Już od tygodnia jestem na wakacjach (nawiasem mówiąc, nie wiem, czy zauważyliście, słowo „wakacje” brzmi dużo lepiej niż „urlop”). Początkowo nie nastrajało mnie do pisania, teraz jednak zaczyna mi się cknić... Widać pisanie nawet podczas wakacji może być fajne. Zanim jednak przejdę do wakacyjnych tematów zajmę się zaległościami i opublikuję post, który napisałam jeszcze przed wyjazdem i miałam zamiar jeszcze przed wyjazdem opublikować, jakoś mi to jednak umknęło.
Tak czy inaczej... nawiązanie jest – wakacje to fantastyczny czas, by olać starania o to, żeby być piękną i zając się innymi przyjemnościami.
– Nie chce ich pani ufarbować ?- zdziwiła się fryzjerka (pulchna, w średnim wieku, włosy tleniony blond w stylu prosto od fryzjera).
– Mówiłam już, że jestem leniwa – szukałam jakiegoś racjonalnego i nieideologicznego argumentu. – Lepsza siwizna niż odrosty.
No bo faktycznie do fryzjera chodzę z częstotliwością raz na dwa, trzy lata, a farbowanie w domu dawno mi się znudziło.
– To rzeczywiście jest pani leniwa – odparła na to z urazą. Po czym roztoczyła przede mną wachlarz rozmaitych sposobów jak mało kłopotliwie i skutecznie ukryć siwiznę.
– Włosy powinny być zadbane – drążyła temat (swoją drogą – czemu utożsamia się dbanie o włosy z nakładaniem na nie chemii). – Chyba nie che pani wyglądać tak... staro.
– Oj tam... teraz wszyscy starają się być młodzi, a ja... zawsze byłam na przekór modom.
– To nie o to chodzi moda czy nie moda... chodzi o to, że... no wie pani, ja sobie obiecałam, że... po prostu się... nie dam.
Już chciałam jej powiedzieć, że ja też się „nie daję” (choć nie wiem, czy jest to najwłaściwsze określenie), że przecież ćwiczę jogę, medytuję... ugryzłam się jednak w język przeczuwając, że raczej nie będzie to argument, który ją przekona.
– Spotkałam tylko dwie osoby, którym ładnie jest z siwizną – ciągnęła fryzjerka – pierwszą jest moja ciocia. Ma takie piękne, idealnie bielusieńkie włosy. No, ale ona ma 90 lat – dodała spoglądając na mnie znacząco, jak gdyby dopiero dziewięćdziesiątkom uchodziła siwizna. – Drugą spotkałam przypadkiem i, słowo daję, byłam pewna, że to balejaż. Nawet się dziwiłam, że taki idealny, do samiutkiej skóry. Spytałam, gdzie robiła, a ona mi na to, że to naturalne.
Widać, ładna siwizna, to taka, która na siwiznę nie wygląda.
Co tu się zresztą dziwić fryzjerce. W końcu żyje z farbowania włosów. Nieraz się zastanawiałam, jak to jest, że moje koleżanki, które same siebie uważają za feministki tak łatwo wchodzą w związane z płcią schematy dotyczące wyglądu. Nie pokażą się bez makijażu, nieustannie się odchudzają i mają fioła na punkcie, czy ładnie wyszły na zdjęciu. Nie tylko regularnie farbują włosy, lecz poddają się innym odmładzającym zabiegom, rozważając nawet wstrzyknięcie botoksu. Pod wszelkimi innymi względami są jak najbardziej wyzwolone, zarabiają własne pieniądze, które gromadzą na własnych (niezależnych od mężowskich) kontach, dzielą się z życiowymi partnerami codziennymi obowiązkami. Tymczasem kwestia wyglądu wydaje się być dla nich sprawą nieustającego dyskomfortu. Dlaczego tak łatwo ulegają kulturowej presji w tej akurat dziedzinie, choć w innych zachowując daleko idącą niezależność? Czy znacie faceta, który się martwi, że nie zdąży zrobić makijażu przed wyjściem do pracy? Dlaczego mężczyzna może być brzydki, a kobiecie nie przystoi? Dlaczego mężczyźnie z siwizną czasem nawet jest do twarzy, a kobiecie już niekoniecznie. Jak to jest, że kobiety osiągając coraz większą niezależność w rozmaitych dziedzinach życia, jednocześnie oddają się w coraz bardziej restrykcyjną i uciążliwą niewolę wymogów dotyczących urody. I jeszcze nazywają to dbaniem o siebie? Dlaczego pojęcie „kobiecość” tak często sprowadza się do kwestii związanych z wyglądem? Czemu dbanie o siebie tak często utożsamia się z dbałością o powierzchownie pojmowana urodę? Dlaczego wreszcie, po przekroczeniu pewnego wieku troska o wygląd musi oznaczać zabiegi odmładzające? Czy piękna musi znaczyć młoda?
Kategoria piękna ma dla mnie duże znaczenie. Mimo to niewiele czasu i wysiłku poświęcam swojemu wyglądowi. Czasem aż głupio mi się przyznać jak mało, żebym nie wyszła na jakąś dziwaczkę.
Owszem, bywają dni, że nachodzi mnie chętka do zabawy kolorami, formami,fakturami i dłużej zabawię w garderobie – w końcu jestem plastyczką, dziwne więc by było, gdybym była na to obojętna. Ogólnie jednak stronię od rozmaitych zbiegów, mających jakoby na celu poprawianie urody, ponieważ wklepywanie kremów czy malowanie powiek, nie wydaje mi się jakoś nadzwyczaj fascynujące.
Czy to znaczy, że nie dbam o siebie? Pływam, ćwiczę jogę, regularnie chodzę do sauny, staram się w miarę dobrze odżywiać i troszczyć o swoje samopoczucie. Robię to, bo to lubię i czuję, że mi służy. Ostatnio nawet postanowiłam nadrobić zaległości medyczno-diagnostyczne, co jest już mniej ekscytujące.
Wiem, oczywiście, że gdybym ufarbowała włosy wyglądałabym młodziej (nawiasem mówiąc, nie zarzekam się, może nagle zachce mi się zmienić kolor włosów, na razie jednak nie mam na to ochoty), ale po co właściwie miałabym młodziej wyglądać?
Wiem również, że gdybym się postarała, mogłabym ładniej, lepiej wyglądać, ale ile jest innych dziedzin w których mogłabym wypaść lepiej, gdybym bardziej się postarała. Dlaczego więc na tej jednej akurat miałabym się skupiać?
Dla wyjaśnienia, jak większość ludzi uważam, że podobanie się jest miłe (nie jestem pod tym względem wyjątkiem), staram się jednak za bardzo tego nie przywiązywać. O ile przyjemniej i swobodniej się wówczas żyje. Można się wówczas cieszyć różnymi przejawami adoracji lecz nie trzeba się martwic ich barakiem.
piątek, 25 lipca 2014
czwartek, 17 lipca 2014
Rodzina, rodzina...
Chwalę się rodziną, bo dużo ciekawych rzeczy ostatnio się działo. Powyżej zdjęcie mojej mamy - Elżbiety Suwalskiej (ta z irokezem), która wspaniale zagrała w Teatrze Baza we wzruszającym, a chwilami również zabawnym spektaklu Dagny Ślepowrońskiej pt "Czas słoneczny mierzy się nocą". (zdjęcie Darek Kondefer)
A poniżej mój syn - Iwo Kondefer, odbiera Grand Prix Festiwalu OKFA 2014 za film dokumentalny pt. "Aldona" (zdjęcie z archiwum OKFA).
Pochwaliłabym się również mężem - Darkiem Kondeferm, który maluje, zbija z desek i złoci cykl prawdziwie mistycznych obrazów, ale dzieła te na razie skryte są w pracowni.
środa, 16 lipca 2014
niedziela, 13 lipca 2014
Ideał Czystej Formy zamiast wymyślonego przeze mnie w młodzieńczych latach ideału Czystej Treści
Wygląda na to, że udało mi się zrealizować witkacowski ideał Czystej Formy (trochę wbrew własnym intencjom - prawdę powiedziawszy). Pewien znajomy powiedział mi wczoraj, że moja powieść: "www.terapia" ma wyłącznie formę, zaś nie posiada w ogóle treści ;)
P.S. Na razie opublikowałam "tylko" 32 rozdziały.
P.S. Na razie opublikowałam "tylko" 32 rozdziały.
sobota, 12 lipca 2014
Zapraszam do wnętrza "Wyspy"!
(...) wiele rysunków przypomina mitochondria, szkielety liści, słoje drzew, pierwotniaki, obrazy spod mikroskopu czy skrzydła motyli. Świat przyrody rozbudza wyobraźnię. Wyobraźnię Suwalskiej rozbudził do tego stopnia, że oglądając jej prace, jest się i w świecie realnym, i w baśni. Jest się i pod mikroskopem i w najmniejszej cząstce najmniejszego żyjątka (...)
[Małgorzata Karolina Piekarska, Kwartalnik Literacki "Wyspa", nr 1 (29) 2014]
Jakiś czas temu pokazałam tutaj "powierzchnię" "Wyspy" (czyli jej okładkę). Czas zajrzeć do środka!
Kilka zdjęć z podróży wgłąb "Wyspy" znajdziecie TUTAJ! Najlepiej jednak zajrzeć do oryginału i po prostu kupić kwartalnik :)
[Małgorzata Karolina Piekarska, Kwartalnik Literacki "Wyspa", nr 1 (29) 2014]
Jakiś czas temu pokazałam tutaj "powierzchnię" "Wyspy" (czyli jej okładkę). Czas zajrzeć do środka!
Kilka zdjęć z podróży wgłąb "Wyspy" znajdziecie TUTAJ! Najlepiej jednak zajrzeć do oryginału i po prostu kupić kwartalnik :)
czwartek, 10 lipca 2014
"Piegowate niebo" po premierze!
Moi drodzy,
z radością informuję, że moja najnowsza książka "Piegowate niebo" od wczoraj dostępna jest w sprzedaży, a oto jak pisze o niej mój Wydawca - Nasza Księgarnia:
Piegowate niebo
Dorota Suwalska
rok wydania: 2014
liczba stron: 224
format: 140 x 192 mm
przedział wiekowy: 10-14
Rodzina Inki niedawno się przeprowadziła. Dziewczyna nie potrafi się odnaleźć w nowym środowisku, a w szkole ze wszystkimi ma na pieńku. Na domiar złego tata nie zdążył wyremontować jej pokoju, więc Inka musi mieszkać z młodszą siostrą. Mama z kolei wciąż zwleka ze spełnieniem jej największego marzenia... Jednym słowem – katastrofa. Jednak pewnego dnia w domu Witkowskich pojawia się bocian ze złamanym skrzydłem, który odmieni życie Inki i całej jej rodziny.
P.S. Pragnę również wspomnieć, że okładkę projektowała Agata Raczyńska, która jest również autorką wspaniałych ilustracji w książce "Ratunku, marzenia!".
środa, 9 lipca 2014
piątek, 4 lipca 2014
Kalkografia w plenerze...
Zapraszam do obejrzenia relacji z warsztatów kalkografii zorganizowanych w ramach Dnia Rękodzieła na "Ziemi Chełmońskiego" w Sielskiej Osadzie "Firleje".
czwartek, 3 lipca 2014
Z zeszytu i z pamięci... czyli jak pisałam "Piegowate niebo"
Spotkałyśmy kolegę Magdy – Ajgora. Magda mówi o nim - dziwny. Ja też należę do ludzi, o których tak się mówi. Odmieńcy. Odmieńcy rozpoznają się zazwyczaj w tłumie, są inni, to ich łączy. Szukają się wśród ludzi, zazwyczaj od razu wyczuwają w sobie bratnie dusze, obdarzając się sympatią. Odmieńcy to przeważnie artyści, włóczęgi, intelektualiści, nieprzystosowani... Czasem szczelnie zamknięci w obrębie swojego światka, często otwarci, życzliwi, potrafiący wczuć się w sytuację drugiego człowieka. Często, choć nie jest to regułą lubią wyglądać inaczej, ekscentrycznie. Nie jest to spowodowane chęcią wyróżnienia się za pomocą fryzury, czy ciuchów (tak robią zwykli szpanerzy) lecz jakby znakiem rozpoznawczym dla innych odmieńców: ja jestem tutaj, widzisz mnie, to ja- Odmieniec.
(30. X. 1983 r.)
W przyszłości pragnę stworzyć teatr będący syntezą plastyki, muzyki, literatury i psychoterapii. Niewykluczone, że wprowadzę również elementy filmu i innych form sztuki, które jeszcze nie istnieją. Niepoślednią rolę będą również grały światła, zapachy, temperatura... (...) Obok teatru mogłaby tam istnieć galeria sztuki, można by kupić książki, tomy poezji, mogłaby istnieć mała salka kinowa służąca do prezentowania najnowszych osiągnięć w tej dziedzinie - filmów niekonwencjonalnych, eksperymentalnych. Chciałbym również byśmy wydawali pismo poświęcone sprawom sztuki. Istniałoby miejsce do którego można by przyjść i czułoby się tam dobrze np. jakaś kawiarenka. Czytano by tam wiersze słuchano muzyki, dyskutowano. (...) W tej chwili zdobywam doświadczenie tułając się po różnych grupach teatralnych, czytając, oglądając, przeżywając. Mam jasno wytyczony cel przed sobą. (...) Teraz dużo, dużo pracy. ASP, następnie studia reżyserskie.(...)
Wymyśliłam książkę o dwóch zakończeniach.
(21.I.1984 r. - noc)
Mama stwierdziła, że jakiś huragan przeleciał mi po głowie (...) Ja sobie poradzę, jeżeli ktoś sadzi, że mnie zmusi do czegokolwiek to się łudzi. (...)
To jakiś instynkt, który nie pozwala mi się zatrzymać i cofnąć lub załamać.(...)
Zauważyłam u siebie ciekawą właściwość, gdy leżę z zamkniętymi oczyma czasem pojawiają mi się (nie w sensie wizualnym), ale w jakiś inny dziwny sposób, słowa układające się w osobliwy, pozornie bezsensowny wiersz. Wyławiam je z wysiłkiem. Wczoraj po raz pierwszy próbowałam zapisać, ale udało mi się tylko połowicznie. Czasem widzę zapisana kartkę i również z wysiłkiem odczytuje to, co na niej napisane.
(19.II.1984 r.)
W Chodakowie uświadomiłam sobie jeszcze intensywniej jak szybko mija czas, niedawno byłam "mała Dojota", a teraz... Niedługo będę stateczną 40-stoletnią panią. Po co ja tyle myślę o starości?
(24.IV.1984 r.)
Wczoraj nie mogłam spać ponieważ była noc i umarła mi latarka.
(11. VI. 1984 r.)
Czasami żałuję, że zaczęłam pisać ten pamiętnik. Nie umiem opisać tego, co się dzieje we mnie, nie umiem zatrzymać faktów, a tym bardziej utrwalić moich przeżyć i nie potrafię również skończyć z tym, przerwać tej bezsensownej pisaniny, która nie odzwierciedla tego, co się ze mną dzieje. To już jest nałóg, niebezpieczny nałóg. Kiedy nie piszę przez dłuższy czas, czuję się fatalnie, tak jakbym coś zaniedbała, zgrzeszyła.
(17 VIII 1984 r.)
Pomimo pewnego zażenowania spowodowanego poziomem naiwności niektórych wpisów jest coś, co sprawia, że czytanie dzienników z dawnych lat wciąga jak narkotyk (podobnie jak kiedyś ich pisanie - co można wywnioskować z wcześniejszych linijek).
Zastanawiałam się skąd to się bierze? Cóż to za "narkotyczne substancje" sprawiają, że tak trudno się oderwać od zapisanych rozedrganymi literkami, pożółkłych zeszytów?
Jedną z nich jest zapewne doświadczanie osobliwego "suspensu" spowodowanego faktem, że Czytelnik zna już wszystkie mające nadejść katastrofy, których nawet w najgorszych snach nie jest w stanie przewidzieć Podmiot Liryczny, co więcej, potrafi z dziesiątków pojawiających się w tekście wątków, wyłowić te, które nieuchronnie do nich prowadzą. Trochę tak, jakby już wtedy wszystko było zdecydowane, tyle, że Narratorka (i Główna Bohaterka w jednym) nie była w stanie właściwie owych, jakże czytelnych, sygnałów odczytać. O gdyby gdyby potrafiła to zrobić... iluż problemów mogła by uniknąć. Mam jednak pełną świadomość, że z tamtej perspektywy (a właściwie z powodu braku odpowiedniej perspektywy) nie mogła dostrzec tych nici, które stanowią osnowę życia, odróżnić ich od krótszych, mniej znaczących, tworzących jedynie mało znaczący wzór na tkaninie. Zresztą... gdyby nie te wszystkie życiowe komplikacje, czy byłby wypełnił się pisany(?) jej (w jakiejś innej większej książce) los? Tak, tak... choć raczej skłonna jestem uważać, że człowiek ma wolny wybór, przy okazji czytania dzienników nieodmiennie pojawiała się kwestia determinizmu (nawiasem mówiąc uważam, że jedno drugiego nie wyklucza), ponieważ ten -nazwijmy to - nieoczywisty fatalizm, dotyczy również wielu innych spraw. Już wówczas pojawiały się wątki, refleksje, autorefleksje... świadczące np. o tym, że oprócz wspomnianej już skłonności do powodowania katastrof, posiadam także silną (może nawet silniejszą) zdolność podnoszenia się z nich. Odnalazłam wiele takich nici - mocnych i sięgających z dalekiej przeszłości aż po teraźniejszość. Już wtedy tak wiele było wiadome, choć jednocześnie tak mało można było zobaczyć.
Podczas czytania dawnych dzienników fascynowała mnie również różnica pomiędzy tym, co zapisane w pamięci, a tym, co zapisane w zeszycie. Zapewne, gdyby nie fakt, że mogłam sobie ten zapis z zeszytu odtworzyć (a tyle razy zastanawiałam się, czy tych wszystkich zapisków nie unicestwić) nie miałabym szans na dokonanie odkryć, o których opowiadałam przed chwilą, dysponowałabym wyłącznie materiałem zniekształconym przez pamięć. Oczywiście tamten - z zeszytów - też jest na swój sposób zniekształcony, uboższy o refleksję...
Kolejna sprawa to pojawiająca się podczas czytania dojmująca świadomość zmiany, co ma swoje „plusy dodatnie” (pokazuje, że jednak nastąpił rozwój) i „plusy ujemne” (zobaczyłam jak bardzo rozminęłam się z planami, marzeniami i pomysłami na życie). Zastanawiałam się nawet, co bym sobie pomyślała, gdym jako nastolatka spotkała siebie jaką jestem teraz? Czy tamta Dorota polubiła by tę Dorotę, czyli "stateczną 40-stoletnią panią", jak to określiłam w jednym z cytowanych powyżej wpisów (ba... teraz już prawie pięćdziesięcioletnią)? I myślę, że owszem, mimo wszystko, polubiłaby. Tak ja ja lubię tamtą Dorotę, pomimo wspomnianych już naiwności, epizodów egzaltacji i drażniącego mnie dziś egocentryzmu (swoją drogą byłam chyba mistrzynią rzucania uroków - prawie o tym zapomniałam, myślę, że jak huragan - albo przynajmniej wichura - przeszłam przez życie kilku osób). Każdej innej nastolatce wybaczyłabym te cechy, więc czemu miałabym nie wybaczyć ich sobie?
Najważniejsze jednak okazało się to, że lektura dawnych dzienników pozwoliła mi uświadomić sobie, że jestem obecnie we właściwym miejscu (a był to czas, kiedy nie byłam wcale taka tego pewna - czyżby typowy bunt wieku... średniego?). W miejscu, do którego prowadziły mnie najważniejsze wątki mojej historii. Miejscu, które zwiastowały zapomniane i odczytane na nowo sygnały (chyba nawet przestałam żałować rozmaitych zaprzepaszczonych możliwości). Ta nieoczekiwana akceptacja dotyczy między innymi mojego wyboru (nie-wyboru?) związanego z literaturą. Przecież już jako nastolatka, nie dość, że pisałam, to również pisałam o pisaniu.
Co ciekawe sięgnęłam po swoje młodzieńcze dzienniki bynajmniej nie po to, by zaserwować sobie jakąś autoterapię, lecz z całkiem prozaicznej przyczyny - dosłownie prozaicznej, ponieważ związanej z... prozą, nad która wówczas pracowałam (wspominałam już o tym w jednym z wcześniejszych postów). Chodzi o książkę, która ma się ukazać za kilka dni nakładem "Naszej Księgarni". "Piegowate niebo" to opowieść o dojrzewaniu. Główna bohaterka - Inka - też pisze pamiętnik i choć pod wieloma względami różni się od dziewczyny, którą byłam jako nastolatka (nawiasem mówiąc czasy też bardzo się różnią) lektura młodzieńczych dzienników pomogła mi wejść w tę właściwą dla nastoletniego wieku emocjonalność (przynajmniej tak, jak ja jej doświadczałam): galopada emocji i wydarzeń. Mnogość pierwszo- i drugoplanowych postaci. Nagłe depresje i euforie. Nawet literki w moich zeszytach rozbiegają się we wszystkie strony, linijki tekstu wystrzelają w górę lub opadają gwałtownie w dół w zależności od humoru, rzadko, że tak się wyrażę, trzymając nastrój (co prawda w przypadku Inki aspekt grafologiczny odpada - zamiast zeszytu używa notebooka, ale mamy przecież inne niewizualne środki wyrazu). Efekt jest taki, że Inka "ukradła" kilka z wpisów z moich dawnych pamiętników: przynajmniej jeden z nich zacytowany został w tym poście. W książce wykorzystałam również opublikowane wcześniej na blogu młodzieńcze opowiadanie - nie, nie o bocianie - o tasiemcu!
Tak sobie myślę, może to dobrze, że pozostałam przy pisaniu, skoro prace literackie miewają tak interesujące i pożyteczne "skutki uboczne".
(30. X. 1983 r.)
W przyszłości pragnę stworzyć teatr będący syntezą plastyki, muzyki, literatury i psychoterapii. Niewykluczone, że wprowadzę również elementy filmu i innych form sztuki, które jeszcze nie istnieją. Niepoślednią rolę będą również grały światła, zapachy, temperatura... (...) Obok teatru mogłaby tam istnieć galeria sztuki, można by kupić książki, tomy poezji, mogłaby istnieć mała salka kinowa służąca do prezentowania najnowszych osiągnięć w tej dziedzinie - filmów niekonwencjonalnych, eksperymentalnych. Chciałbym również byśmy wydawali pismo poświęcone sprawom sztuki. Istniałoby miejsce do którego można by przyjść i czułoby się tam dobrze np. jakaś kawiarenka. Czytano by tam wiersze słuchano muzyki, dyskutowano. (...) W tej chwili zdobywam doświadczenie tułając się po różnych grupach teatralnych, czytając, oglądając, przeżywając. Mam jasno wytyczony cel przed sobą. (...) Teraz dużo, dużo pracy. ASP, następnie studia reżyserskie.(...)
Wymyśliłam książkę o dwóch zakończeniach.
(21.I.1984 r. - noc)
Mama stwierdziła, że jakiś huragan przeleciał mi po głowie (...) Ja sobie poradzę, jeżeli ktoś sadzi, że mnie zmusi do czegokolwiek to się łudzi. (...)
To jakiś instynkt, który nie pozwala mi się zatrzymać i cofnąć lub załamać.(...)
Zauważyłam u siebie ciekawą właściwość, gdy leżę z zamkniętymi oczyma czasem pojawiają mi się (nie w sensie wizualnym), ale w jakiś inny dziwny sposób, słowa układające się w osobliwy, pozornie bezsensowny wiersz. Wyławiam je z wysiłkiem. Wczoraj po raz pierwszy próbowałam zapisać, ale udało mi się tylko połowicznie. Czasem widzę zapisana kartkę i również z wysiłkiem odczytuje to, co na niej napisane.
(19.II.1984 r.)
W Chodakowie uświadomiłam sobie jeszcze intensywniej jak szybko mija czas, niedawno byłam "mała Dojota", a teraz... Niedługo będę stateczną 40-stoletnią panią. Po co ja tyle myślę o starości?
(24.IV.1984 r.)
Wczoraj nie mogłam spać ponieważ była noc i umarła mi latarka.
(11. VI. 1984 r.)
Czasami żałuję, że zaczęłam pisać ten pamiętnik. Nie umiem opisać tego, co się dzieje we mnie, nie umiem zatrzymać faktów, a tym bardziej utrwalić moich przeżyć i nie potrafię również skończyć z tym, przerwać tej bezsensownej pisaniny, która nie odzwierciedla tego, co się ze mną dzieje. To już jest nałóg, niebezpieczny nałóg. Kiedy nie piszę przez dłuższy czas, czuję się fatalnie, tak jakbym coś zaniedbała, zgrzeszyła.
(17 VIII 1984 r.)
Pomimo pewnego zażenowania spowodowanego poziomem naiwności niektórych wpisów jest coś, co sprawia, że czytanie dzienników z dawnych lat wciąga jak narkotyk (podobnie jak kiedyś ich pisanie - co można wywnioskować z wcześniejszych linijek).
Zastanawiałam się skąd to się bierze? Cóż to za "narkotyczne substancje" sprawiają, że tak trudno się oderwać od zapisanych rozedrganymi literkami, pożółkłych zeszytów?
Jedną z nich jest zapewne doświadczanie osobliwego "suspensu" spowodowanego faktem, że Czytelnik zna już wszystkie mające nadejść katastrofy, których nawet w najgorszych snach nie jest w stanie przewidzieć Podmiot Liryczny, co więcej, potrafi z dziesiątków pojawiających się w tekście wątków, wyłowić te, które nieuchronnie do nich prowadzą. Trochę tak, jakby już wtedy wszystko było zdecydowane, tyle, że Narratorka (i Główna Bohaterka w jednym) nie była w stanie właściwie owych, jakże czytelnych, sygnałów odczytać. O gdyby gdyby potrafiła to zrobić... iluż problemów mogła by uniknąć. Mam jednak pełną świadomość, że z tamtej perspektywy (a właściwie z powodu braku odpowiedniej perspektywy) nie mogła dostrzec tych nici, które stanowią osnowę życia, odróżnić ich od krótszych, mniej znaczących, tworzących jedynie mało znaczący wzór na tkaninie. Zresztą... gdyby nie te wszystkie życiowe komplikacje, czy byłby wypełnił się pisany(?) jej (w jakiejś innej większej książce) los? Tak, tak... choć raczej skłonna jestem uważać, że człowiek ma wolny wybór, przy okazji czytania dzienników nieodmiennie pojawiała się kwestia determinizmu (nawiasem mówiąc uważam, że jedno drugiego nie wyklucza), ponieważ ten -nazwijmy to - nieoczywisty fatalizm, dotyczy również wielu innych spraw. Już wówczas pojawiały się wątki, refleksje, autorefleksje... świadczące np. o tym, że oprócz wspomnianej już skłonności do powodowania katastrof, posiadam także silną (może nawet silniejszą) zdolność podnoszenia się z nich. Odnalazłam wiele takich nici - mocnych i sięgających z dalekiej przeszłości aż po teraźniejszość. Już wtedy tak wiele było wiadome, choć jednocześnie tak mało można było zobaczyć.
Podczas czytania dawnych dzienników fascynowała mnie również różnica pomiędzy tym, co zapisane w pamięci, a tym, co zapisane w zeszycie. Zapewne, gdyby nie fakt, że mogłam sobie ten zapis z zeszytu odtworzyć (a tyle razy zastanawiałam się, czy tych wszystkich zapisków nie unicestwić) nie miałabym szans na dokonanie odkryć, o których opowiadałam przed chwilą, dysponowałabym wyłącznie materiałem zniekształconym przez pamięć. Oczywiście tamten - z zeszytów - też jest na swój sposób zniekształcony, uboższy o refleksję...
Kolejna sprawa to pojawiająca się podczas czytania dojmująca świadomość zmiany, co ma swoje „plusy dodatnie” (pokazuje, że jednak nastąpił rozwój) i „plusy ujemne” (zobaczyłam jak bardzo rozminęłam się z planami, marzeniami i pomysłami na życie). Zastanawiałam się nawet, co bym sobie pomyślała, gdym jako nastolatka spotkała siebie jaką jestem teraz? Czy tamta Dorota polubiła by tę Dorotę, czyli "stateczną 40-stoletnią panią", jak to określiłam w jednym z cytowanych powyżej wpisów (ba... teraz już prawie pięćdziesięcioletnią)? I myślę, że owszem, mimo wszystko, polubiłaby. Tak ja ja lubię tamtą Dorotę, pomimo wspomnianych już naiwności, epizodów egzaltacji i drażniącego mnie dziś egocentryzmu (swoją drogą byłam chyba mistrzynią rzucania uroków - prawie o tym zapomniałam, myślę, że jak huragan - albo przynajmniej wichura - przeszłam przez życie kilku osób). Każdej innej nastolatce wybaczyłabym te cechy, więc czemu miałabym nie wybaczyć ich sobie?
Najważniejsze jednak okazało się to, że lektura dawnych dzienników pozwoliła mi uświadomić sobie, że jestem obecnie we właściwym miejscu (a był to czas, kiedy nie byłam wcale taka tego pewna - czyżby typowy bunt wieku... średniego?). W miejscu, do którego prowadziły mnie najważniejsze wątki mojej historii. Miejscu, które zwiastowały zapomniane i odczytane na nowo sygnały (chyba nawet przestałam żałować rozmaitych zaprzepaszczonych możliwości). Ta nieoczekiwana akceptacja dotyczy między innymi mojego wyboru (nie-wyboru?) związanego z literaturą. Przecież już jako nastolatka, nie dość, że pisałam, to również pisałam o pisaniu.
Co ciekawe sięgnęłam po swoje młodzieńcze dzienniki bynajmniej nie po to, by zaserwować sobie jakąś autoterapię, lecz z całkiem prozaicznej przyczyny - dosłownie prozaicznej, ponieważ związanej z... prozą, nad która wówczas pracowałam (wspominałam już o tym w jednym z wcześniejszych postów). Chodzi o książkę, która ma się ukazać za kilka dni nakładem "Naszej Księgarni". "Piegowate niebo" to opowieść o dojrzewaniu. Główna bohaterka - Inka - też pisze pamiętnik i choć pod wieloma względami różni się od dziewczyny, którą byłam jako nastolatka (nawiasem mówiąc czasy też bardzo się różnią) lektura młodzieńczych dzienników pomogła mi wejść w tę właściwą dla nastoletniego wieku emocjonalność (przynajmniej tak, jak ja jej doświadczałam): galopada emocji i wydarzeń. Mnogość pierwszo- i drugoplanowych postaci. Nagłe depresje i euforie. Nawet literki w moich zeszytach rozbiegają się we wszystkie strony, linijki tekstu wystrzelają w górę lub opadają gwałtownie w dół w zależności od humoru, rzadko, że tak się wyrażę, trzymając nastrój (co prawda w przypadku Inki aspekt grafologiczny odpada - zamiast zeszytu używa notebooka, ale mamy przecież inne niewizualne środki wyrazu). Efekt jest taki, że Inka "ukradła" kilka z wpisów z moich dawnych pamiętników: przynajmniej jeden z nich zacytowany został w tym poście. W książce wykorzystałam również opublikowane wcześniej na blogu młodzieńcze opowiadanie - nie, nie o bocianie - o tasiemcu!
Tak sobie myślę, może to dobrze, że pozostałam przy pisaniu, skoro prace literackie miewają tak interesujące i pożyteczne "skutki uboczne".
Subskrybuj:
Posty (Atom)