25 października - spotkanie z gimnazjalistami ze szkoły baletowej w Bibliotece im. Haliny Rudnickiej na warszawskim Żoliborzu. Rozmawialiśmy o "Czarnych Jeziorach". Pięknie dziękuję Hannie Diduszko za zaproszenie.
piątek, 27 października 2017
piątek, 20 października 2017
Tacie...
Powyżej znalezisko, którego moja mama dokonała sprzątając jakiś czas temu mieszkanie - dyplom dla mojego nieżyjącego już taty przyznany przez samozwańcze Towarzystwo zarządzane przez samozwańczych prezesów, czyli mnie i mojego męża. Jako osoba mocno introwertyczna zawsze miałam opory przed pisaniem na blogu o osobistych sprawach. A co może być bardziej osobistego, niż wspominanie zmarłych bliskich. Z drugiej strony, zawsze chciałam pisać o ważnych sprawach, a cóż może być ważniejszego, niż takie właśnie osobiste tematy?
Kilka lat temu rozmyślałam o śmierci więcej niż zwykle, głównie w kontekście własnej śmiertelności, tego co mogłoby się stać z moimi bliskimi, gdyby mnie zabrakło. W pewnym momencie olśniło mnie. Chciałabym dwóch rzeczy: żeby poradzili sobie beze mnie i żeby o mnie pamiętali. I ta oto prosta i oczywista konstatacja nieoczekiwanie przyniosła mi spokój. Myślę, że tego samego pragnąłby mój tata. Dlatego postanowiłam napisać ten post. Ja oczywiście o moim tacie nigdy nie zapomnę, ale chciałabym też podzielić się tą pamięcią z innymi. Już dawno myślałam o tym, by jakoś upamiętnić swoich zmarłych bliskich, ale nie bardzo miałam na to pomysł. Na razie będę robić to w najprostszy sposób. Po prostu napiszę o nich na blogu. Tak się stało, że tata wczoraj miał urodziny, a to dobry moment, by zacząć to robić. Nieprzypadkowo wybrałam ten zabawny dyplom, jako pretekst, żeby o tacie napisać. Pokazuje on bowiem, że kochał mnie i wspierał moje wybory życiowe, mimo obaw, czy pozwolą mi one zarobić na życie. Sam, jako osoba wychowana w ubogiej rodzinie w swoich decyzjach zawodowych kierował się raczej rozsądkiem. Do tego stopnia wspierał, że jako stolarz-hobbysta włączał się w moje szalone pomysły tworząc np. konstrukcję wymienionej w dyplomie Nieskończoności. Dla wyjaśnienia, pierwsza wersja Nieskończoności, to spory obiekt w postaci walca z otworem, do którego można było zajrzeć, by ujrzeć w środku linię prostą bez początku i końca. Ja wszystko miałam fantastycznie opracowane, ale nie wiem, czy obiekt powstałby, gdyby nie wsparcie taty. Wybudował konstrukcję, na której opierały się ukryte w walcu, dwa ułożone naprzeciw siebie lustra i pomagał rozwiązać wszelkie techniczne problemy. A to tylko jeden z przykładów wsparcia, którego mi udzielał (wraz z mamą) w różnych dziedzinach życia.
Do końca też pozostanie dla mnie wzorem, jak znosić ciężką chorobę. Chorobę, która do tego stopnia zdominowała moją pamięć o tacie, że przez długi czas nawet śniłam go chorego. A przecież te kilka lat kiedy chorował, w kontekście niespełna 60 lat, które przeżył, to tylko fragment życia. Dopiero po pewnym czasie moje sny zaczęły pokazywać go również zdrowego. I dopiero wtedy poczułam, że zaczynam odzyskiwać pamięć o tacie. Na szczęście, tuż przed śmiercią, w szpitalu zdążyłam powiedzieć mu, że go kocham. To niby takie oczywiste, że kochamy. Tyle, że często nie mówimy o tym na co dzień, jakby zostawiając to na bliżej nieokreślone, odświętne okazje. Tata oczywiście też powiedział, że mnie bardzo kocha, czego też oczywiście zawsze byłam pewna. A jednak był jeden z najbardziej poruszających momentów w moim życiu.
Śmierć bliskiej osoby na zawsze nas zmienia, a dzisiejsze czasy nie sprzyjają przeżywaniu żałoby. Natychmiast wracamy do pracy. Brakuje rytuałów, które pomogły by się z nią uporać. Brakuje rozmów i zajmowania się śmiercią na co dzień; przekazu, jak sobie z nią radzić, oswajania z jej nieuchronnością. Dlatego moja żałoba po tacie (rozcieńczona w codzienności) trwała długo. Nie umiałam, nie miałam czasu, żeby się na niej skupić. A może sama sobie ten brak czasu stwarzałam, żeby nie dopuścić do siebie całego bólu naraz.
Kilka lat temu, zupełnie doświadczyłam czegoś absolutnie niezwykłego. pamiętam, że jechałam samochodem, nie myśląc o niczym szczególnym i w pewnym momencie nieoczekiwanie zobaczyłam obok siebie (jakimś wewnętrznym wzrokiem) uśmiechniętą, łagodną i spokojną twarz (a może raczej popiersie?) mojego taty zbudowaną jakby z półprzezroczystej materii.
Jak już pisałam, przez długi czas po śmierci nie mogłam wyobrazić sobie (przypomnieć) taty sprzed choroby, nawet w snach pojawiał się chory. Dopiero po pewnym czasie moja wyobraźnia odzyskała zdolność cofania się w dalszą przedchorobową przeszłość. Jednak w twarzy, którą zobaczyłam jadąc samochodem było również coś, co tata zyskał(?) podczas choroby, ponieważ w tym czasie ujawniło się w nim wiele wspaniałych cech. Nie była ani młoda, ani stara, nakładały się w niej wszystkie okresy życia, z których tatę pamiętam. I zrozumiałam/poczułam, że zakończył się we mnie/w nowym taty świecie pewien proces i tata, choć niewidoczny, już zawsze będzie ze mną, będąc jednocześnie w tamtym świecie.
Powiecie, że to jakiś mistycyzm? Pewno tak. Ale co z tego?
Może to dziwne, że z okazji urodzin taty opisałam jego śmierć, ale trudno ją pominąć, skoro już nastąpiła. I może ten opis to też jest fragment jakiegoś procesu, oznacza, że najpierw muszę opisać śmierć, by przejść do opisywania życia. Tak jak jakiś czas musiał minąć, zanim byłam w stanie wyobrazić sobie tatę sprzed choroby.
Kilka lat temu rozmyślałam o śmierci więcej niż zwykle, głównie w kontekście własnej śmiertelności, tego co mogłoby się stać z moimi bliskimi, gdyby mnie zabrakło. W pewnym momencie olśniło mnie. Chciałabym dwóch rzeczy: żeby poradzili sobie beze mnie i żeby o mnie pamiętali. I ta oto prosta i oczywista konstatacja nieoczekiwanie przyniosła mi spokój. Myślę, że tego samego pragnąłby mój tata. Dlatego postanowiłam napisać ten post. Ja oczywiście o moim tacie nigdy nie zapomnę, ale chciałabym też podzielić się tą pamięcią z innymi. Już dawno myślałam o tym, by jakoś upamiętnić swoich zmarłych bliskich, ale nie bardzo miałam na to pomysł. Na razie będę robić to w najprostszy sposób. Po prostu napiszę o nich na blogu. Tak się stało, że tata wczoraj miał urodziny, a to dobry moment, by zacząć to robić. Nieprzypadkowo wybrałam ten zabawny dyplom, jako pretekst, żeby o tacie napisać. Pokazuje on bowiem, że kochał mnie i wspierał moje wybory życiowe, mimo obaw, czy pozwolą mi one zarobić na życie. Sam, jako osoba wychowana w ubogiej rodzinie w swoich decyzjach zawodowych kierował się raczej rozsądkiem. Do tego stopnia wspierał, że jako stolarz-hobbysta włączał się w moje szalone pomysły tworząc np. konstrukcję wymienionej w dyplomie Nieskończoności. Dla wyjaśnienia, pierwsza wersja Nieskończoności, to spory obiekt w postaci walca z otworem, do którego można było zajrzeć, by ujrzeć w środku linię prostą bez początku i końca. Ja wszystko miałam fantastycznie opracowane, ale nie wiem, czy obiekt powstałby, gdyby nie wsparcie taty. Wybudował konstrukcję, na której opierały się ukryte w walcu, dwa ułożone naprzeciw siebie lustra i pomagał rozwiązać wszelkie techniczne problemy. A to tylko jeden z przykładów wsparcia, którego mi udzielał (wraz z mamą) w różnych dziedzinach życia.
Do końca też pozostanie dla mnie wzorem, jak znosić ciężką chorobę. Chorobę, która do tego stopnia zdominowała moją pamięć o tacie, że przez długi czas nawet śniłam go chorego. A przecież te kilka lat kiedy chorował, w kontekście niespełna 60 lat, które przeżył, to tylko fragment życia. Dopiero po pewnym czasie moje sny zaczęły pokazywać go również zdrowego. I dopiero wtedy poczułam, że zaczynam odzyskiwać pamięć o tacie. Na szczęście, tuż przed śmiercią, w szpitalu zdążyłam powiedzieć mu, że go kocham. To niby takie oczywiste, że kochamy. Tyle, że często nie mówimy o tym na co dzień, jakby zostawiając to na bliżej nieokreślone, odświętne okazje. Tata oczywiście też powiedział, że mnie bardzo kocha, czego też oczywiście zawsze byłam pewna. A jednak był jeden z najbardziej poruszających momentów w moim życiu.
Śmierć bliskiej osoby na zawsze nas zmienia, a dzisiejsze czasy nie sprzyjają przeżywaniu żałoby. Natychmiast wracamy do pracy. Brakuje rytuałów, które pomogły by się z nią uporać. Brakuje rozmów i zajmowania się śmiercią na co dzień; przekazu, jak sobie z nią radzić, oswajania z jej nieuchronnością. Dlatego moja żałoba po tacie (rozcieńczona w codzienności) trwała długo. Nie umiałam, nie miałam czasu, żeby się na niej skupić. A może sama sobie ten brak czasu stwarzałam, żeby nie dopuścić do siebie całego bólu naraz.
Kilka lat temu, zupełnie doświadczyłam czegoś absolutnie niezwykłego. pamiętam, że jechałam samochodem, nie myśląc o niczym szczególnym i w pewnym momencie nieoczekiwanie zobaczyłam obok siebie (jakimś wewnętrznym wzrokiem) uśmiechniętą, łagodną i spokojną twarz (a może raczej popiersie?) mojego taty zbudowaną jakby z półprzezroczystej materii.
Jak już pisałam, przez długi czas po śmierci nie mogłam wyobrazić sobie (przypomnieć) taty sprzed choroby, nawet w snach pojawiał się chory. Dopiero po pewnym czasie moja wyobraźnia odzyskała zdolność cofania się w dalszą przedchorobową przeszłość. Jednak w twarzy, którą zobaczyłam jadąc samochodem było również coś, co tata zyskał(?) podczas choroby, ponieważ w tym czasie ujawniło się w nim wiele wspaniałych cech. Nie była ani młoda, ani stara, nakładały się w niej wszystkie okresy życia, z których tatę pamiętam. I zrozumiałam/poczułam, że zakończył się we mnie/w nowym taty świecie pewien proces i tata, choć niewidoczny, już zawsze będzie ze mną, będąc jednocześnie w tamtym świecie.
Powiecie, że to jakiś mistycyzm? Pewno tak. Ale co z tego?
Może to dziwne, że z okazji urodzin taty opisałam jego śmierć, ale trudno ją pominąć, skoro już nastąpiła. I może ten opis to też jest fragment jakiegoś procesu, oznacza, że najpierw muszę opisać śmierć, by przejść do opisywania życia. Tak jak jakiś czas musiał minąć, zanim byłam w stanie wyobrazić sobie tatę sprzed choroby.
wtorek, 17 października 2017
Moje hiszpańskie książki znów w Hiszpanii...
...dzięki Joli Niwińskiej i Fundacji Bookcrossing Polska. Tym razem powędrowały do Furageroli w Andaluzj.
poniedziałek, 16 października 2017
I jeszcze raz...
czyli migawki z lipca, sierpnia i września, a konkretnie z tych dość nielicznych chwil, kiedy to nie siedziałam przy komputerze.
Zacznę trochę niechronologicznie, ale to było najbardziej niezwykłe wydarzenie ostatnich miesięcy. Lipiec, odbieram prezent na 50 urodziny :)
Wrzesień- wernisaż w wystawy "In White";
Festiwal Pisarzy Młodzieżowych
i spotkanie w Wiskitkach.
Wygląda na to, że nie mam żadnych fotek z sierpnia. Najwyraźniej najbardziej intensywnie "wysiadywałam" wówczas nowy projekt przed kompem. Dobrze, że udało mi się wyrwać do Ciotki Książkuli :)
Czerwiec - pracując nad jednym projektem, starałam się zbierać dokumentację do kolejnego.
Lipcowe protesty.Wrzesień- wernisaż w wystawy "In White";
Festiwal Pisarzy Młodzieżowych
i spotkanie w Wiskitkach.
Wygląda na to, że nie mam żadnych fotek z sierpnia. Najwyraźniej najbardziej intensywnie "wysiadywałam" wówczas nowy projekt przed kompem. Dobrze, że udało mi się wyrwać do Ciotki Książkuli :)
poniedziałek, 9 października 2017
Lipiec, sierpień, wrzesień...
...skrót z minionych trzech miesięcy w trzech punktach:
1) Tego lata ominęły mnie wakacje. Od czasu do czasu zerkałam na publikowane na FB fotki przedstawiające moich znajomych wypoczywających w rozlicznych fascynujących krajach i krainach. I czułam się wykluczona z tego powszechnego wypoczynku. I marzyłam, żeby choć trochę sobie poleniuchować za granicą, przed granicą, a nawet we własnym ogródku. I tak minęło mi, a może raczej ominęło mnie, lato. Później okazało się rzecz jasna, że zerkanie na FB nieco fałszuje obraz rzeczywistości i niektórzy z moich znajomych również w tym czasie pracowali, nie byłam więc osamotniona w swojej "niedoli". Ponieważ jednak życzę dobrze swoim znajomym wcale mnie to nie pociesza. Z jednej strony, dobrze, że praca jest. Z drugiej wypoczynek też jest potrzebny, by nie powiedzieć niezbędny. Zwłaszcza, gdy człowiek czuje, że energia nie odnawia się już tak łatwo i szybko jak dawniej.
Rzecz w tym, że zaangażowałam się w pilny i trudny projekt. Co gorsza podczas pracy wynikły pewne komplikacje. W efekcie musiałam każdego dnia mozolnie reanimować swój zapał twórczy, dość skutecznie jak sądzę. Nie obyło się też bez dodatkowych "atrakcji" typu kłopoty zdrowotne w najbliższym otoczeniu, łącznie z hospitalizacją (na szczęście krótką) bliskiej osoby i chorobą (najprawdopodobniej dożywotnią) psa (szczęśliwie sytuacja opanowana). Na początku października (czyli teraz) udało mi się wreszcie wyjechać na prawie tygodniowy urlop do... Pogezanii (obecnie warmińsko-mazurskie) i choć pogoda nie dopisuje a na dodatek zaziębiłam się, nie pozwalam, żeby zepsuło mi to humor. Wypoczywam leżąc w łóżku i czytając.
2) W międzyczasie miało też miejsce jeszcze kilka sympatycznych zawodowych wydarzeń:
- wizyta w radiu RDC u Ciotki Książkuli, czyli Małgorzaty Berwid;
- warsztaty wokół książki "Iwo z Nudolandii" w Nadarzynie;
- udział w międzynarodowej wystawie "In White";
- sympatyczne spotkanie w Wiskitkach (tym razem mówiłam o "Czarnych Jeziorach");
- i nie mniej sympatyczne spotkanie w warszawskim Domu Literatury w towarzystwie Joanny Jagiełło, Marcina Szczygielskiego i Andrzeja Zimniaka (jeśli o czymś zapomniałam to tylko dlatego, że próbuję w telegraficznym skrócie streścić trzy miesiące).
3) Na zakończenie coś najwspanialszego. Na początku lipca odebrałam prezent, który z okazji pięćdziesiątki podarowali mi mąż z synem. Spełniło się marzenie, o którym już prawie zapomniałam - skoczyłam ze spadochronem. Najpierw pół minuty wolnego spadania (choć straciłam kompletnie poczucie czasu). Jak się potem dowidziałam od przesympatycznego instruktora, który skakał ze mną w tandemie spadaliśmy z prędkością ponad 200 km na godzinę. Co ciekawe, nie miałam uczucia spadania. Jakiegoś niesamowitego pędu - owszem, ale nie spadania. Niesamowite, wspaniałe uczucie, którego nie da się opisać. A potem, kiedy otworzył się spadochron pojawiły się doznania o kompletnie innym charakterze, podziwianie widoków, tęcza na jednej z chmur i przelot przez inną, klika napowietrznych fikołków (czyli głową w dole a spadochronem w górze) i czysta przyjemność przebywania w powietrzu. Prawdziwe święto!
1) Tego lata ominęły mnie wakacje. Od czasu do czasu zerkałam na publikowane na FB fotki przedstawiające moich znajomych wypoczywających w rozlicznych fascynujących krajach i krainach. I czułam się wykluczona z tego powszechnego wypoczynku. I marzyłam, żeby choć trochę sobie poleniuchować za granicą, przed granicą, a nawet we własnym ogródku. I tak minęło mi, a może raczej ominęło mnie, lato. Później okazało się rzecz jasna, że zerkanie na FB nieco fałszuje obraz rzeczywistości i niektórzy z moich znajomych również w tym czasie pracowali, nie byłam więc osamotniona w swojej "niedoli". Ponieważ jednak życzę dobrze swoim znajomym wcale mnie to nie pociesza. Z jednej strony, dobrze, że praca jest. Z drugiej wypoczynek też jest potrzebny, by nie powiedzieć niezbędny. Zwłaszcza, gdy człowiek czuje, że energia nie odnawia się już tak łatwo i szybko jak dawniej.
Rzecz w tym, że zaangażowałam się w pilny i trudny projekt. Co gorsza podczas pracy wynikły pewne komplikacje. W efekcie musiałam każdego dnia mozolnie reanimować swój zapał twórczy, dość skutecznie jak sądzę. Nie obyło się też bez dodatkowych "atrakcji" typu kłopoty zdrowotne w najbliższym otoczeniu, łącznie z hospitalizacją (na szczęście krótką) bliskiej osoby i chorobą (najprawdopodobniej dożywotnią) psa (szczęśliwie sytuacja opanowana). Na początku października (czyli teraz) udało mi się wreszcie wyjechać na prawie tygodniowy urlop do... Pogezanii (obecnie warmińsko-mazurskie) i choć pogoda nie dopisuje a na dodatek zaziębiłam się, nie pozwalam, żeby zepsuło mi to humor. Wypoczywam leżąc w łóżku i czytając.
2) W międzyczasie miało też miejsce jeszcze kilka sympatycznych zawodowych wydarzeń:
- wizyta w radiu RDC u Ciotki Książkuli, czyli Małgorzaty Berwid;
- warsztaty wokół książki "Iwo z Nudolandii" w Nadarzynie;
- udział w międzynarodowej wystawie "In White";
- sympatyczne spotkanie w Wiskitkach (tym razem mówiłam o "Czarnych Jeziorach");
- i nie mniej sympatyczne spotkanie w warszawskim Domu Literatury w towarzystwie Joanny Jagiełło, Marcina Szczygielskiego i Andrzeja Zimniaka (jeśli o czymś zapomniałam to tylko dlatego, że próbuję w telegraficznym skrócie streścić trzy miesiące).
3) Na zakończenie coś najwspanialszego. Na początku lipca odebrałam prezent, który z okazji pięćdziesiątki podarowali mi mąż z synem. Spełniło się marzenie, o którym już prawie zapomniałam - skoczyłam ze spadochronem. Najpierw pół minuty wolnego spadania (choć straciłam kompletnie poczucie czasu). Jak się potem dowidziałam od przesympatycznego instruktora, który skakał ze mną w tandemie spadaliśmy z prędkością ponad 200 km na godzinę. Co ciekawe, nie miałam uczucia spadania. Jakiegoś niesamowitego pędu - owszem, ale nie spadania. Niesamowite, wspaniałe uczucie, którego nie da się opisać. A potem, kiedy otworzył się spadochron pojawiły się doznania o kompletnie innym charakterze, podziwianie widoków, tęcza na jednej z chmur i przelot przez inną, klika napowietrznych fikołków (czyli głową w dole a spadochronem w górze) i czysta przyjemność przebywania w powietrzu. Prawdziwe święto!
Pogezania, 5 października 2017 r.
Subskrybuj:
Posty (Atom)