Od kilku tygodni choruję i szczerze mówiąc mam już tego trochę dość. Mnóstwo roboty, a kondycja nie pozwala na taką efektywność jakiej bym sobie życzyła i jakiej wymagają ode mnie okoliczności.
W dodatku niedyspozycja fizyczna wyklucza mnie z rozmaitych przyjemności, które doskonale wpływają zarówno na moje zdrowie, jak i samopoczucie: pływanie, sauna, joga (co do przerwy w jodze to chyba temat na oddzielnego posta) i które, na swój sposób wyznaczają rytm mojej codzienności. I w ten oto sposób kółko się zamyka - z powodu choroby muszę zrezygnować z tego, co mojemu zdrowiu służy, a to sprawia, że czuję się jeszcze gorzej.
Dla kogoś, kto jak ja, doświadczał fantastycznego poczucia mocy w ciele, poczucia, że jest mi w nim naprawdę dobrze, to bardzo przykre doświadczać, dla odmiany, jego ograniczeń. I niewiele pomaga świadomość, że nie ma co rozdzierać szat z powodu jednej, czy drugiej infekcji, czy niedyspozycji, że wszyscy teraz chorują i, że to przecież drobiazgi te moje ograniczenia/ograniczonka, że inni doświadczają ich bez porównania silniej - wiem o tym bardzo dobrze, ponieważ mojej rodziny nie ominęły poważne choroby i włos mi się jeży na głowie, gdy sobie wyobrażę, że mnie miałoby to spotkać.
Zapewne fakt, że nie mogę wyzdrowieć ma związek z tym, że choruję niejako na pół etatu - przy okazji rozlicznych zajęć. I niewiele pomaga fakt, że staram się te zajęcia ograniczać.
Pozwoliłam sobie zaledwie na jeden dzień pełnoetatowego chorowania, licząc, że to wystarczy. Tak, tak... wiem to również powszechne zjawisko takie chorowanie na pół, by nie powiedzieć ćwierć etatu i podlegają mu nawet ci którzy mają świadomość, że wcześniej, czy później organizm upomni się o swoje prawa, czyli pełnoetatowy wypoczynek - nawet wymuszony chorobą.
To właśnie spotkało mnie w miniony weekend (czyżbym przeszła już do kategorii ludzi, którzy chorują tylko wtedy, gdy mają wolne?). Zmogło mnie do tego stopnia, że nieszczególnie nadawałam się jakichkolwiek sensownych działań. W związku z tym:
- wyspałam się;
- wygrzałam przy kominku;
- poczytałam - zestawienie dość szczególne - Zapolska (co ma związek z moimi hobbystycznymi działaniami, o których innym razem) i Dekameron;
- obejrzałam dwa filmy, czyli "Wszystko, co kocham" Borcucha (obejrzałam z dużą przyjemnością) i "Zapaśnika", choć to może nie jest film do oglądania w ramach relaksu podczas choroby, ale bardzo się cieszę, że moja "niemoc" pozwoliła mi znaleźć czas na ten film. Aronofsky, który (jak mało kto) potrafi budować fabułę naśladując niejako narracje i logikę podświadomości tym razem zrobił to w sposób najprostszy, liniowo i chronologicznie (nie licząc jednej retrospekcji) i efekt znów znakomity. Poruszający film z przejmującą rolą Micke'a Rourke.
Są, jak widać, jakieś korzyści z chorowania. Ale o ileż byłoby przyjemniej, gdyby człowiek wypoczywał nie zmuszony do tego przez chorobę.
Dziś mąż umówił mnie do lekarza. Nie starczyło dla mnie numerków, więc pewno spędzę w przychodni mnóstwo czasu czekając, aż wejdą wszyscy pacjenci "numerkowi". I to jest kolejna rzecz, która odstręcza mnie do pełnoetatowego chorowania.