aktualna. Faktem jest, że napsuł nam zdrowia, a najbardziej mi, i przez calutki dzień musiałam być na diecie. Ale tym z Leśniewa też dał się we znaki. A najmniej Kacprowi.
– Ten dzieciak ma żelazny żołądek – wzdychał tata, któremu ze zdenerwowania odezwały się wrzody dwunastnicy.

W poprzednich latach przedświąteczna gorączka tez dała się nam we znaki. A najbardziej kilka lat temu. Kacpra jeszcze wtedy nie było na świecie. I, co za pech, prawa jazdy mojej mamy też nie.

A było to tak, że tata dostał gorączki przed świętami. I nie mógł pojechać z nami na wigilie do babć. Nie chciałam go zostawiać samego w domu, ale on powiedział:
– Kiedy wrócicie, chętnie podzielę się z wami opłatkiem. Teraz marzę tylko o jednym: o ciepłym łóżeczku i śnie.
– Przywieziemy Ci prezenty i te wszystkie pyszności, które, mniam, mniam przygotowały babcie- obiecałam.
– Za prezenty dziękuję. Ale pyszności... prawdę mówiąc nie jestem pewien, czy będę w stanie coś przełknąć.

Do babć zawiózł nas (a potem odwiózł do domu) jeden z wujków. Ale on też nie był w zbyt dobrym humorze, ponieważ pokłócił się z żoną. I stanęli na skraju rozwodu. I to pomimo Świąt Bożego Narodzenia, które »...jednoczą wszystkie zwaśnione strony» – jak powtarza babcia Tereska.

I babcia miała rację, bo wujek z ciocią później się pogodzili. Ale kiedy wujek wiózł nas na Wigilię nie mógł przecież o tym wiedzieć.

U babć byliśmy bardzo krótko. I czułam, że nie jest mi tak wesoło jak zwykle, chociaż dostałam mnóstwo świetnych prezentów, a jedzonko było jeszcze pyszniejsze niż zwykle. To straszny pech, że tata stracił apetyt akurat w takim momencie.

Inni też tacie współczuli i prosili, żeby go pozdrowić i życzyć wszystkiego dobrego. I wcale się nie dziwili, że chcemy szybko wracać do domu.

Jakby tego wszystkiego było mało, w domu rozbolał mnie brzuch. Okropnie! Po prostu skręcałam się z bólu!

Ponieważ tata był chory i nie mógł zawieźć mnie na ostry dyżur, rodzice zdecydowali się wezwać pogotowie.

Wkrótce przyjechała karetka z pobliskiego miasteczka. Zbadano mój brzuch i wypisano skierowanie do szpitala:
– Najlepiej będzie jeżeli pojadą państwo do Warszawy. Na ostry dyżur. Dziecku trzeba zrobić specjalistyczne badania.
– Ja się w końcu kiedyś wykończę! –westchnął tata.
Łyknął dodatkowe proszki na gorączkę, ubrał się i pojechaliśmy.

W samochodzie poczułam się lepiej. A nim dotarliśmy na miejsce, całkiem wydobrzałam. Chcę ci w tym miejscu uświadomić sobie, że historia przydarzyła w dawnych czasach. Kiedy jeszcze byłam nadpobudliwym dzieckiem. Nic więc dziwnego, że kiedy tylko wypuścili mnie z samochodu zaczęłam biegać jak szalona po szpitalnych korytarzach.

Pani z recepcji patrzyła na nas trochę dziwnie. A rodzice mieli takie miny, jakby nie byli za bardzo zadowoleni, że mi się polepszyło. Czułam, że coś jest nie tak, ale nie wiedziałam co. Jednak koniecznie chciałam naprawić błąd, jakim była nagła poprawa samopoczucia, więc kiedy tylko weszliśmy do gabinetu spytałam panią doktor:
– A co to jest RNA?

Chciałam jakoś rozładować sytuację. Poza tym czasami lubię robić wrażenie nadmiernie inteligentnego dziecka. I to było bardzo dobre pytanie dla lekarza. Bo RNA to jest takie coś w człowieku, okropnie genetyczne, bo widać tylko pod mikroskopem. Nie rozumiałam więc dlaczego pani doktor zrobiła zdziwioną minę.
– RNA? A czy twoja ciocia jest genetykiem? – odpowiedziała pytaniem na pytanie przyglądając się badawczo mojej mamie.
Prawdę mówiąc nie wiedziałam, czy któraś z moich cioć zajmuje się genetyką.
– Nie – odpowiedziała za mnie mama. – Nie mamy w rodzinie żadnego genetyka.
– Bo wie pani – zwróciła się lekarka do mamy – Byłam ostatnio na Sympozjum Naukowym i jedna z uczestniczek, pani profesor, była bardzo do pani podobna, tyle tylko, że nieco starsza.
– Więc co z tym RNA? – nie dawałam za wygraną.
– RNA to... jakby ci tu powiedzieć... cząsteczki RNA to łańcuchy polinukleotydowe... – zaczęła pani doktor spokojnie.
Ale potem, nie wiedzieć czemu okropnie się zdenerwowała.
–Chyba nie przyjechała pani do szpitala, w wigilijny wieczór, żeby wyjaśnić dziecku, co to jest RNA.

Strasznie nerwowa okazała się ta lekarka. Więc mama czym prędzej wyciągnęła skierowanie od lekarza z pogotowia.

Po wykonaniu specjalistycznych badań okazało się, że jestem całkiem zdrowa.

Pani doktor wyjaśniła, że pewno dostałam kolki, czyli okropnego bólu brzucha ponieważ zjadłam za dużo grzybków z podsmażaną cebulką.
– Albo przez nerwy – powiedziała mama do taty, kiedy wyszliśmy wreszcie ze szpitala. – Strasznie nerwowa Wigilia w tym roku.

Nerwy. Teraz już chyba się nie dziwisz, że moja mama przed świętami zawsze jest odrobinę niespokojna. Wszystko z powodu przedświątecznej gorączki.

Ale w tym roku, nie uwierzysz co za szczęście, nic się nie wydarzyło. Żadnych urozmaiceń zdrowotnych.

Tylko to, co zwykle: dzieliśmy się opłatkiem, rozdawaliśmy ozdoby choinkowe, zjadłam mnóstwo grzybków z cebulką i dostałam fantastyczne prezenty.

Wszystko odbyło się tak, jak co roku. Z jedną jedyną różnicą. O dwunastej w nocy poszłam na Pasterkę. Po raz pierwszy w życiu. Przedtem zawsze mi przeszkadzała jakaś przedświąteczna gorączka.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz