1) Tego lata ominęły mnie wakacje. Od czasu do czasu zerkałam na publikowane na FB fotki przedstawiające moich znajomych wypoczywających w rozlicznych fascynujących krajach i krainach. I czułam się wykluczona z tego powszechnego wypoczynku. I marzyłam, żeby choć trochę sobie poleniuchować za granicą, przed granicą, a nawet we własnym ogródku. I tak minęło mi, a może raczej ominęło mnie, lato. Później okazało się rzecz jasna, że zerkanie na FB nieco fałszuje obraz rzeczywistości i niektórzy z moich znajomych również w tym czasie pracowali, nie byłam więc osamotniona w swojej "niedoli". Ponieważ jednak życzę dobrze swoim znajomym wcale mnie to nie pociesza. Z jednej strony, dobrze, że praca jest. Z drugiej wypoczynek też jest potrzebny, by nie powiedzieć niezbędny. Zwłaszcza, gdy człowiek czuje, że energia nie odnawia się już tak łatwo i szybko jak dawniej.
Rzecz w tym, że zaangażowałam się w pilny i trudny projekt. Co gorsza podczas pracy wynikły pewne komplikacje. W efekcie musiałam każdego dnia mozolnie reanimować swój zapał twórczy, dość skutecznie jak sądzę. Nie obyło się też bez dodatkowych "atrakcji" typu kłopoty zdrowotne w najbliższym otoczeniu, łącznie z hospitalizacją (na szczęście krótką) bliskiej osoby i chorobą (najprawdopodobniej dożywotnią) psa (szczęśliwie sytuacja opanowana). Na początku października (czyli teraz) udało mi się wreszcie wyjechać na prawie tygodniowy urlop do... Pogezanii (obecnie warmińsko-mazurskie) i choć pogoda nie dopisuje a na dodatek zaziębiłam się, nie pozwalam, żeby zepsuło mi to humor. Wypoczywam leżąc w łóżku i czytając.
2) W międzyczasie miało też miejsce jeszcze kilka sympatycznych zawodowych wydarzeń:
- wizyta w radiu RDC u Ciotki Książkuli, czyli Małgorzaty Berwid;
- warsztaty wokół książki "Iwo z Nudolandii" w Nadarzynie;
- udział w międzynarodowej wystawie "In White";
- sympatyczne spotkanie w Wiskitkach (tym razem mówiłam o "Czarnych Jeziorach");
- i nie mniej sympatyczne spotkanie w warszawskim Domu Literatury w towarzystwie Joanny Jagiełło, Marcina Szczygielskiego i Andrzeja Zimniaka (jeśli o czymś zapomniałam to tylko dlatego, że próbuję w telegraficznym skrócie streścić trzy miesiące).
3) Na zakończenie coś najwspanialszego. Na początku lipca odebrałam prezent, który z okazji pięćdziesiątki podarowali mi mąż z synem. Spełniło się marzenie, o którym już prawie zapomniałam - skoczyłam ze spadochronem. Najpierw pół minuty wolnego spadania (choć straciłam kompletnie poczucie czasu). Jak się potem dowidziałam od przesympatycznego instruktora, który skakał ze mną w tandemie spadaliśmy z prędkością ponad 200 km na godzinę. Co ciekawe, nie miałam uczucia spadania. Jakiegoś niesamowitego pędu - owszem, ale nie spadania. Niesamowite, wspaniałe uczucie, którego nie da się opisać. A potem, kiedy otworzył się spadochron pojawiły się doznania o kompletnie innym charakterze, podziwianie widoków, tęcza na jednej z chmur i przelot przez inną, klika napowietrznych fikołków (czyli głową w dole a spadochronem w górze) i czysta przyjemność przebywania w powietrzu. Prawdziwe święto!
Pogezania, 5 października 2017 r.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz