Otóż przez
te kilka lat, które minęły od naszego pierwszego (z domem)
spotkania stał się on dla nas prawie osobą. Albo przynajmniej
naszym prywatnym dziełem sztuki. Zmaterializowaną książką, pełną
zapisanych w przedmiotach historii (niektóre wciąż czekają
na odczytanie). Użytkową rzeźbą pod roboczym tytułem „Jak
mazowieckie mieszczuchy wyobrażają sobie warmiński dom wiejski”.
Stąd zapewne nasze, kompletnie nieracjonalne z finansowego (i nie
tylko) punktu widzenia i niezrozumiałe (czasem nawet dla nas)
poświęcenia i wysiłki. Jak bowiem wytłumaczyć fakt, że
nienawidząc sprzątania i remontów przez kilka kolejnych lat
spędzałam urlop ogarniając poremontowe pobojowisko? Dlaczego mój
mąż – Darek, wygrzebując z pamięci wszelkie znane mu
wulgaryzmy, a nawet, nie powiem, wykazując w tym zakresie pewną
słowotwórczą inwencję, tynkował krzywo (żaden z miejscowych
tynkarzy tak nie potrafi), równie krzywe ściany naszej nowej-starej
chałupki?
- Po co remontujemy ten dom? - zadumał
się pewnego dnia, zamiast po raz kolejny rzucić mięsem - Bo jest!
- odpowiedział sam sobie, parafrazując słowa słynnego himalaisty.
Artykuł z magazynu "Zwykłe Życie" już do przeczytania na stronie mojego warmińskiego bloga. Dowiecie się jak powstawała ta "użytkowa rzeźba". Poznacie m. in. balladę o nieoheblowanej desce i dowiecie się jak wyegzorcyzmować ducha ze strychu. Czytając tekst warto zerkać - co ja mówię "zerkać" - raczej smakować i kontemplować zdjęcia zamieszczone TUTAJ!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz