niedziela, 27 stycznia 2013

Fortepian

Piszę właśnie książeczkę dla dzieci. Jednym z jej najważniejszych bohaterów jest... fortepian.
Dlaczego akurat ten instrument?

Może dlatego, że zdrobnienie jego nazwy rymuje się z imieniem opisanej w książce postaci. A swoją drogą, czy można zdrobniale mówić o instrumentach? ;) Puzonik, mandolinka, kontrabasik, wiolonczelka to brzmi nieszczególnie. Jednak "skrzypki" są w powszechnym użyciu. A fortepianek? Właściwie czemu nie!

A może to z powodu wspomnień z dzieciństwa? W naszym niedużym, dwupokojowym mieszkaniu na warszawskim Rakowcu znalazło się miejsce na ten pokaźny instrument, choć, oczywiście, pianino byłoby "pręczniejsze". Na fortepianie grał mój młodszy brat - uczeń szkoły muzycznej. Ja, niestety, grać się nie nauczyłam. Ani na fortepianie, ani na żadnym innym instrumencie. Umiałam oczywiście wystukać na klawiaturze kilka prostych melodyjek, próbowałam wymyślać własne. Ale to wszystko. Do dziś jednak doskonale pamiętam czarnego olbrzyma stojącego w większym pokoju. Chyba nawet lepiej niż wiolonczelę, która przez lata była głównym instrumentem mojego brata. A słowo "fortepian" wywołuje falę obrazów z dzieciństwa.

I nie tylko.

Kilka dni temu w przerwie między pisaniem, a drugim śniadaniem przypomniał mi się film (zdecydowanie nie dla dzieci), który oglądałam kilkanaście lat temu i który zrobił na mnie tak wielkie wrażenie, że do dziś nie miałam odwagi obejrzeć go ponownie. Ten film to "Fortepian" Jane Campion.
Wystarczył rzut oka na stronę filmu Filmwebie, bym przekonała się, jak dużo przez te lata zapomniałam. Użytkownicy rozpisywali się na temat sceny erotycznej, której ja zupełnie nie mogę sobie przypomnieć. Trochę to dziwne, ponieważ uwielbiam piękne, intensywne sceny erotyczne. Takie w których widać prawdziwą chemię, a nie tylko urodę ciał. A ta z "Fortepianu" ponoć do takich należała.
Może dlatego jej nie pamiętam, że "Fortepian" jest dla mnie filmem nie tyle o miłości, co raczej o tym , jak  miłość i namiętność potrafią otworzyć na życie.

Dlatego najlepiej pamiętam scenę, w której fortepian ciągnie na dno oceanu przywiązaną do niego (dosłownie i w przenośni) Adę. Ona jednak się uwalnia, a instrument, który był dla niej nieomal wszystkim, był zamiast życia opada na dno oceanu.

Gdybym to ja nakręciła ten film, zadedykowałabym go tym wszystkim, którzy też mają swój "fortepian" zatopiony na dnie oceanu. Bo warto o tym ukrytym w głębinach "fortepianie" pamiętać. Ponieważ pozostanie tam na zawsze, niezależnie od tego jak dawno z naszego życia zniknął.

Paradoksalnie w mojej historii jest dokładnie na odwrót. To właśnie pojawienie się fortepianu pozwala małemu bohaterowi powrócić do życia.

Czemu o tym wszystkim piszę? Być może musiałam wywołać te wszystkie obrazy i emocje, żeby powrócić do pracy nad książeczką, która szła mi, prawdę mówiąc, dosyć opornie. Widać już tak mam, że nawet pisząc prostą, zabawna historyjkę dla dzieci muszę sięgnąć do swych osobistych głębin. Niezależnie od tego, czy później będzie to widać w tekście. 

P.S. Post ten pisałam przez kilka dni. Wciąż coś mi przerywało. Pewno dlatego jest nieco chropawy. Trudno. Udało mi się go skończyć właśnie dziś - w urodziny mojego brata. Tego samego, który grywał kiedyś na fortepianie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz