Poniższy tekst pisałam offline w nocy z piątku na sobotę. Przytaczam go z kronikarskiej potrzeby i powinności. Zresztą chyba potrzebuję wrócić do tego spokojnego i pełnego drobiazgów piątku. Mam naturę samotnika i moja potrzeba zbiorowych doznań jest, jak sadzę, zdecydowanie poniżej przeciętnej. W trudnych albo pełnych zamieszania sytuacjach potrzebuję odizolować się choć na chwilę.
Decyzja o pochówku pary prezydenckiej na Wawelu podzieliła społeczeństwo, co było chyba nietrudne do przewidzenia. Wysłuchałam wiadomości radiowych, przejrzałam komentarze na Onecie i Facebooku, gdzie mnożą się grupy za i przeciw. No ale to, powiedzmy, jest sposobem na wyrażanie opinii - każdy ma do tego prawo. Czymś więcej był jednak protest pod krakowską kurią. Pewien znajomy napisał na Facebooku, że jest przeciwny tej decyzji, lecz jednocześnie sprzeciwia się protestom "Nie czas,nie miejsce i nie forma.". Jestem bliska takiemu podejściu. Z drugiej strony... Pytania, odpowiedzi (jak pisałam w poprzednim poście) i protesty same "rosną"...
Mam swoje refleksje, opinie, domysły... Niemniej chyba powstrzymam się na chwilę i wycofam (mentalnie) do swojej warmińskiej oazy. Zwłaszcza, że mam w tej chwili znacznie więcej pytań niż odpowiedzi.
WARMIŃSKIE OPOWIEŚCI
Odcinek ten stanowi ciąg dalszy postów, które napisałam wcześniej. Chcesz wiedzieć co było przedtem – zajrzyj tutaj i tutaj.
Zauważyłam, że tu, na wsi przestawiam się na inny sposób postrzegania rzeczywistości. Bardzo to współgra z tym jak prowincję postrzega Andrzej Barański, który, nota bene, będzie gościem Kina Nokowego (nawiasem mówiąc pokazywany będzie m. in. film "Oaza"): „Prowincji potrzebuje Barański dlatego – Pisze Tadeusz Sobolewski – że rzeczywistość jest w niej rozrzedzona, życie toczy się wolniej. Lepiej widać stamtąd człowieka. Ograniczenia, jakie sobie narzuca, są pozorne – w mikrokosmosie można zobaczyć coś, co zostaje zagubione w skali makro. 'Takie ograniczenie jest rozszerzeniem'. – uważa Barański”. ( Tadeusz Sobolewski, „Gazeta Wyborcza”, 26.08.2009)I nie przeszkadza w tym doświadczeniu fakt, że przez większość dnia siedziałam w chałupie stukając w klawiaturę (nawet gdy na chwilę wyszło słońce - no cóż muszę na poniedziałek pilnie coś dokończyć). Dopiero pod wieczór wyszliśmy i znów natknęliśmy się na stado dzików (być może to samo, co ostatnio).
Właściwie nie chce mi się pisać. Wspomnę więc tylko o paru drobiazgach, które tutaj nabierają szczególnego znaczenia:
– O tym, że jeziora, które mijaliśmy po drodze już rozmarznięte, a na niektórych drzewach pojawiła się zieleń delikatna jak laserunek, która tu na Warmię jeszcze nie dotarła.
– O tym, że znów lało (aura chyba zadbała, o to, żeby nie było mi przykro, że zamiast wędrować po łąkach muszę siedzieć przed laptopem).
– O tym, że woda w rurach się utopiła, no może nie całkiem, bo zaczęła ciurkać w bardzo nieodpowiednim miejscu.
– A także o tym, że pleszki już przyleciały.
– O historii zaklętej w tynk, który Darek skuwał dziś w łazience i rozważaniach dlaczego część ściany otynkowano zaprawą twardą niczym skala, a część gliną.
– O tym, że myszek chwilowo w chałupie brak (okazało się, że jednak są, przynajmniej jedna), również tej komputerowej (zapomniałam ją zapakować), co odrobinę utrudnia mi pisanie.
W pierwszym poście dotyczącym Ławek (to nazwa naszej warmińskiej wsi) wymyśliłam całkiem chyba nośną formułę opisywania ławczańskich wydarzeń. Najpierw notatka o teraźniejszości, potem kolejne, pogłębiające się retrospekcje, a na zakończenie jedna z zasłyszanych tutaj historii. Tak się bowiem składa, że opowieść o Ławkach to nie tylko perypetie związane z remontem, to również coś więcej niż fascynacja tym miejscem naznaczonym trudną i niezwykłą historią. To opowieść o marzeniach sięgających głębokiego dzieciństwa. Opowieść pełna pytań, czy marzenia zawsze warto realizować, czy raczej „nie o to chodzi by złapać króliczka, lecz o to, by gonić go”. To również historia mojego związku, ponieważ zjechaliśmy z Darkiem Polskę nieomal we wszystkie strony w poszukiwaniu wymarzonego domu, na wymarzonym odludziu. Dlatego pomysł na taką właśnie konstrukcję postów wydawał się trafiony. Dziś zdałam sobie sprawę, że to się tak nie uda. W każdym razie nie tutaj. Nie dlatego, że koncepcja jest zła. Raczej dlatego, że za dużo na tym blogu wszystkiego, by mogła powieść się idea stworzenia w jego ramach zupełnie oddzielnej i spójnej historii. Co nie znaczy, że w ogóle rezygnuję z tego planu. Prawdę mówiąc mam nawet pomysł jak to zrobić. Przyszedł mi do głowy dzisiejszej nocy.
To prawda, blog ten pełen jest początków, które być może nigdy nie doczekają się kontynuacji, ale to nic. Wszak zapowiadałam, że będzie konsekwentnie niekonsekwentny. Przynajmniej tej obietnicy dotrzymuję.
Być może powinnam zmienić jego tytuł na "Laboratorium słów, pomysłów i obrazów". Wciąż jednak bardzo lubię dotychczasowy, więc zostanę przy nim.
P.S. (pisane już w Nadarzynie) W nocy z piątku na sobotę (po napisaniu powyższego posta) po raz pierwszy od wielu tygodni (może nawet miesięcy) otworzyłam notes, który kupiłam po śmierci mojego brata - pisanie w tym notesie (wyłącznie dla siebie i dla niego) było moim „lekarstwem”. Pomyślałam o tym wkrótce po otrzymaniu wiadomości o katastrofie w kontekście ogólnej „dysharmoniczności ostatnich tygodni” (choroby w mojej rodzinie, śmierć męża koleżanki). To pewno mój osobisty przykład magicznego myślenia, a także coś więcej... co sprawia, że niemal każda śmierć przywołuje wspomnienie śmierci moich bliskich... Tak było również na pogrzebie męża koleżanki - próbowałam opisać swoje refleksje na tym blogu, ale nic z tego nie wyszło. Dopiero notes mi na to pozwolił.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz