Nie jestem entuzjastką narzekania, ale tym razem sobie na to pozwolę, zwłaszcza, że pretekst do narzekania jest, paradoksalnie rzecz biorąc, pozytywny.
Dostałam właśnie do podpisania umowę na książkę z Hiszpanii. Wcześniej próbowałam opublikować tę książkę w Polsce. Jeden z wydawców był wprost entuzjastycznie nastawiony do mojej propozycji. Już, już wysyłał umowę! Pozostały do uzgodnienia tylko szczegóły techniczne. Po czym, ni z tego, ni z owego, przestał odpowiadać na moje maile.
Z innym przeżyłam ciągnącą się miesiącami przygodę. Na początku maja 2010 (już po wstępnym kontakcie) otrzymałam informację, że książka dotarła i została przekazana do działu literatury dziecięcej. Niestety czas oczekiwania na decyzję jest długi – 3 miesiące. W praktyce trwało to dwa razy tyle (tłumaczono mi, że czas urlopowy itd.). Ostatecznie w listopadzie 2010 otrzymałam odpowiedź odmowną.
W efekcie książką zainteresowało się jedno ważniejszych (w tej kategorii) europejskich wydawnictw (działające również na innych kontynentach). W przypływie patriotyzmu wynegocjowałam prawo do publikacji w języku polskim. A może zrobiłam błąd? Może w tej akurat sytuacji łatwiej by było, gdyby ktoś z hiszpańskiego z powrotem przetłumaczył książkę na polski?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz