poniedziałek, 4 stycznia 2010

Sylwester dwóch żywiołów (woda w wannie i ogień w kominku), PoSylwester i po Sylwestrze

Sylwestra, po raz pierwszy od lat, spędziliśmy tylko we dwoje. To był naprawdę dobry pomysł! Potem czas płynął nam już bardziej towarzysko. 1 stycznia – wieczór u znajomych w kameralnym sześcioosobowym gronie, a 2 stycznia fabryczny PoSylwester. Wszystkich, którzy chcą się dowiedzieć czegoś więcej na temat organizatorów imprezy - założycieli Fabryki Sztuki odsyłam do wywiadu, który zrobiłam z nimi jakiś czas temu. Naprawdę warto. Zwłaszcza, że Fabryka Sztuki to jedno z tych wyjątkowych miejsc, do których każdy pasuje. Wystarczyło spojrzeć na PoSylwestroiwiczów. Pomiędzy najmłodszymi i najstarszymi było zapewne kilkadziesiąt lat różnicy i wszyscy świetnie się razem bawili.

Dawno nie byliśmy na fabrycznej imprezie, więc mocno nas zdziwiły zmiany w składzie bywalców. Nikogo prawie nie znaliśmy. Fakt ten nie stanowił zresztą specjalnej przeszkody w komunikacji międzyludzkiej. W pewnym momencie dopadła mnie roześmiana niewiasta w cekinach i wyściskała serdecznie. Na wszelki wypadek odwzajemniłam entuzjastyczne powitanie, przekonana, że osobę znam, tylko nie pamiętam. Wówczas radosna kobieta spytała o moje imię:
– Dorota! – zawołała z zachwytem – Jak pięknie! A ja mam na imię... – i tu nastąpiła wzajemna prezentacja. Tylko w Fabryce Sztuki można spotkać ludzi, którzy najpierw witają się wylewnie, a dopiero w drugiej kolejności przedstawiają.

Mimo wszystko spotkaliśmy kilku znajomych i miło było stwierdzić, że rozmowa z nimi jak zwykle działa odświeżająco. Stąd mocne postanowienie, by wrócić do odwiedzin w Fabryce – to wręcz niezbędne dla higieny psychicznej.
Miło było też pogawędzić z osobą, która nie dość, że czyta moją www.terapię (ze zrozumieniem!) to jeszcze, twierdzi, że tekst jest dobry i wciąga. To sympatyczna odmiana po opiniach niektórych przyjaciół-pisarzy („Naprawdę, nic z tego nie pojmuję!”). Stąd kolejne postanowienie, by częściej i bardziej regularnie aktualizować www.terapię.

Fajne było również wytańczyć się na fabrycznym parkiecie. Uwielbiam taniec, choć mam do niego dość specyficzne podejście.
Po pierwsze: zdecydowanie jestem solistką – partner tylko mi zawadza. Jak powiadają - złej baletnicy przeszkadza rąbek od spódnicy – mi przeszkadza gość, który próbuje „prowadzić”.
Po drugie: nie umiem tańczyć, nie uczyłam się układów tanecznych, ani kroków. Po prostu przepuszczam muzykę przez swoje ciało. I chyba nie najgorzej mi to wychodzi, skoro gospodarz zasugerował, bym porzuciła literaturę i poświęciła się karierze tanecznej, wróżąc mi w tej dziedzinie wielkie tryumfy - chyba, że chodziło mu o to, że tak kiepsko piszę ;)
Mój mąż, z kolei, to typ tancerza-obserwatora. Lubi patrzeć, gdy tańczę. Stanowimy więc razem idealną taneczną parę. Ja tańczę, chociaż nie umiem. On nie tańczy, bo nie umie.
Tym razem jednak nie udało mu się zachować roli obserwatora. Ledwo oddaliłam się (dosłownie na chwilę) do łazienki, a już porwała go w tany jakaś dziarska niewiasta. Fakt ten zrobił na nim takie wrażenie, że potem on porwał mnie do tańca z taką gwałtownością, że omal nie uszkodziliśmy wirującej nieopodal pary.
Wymknęliśmy, gdy zabawa zaczęła rozkręcać się na dobre, by dokończyć z synem oglądanie „Dawno temu w Ameryce”, bo ten świąteczny okres to był również czas oglądania filmów, lenistwa i fajnego bycia w trójkę.

Świąteczno-sylwestrowy cykl zamknęliśmy wizytą w Zachęcie, gdzie obecnie można oglądać trzy wystawy – dla mnie to o wiele za dużo jak na jeden raz. Dlatego ograniczę się do kilku zdań na temat retrospektywy Libery. Najbardziej przekonały mnie obiekty odsłaniające „mechanizmy tresury kulturowej”: „Universal Penis Expander”, „Body Master. Zestaw zabawowy dla dzieci do lat 9”, „Lego. Obóz koncentracyjny”, „Ciotka Kena”, „Możesz ogolić dzidziusia”, czy „Łóżeczko porodowe”. Duże wrażenie zrobiły na mnie prace z ostatnich lat np. „Pozytywy”.
Jednak przy „Obrzędach Intymnych” (znanych mi dotychczas jedynie z opisów) miałam mieszane uczucia. Nie chodzi o to, że odmawiam sztuce prawa do szokowania, przekraczania granic, sięgania do tematów wykluczonych z kultury, budzenia niesmaku, czy zażenowania. Nawet nie o to, że z natury jestem introwertyczką i nawet ten post, który właśnie piszę, to dla mnie niemal szczyt ekshibicjonizmu. Raczej o fakt, że filmowana babcia nie miała żadnej świadomości, że oto właśnie staje się obiektem artystycznym, ani wyboru, czy chce tym obiektem zostać.

Tak się składa, że sama jestem ofiarą wykluczenia z kultury zjawisk takich jak śmierć, starość, czy choroba, zwłaszcza w ich fizjologicznych aspektach. Gdyby nie to, że wyklęto je z naszego życia, zapewne lepiej bym sobie poradziła w chwili, kiedy dotknęły one mnie i moich bliskich. Dlatego marzy mi się dzieło sztuki, w którym opieka nad niedołężnym człowiekiem budzi u odbiorcy poczucie akceptacji, a nie zażenowanie. To byłoby powrót ze sfery wykluczenia. Ale może oczekuję zbyt wiele? Może najpierw muszą przyjść ci, którzy szokują, by przygotować grunt dla tych, którzy przyniosą akceptację.

Wizyta w Zachęcie wytrąciła mnie z sylwestrowego nastroju. Może i dobrze, bo czas wrócić do rzeczywistości. Taki powrót ma swoje dobre strony – po świątecznej przerwie uruchomiono nasz ulubiony basen (skorzystaliśmy wczoraj), a w najbliższą środę czeka nas cotygodniowa sesja jogi.
Do niewątpliwych wad codzienności należy pobudka o 6 rano i ekspansja problemów, które na sylwestrowy czas uległy zawieszeniu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz