Podobno dziś Dzień Wegetarian - tak podpowiedziało mi z samego rana radio. Mięsa nie jadam od lat 17-stu, ale korzenie tej decyzji sięgają głębokiego dzieciństwa, a przynajmniej początków podstawówki - czasów, w których urządzałam pogrzeb każdemu martwemu pisklakowi znalezionemu pod drzewem, a sąsiadów identyfikowałam po psach. Nie było więc pana Iksińskiego tylko pan od Kajtka, nie było pani Igrekowskiej tylko pani z tym ślicznym owczarkiem niemieckim.
To właśnie wtedy spadła na mnie dramatyczna wiadomość (wyniesiona z lekcji religii), że zwierzęta po śmierci nie idą do nieba, bo, ponoć, nie mają duszy. Przeżyłam szok. Miałam psa o dość nietypowym imieniu Kłopot i doskonale wiedziałam, że obdarzony jest duszą. Poza tym nie mogłam sobie wyobrazić, że nie spotkam się z nim w Niebie. Jak to? Śmierć miałaby rozłączyć nas na wieczność?
Wraz z moja przyjaciółką Magdą (która również rozpoznawała sąsiadów po psach) uradziłyśmy, że każdego wieczora będziemy modlić się o to, żeby zwierzęta po śmierci "szły" do nieba, dokładnie tak jak ludzie. Głęboko wierzyłyśmy, że nasza wspólna, wytrwała i regularna modlitwa otworzy zwierzętom niebiosa.
To co zdarzyło się kilkanaście lat później, czyli moja decyzja o rezygnacji z jedzenia zwierząt to była już tylko konsekwencja tamtych doświadczeń, a może raczej, tamtej wrażliwości. Po prostu... w pewnym momencie musiało dojść do tego.
Dlatego tak trudno mi wytłumaczyć, z jakiego właściwie powodu przestałam jeść mięso. Znajomi czasami pytają, czy kierowałam się względami zdrowotnymi, czy raczej ideologią? Ani zdrowie, ani światopogląd. Po prostu nie mogę jeść istot, z którymi spotkam się kiedyś po tamtej stronie i którym jako dziecko... wymodliłam wstęp nieba.
Nie mogę, co prawda, mieć pewności, jak na moje prośby zareagował Bóg, lecz w swoim dziecięcym umyśle naprawdę otworzyłam pozaludzkim istotom wejście do Nieba.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz