Obiecałam sobie, że przy okazji wyjazdów na spotkania autorskie, postaram się zobaczyć coś więcej niż tylko - najsympatyczniejsze nawet - biblioteczne sale. I coraz lepiej wychodzi mi dotrzymywanie tej obietnicy.
Postanowiłam również, że w moich relacjach z tych podróży pojawi się coś więcej niż zdjęcia ze spotkań. I właśnie próbuję dotrzymać tej obietnicy. Choć będzie to szczególna relacja. Ponieważ wróciłam właśnie z jednego z najpiękniejszych i najsmutniejszych zarazem wyjazdów. Najpiękniekjszych, bo miejsce niezwykłe (i w dodatku związane z bardzo miłymi wspomnieniami z dawnych lat); pomocni i sympatyczni ludzie: począwszy od pań i panów z obu bibliotek, poprzez pracowników hotelu (też bardzo przyjemne miejsce), aż po kierowcę busa, który dokładnie mi wytłumaczył, gdzie wysiąść i jak dojść do rezerwatu Prządki i zamku Kamieniec. Ponadto podczas wyjazdu zobaczyłam wiele interesujących i inspirujących miejsc, zarówno związanych z historią literatury, jak wspomniany już pałac Kamieniec w Odrzykoniu, gdzie mieszkał ongiś hrabia Fredro (i na dodatek historia zamku zainspirowała go do napisania "Zemsty") i fantastyczną wizytę w Muzeum Marii Konopnickiej w Żarnowcu (tu również bardzo poczułam ludzką życzliwość i otwartość). Samo Krosno okazało się pięknym i intrygującym miejscem. I wygląda na to, że chyba znalazłam lokację kolejnej książki. Do tego wszystkiego fantastyczna - bardziej nawet letnia, niż wiosenna - pogoda; przesympatyczni czytelnicy i mnóstwo dość nieoczekiwanych komplementów dotyczących mojego wyglądu.
Czemu więc wyjazd ten był jednocześnie jednym z najsmutniejszych? Ponieważ niecałe dwa dni przed wyjazdem (w piątek) dowiedziałam się o śmierci poety i księgarza Jacka Dobrzynieckiego, a w dniu podróży do Krosna (w niedzielę) przeglądając Facebooka natknęłam się na wiadomość o tym, że zmarła pisarka, dziennikarka i cudowna wolontariuszka - Ania Kaszubska.
Te dwa wydarzenia położyły się cieniem na tych jakże słonecznych dniach, a zarazem paradoksalnie sprawiły, że bardziej niż zwykle doceniałam całe dobro, które mnie spotykało.
Bywa tak, że czyjaś śmierć wywołuje w nas ból zaniechania. I jeszcze poczucie, że ten ktoś już na zawsze pozostanie poza zasięgiem. Czemu więc tak często odkładamy - ja odkładam (dzień po dniu, tydzień za tygodniem, aż z dni robią się lata) - spotkania, rozmowy, zaprzyjaźnienie się z kimś, gdy jest ku temu potencjał lub wsparcie dla jego wspaniałych inicjatyw. No tak, przecież zawsze jest czas. Owszem jest, ale coraz bardziej ograniczony. Z każdym odejściem czuję, jak sama staję się mniej nieśmiertelna. Czasem tak bardzo wiem, że umrę, że mnie również to spotka, że aż trudno mi wyjść ze zdumienia, jak to jest, że życie tak spokojnie (jak gdyby nigdy nic) wokół mnie się toczy. I ja sama (jak gdyby nigdy nic w nim uczestniczę): jadę busem, spotykam czytelników, oglądam piękne miejsca i kupuję książki w antykwariacie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz