środa, 17 lutego 2010

Sezon 1, odcinek 24. Wczoraj

Rano w kolejce WKD, którą jechałam do Warszawy telefon z propozycją scenariuszową. Dzięki Atheno, że pamiętasz o mnie i polecasz.
***
W tramwaju żebrząca Cyganka z dzieckiem na reku.
- Pomóżcie. Ja biedna. Ja mieszkam w baraku.
- W baraku? My mieszkamy na ulicy. My w ogóle domu nie mamy. Jak można tak dziecko męczyć, całymi dniami tramwajem go wozić.
Traf chciał, że tramwajem jechała grupa warszawskich bezdomnych.
***
Wprawa z synem przetartym latami szlakiem do szpitala. W wyniku przecierania takich szlaków nabawiłam się alergii na wizyty lekarskie, mimo, że niektórzy z nich okazali się naprawdę sensowni (ale wielu wręcz przeciwnie niestety)
Ale też chwila nostalgii, gdy mijaliśmy Galerię Milano. Pracowała tam kiedyś moja koleżanka i często robiliśmy tam przystanek "na szlaku".
***
W drodze powrotnej toczyliśmy z synem interesujące filmowo-scenariuszowe rozmowy. Nagle w tę miłą, intelektualną atmosferę wtargnęli oni - ludzie, o których istnieniu większość z nas wolałaby nie pamiętać. Rozszedł się odór alkoholopodonych substancji i rozległy wrzaski. Ona (wiek nie do określenia, usta na trzy czwarte twarzy, całe w pianie) bełkotała histerycznie na cały tramwaj. Bełkotała krzykiem. Belkotała płaczem. On - najprawdopodobniej kat i kochanek - w pewnym zaczęła krzyczeć, że ją bije.
Trzymałam rękę na komórce gotowa dzwonić po policję, gdyby faktycznie doszło do przemocy. Tymczasem to ona kopała go po nogach. On odgrażał się, że jeśli nie przystanie to jej przypierdoli. Kiedy chciał wyjść, biegła za nim i przepraszała.
Współczucie i odraza. Poczucie bezradności. Smutek wynikający ze świadomości, że nie każdy jest w stanie odmienić swój los.
Chciałam jakoś pomóc, ale jak? A nade wszystko chciałam, żeby TO się skończyło, co w praktyce mogło oznaczać tylko jedno - wreszcie wyjdą z tramwaju. Zdawałam sobie sprawę, że wówczas to wydarzenie zakończy się dla mnie, nie dla nich, bo gdzieś poza moją świadomością ta awantura będzie toczyła się dalej i prawdopodobnie wtedy on naprawdę ją pobije.
"Skończyło się". Wysiedli przy Bazarze Banacha. Przypomniałam sobie "Kieszonkowy Atlas Kobiet" i przyszło mi do głowy, że literatura nie "dorasta" do rzeczywistości. Dodam, że książka, z jednej strony, bardzo mi się podobała, z drugiej uważałam ją za przesadną. Sama wychowałam się na Ochocie znam tę dzielnicę z zupełnie innej strony.
***
Czas "międzyspotkaniowy" przeczekałam u mamy, która była w tym czasie w pracy. Traf chciał, że przyszedł w tym czasie listonosz i musiałam odebrać polecony do nieżyjącego barta. Dziwne i smutne.
***
Stres, że zepsułam mamie komputer (nie zepsułam, jak się okazało).
***
Wizyta w redakcji "Wyspy" i dość zaskakująca rozmowa z przesympatycznym Piotrem Dobrołęckim (oraz jego nie mniej sympatyczną żoną).
***
Zebranie Zarządu Okręgu Warszawskiego SPP nie odbyło się z powodu choroby prezesa (a ja targana wyrzutami sumienia spowodowanymi absencją na kilku poprzednich tego typu wydarzeniach specjalnie zwolniłam się z pracy) . No ale była okazja do spotkania w sympatycznym gronie. Cudowna obecność poetki Adriany Szymańskiej, która przybyła do Domu Literatury jako jedna z prelegentek mającego się odbyć tego dnia spotkania autorskiego Zakochałam się w jej spontaniczności, energii, bezpretensjonalności. Za jej namową zostałam na imprezie.
Stopniowo na spotkanie zaczęli się schodzić inni zasłużeni i z dorobkiem członkowie tego szacownego Stowarzyszenia. I ja wśród nich - młódka czterdziesto trzy letnia. ;) Czułam się trochę jak nieopierzony i niedoświadczony pisklak
Potem, jednak, napłynęli przedstawiciele młodszego pokolenia. A obok stałych bywalców - np. poety K, który, zdaje się, nie rozpoznał we mnie "półbogini skandynawskiej" (tak nazwał mnie na na ostatniej imprezie u wspólnego znajomego) oraz żony faceta, którego omal nie pocałował w rękę (to wydarzenie z jeszcze wcześniejszej) zobaczyłam osoby których dotychczas nie spotykałam na tego typu SPP imprezach (np. Kamil Sipowicz). A nawet (podobno) członkowie ZLP!
Bohaterem wieczoru był Jerzy J. Fąfara. Zabawnie było obserwować "pojedynek" ;) na zachwyty obu prelegentek (spotkanie prowadziła Krystyna Rodowska).
Tak wiem. Powinnam skupić się na literaturze. Cóż jednak na to poradzę, że uwielbiam obserwować kuluary. Dlatego, mimo zmęczenia, (od początku tego tygodnia znów muszę wstawać przed szóstą) zostałam chwilę na nieoficjalnej części spotkania. Pogadałam ze starymi znajomymi i wysłuchałam sympatycznych opowieści dwóch nie mniej sympatycznych panów, którzy szarmancko niedowierzali, że przekroczyłam już wiek, w którym poetka zamienia się w prozaiczkę ;), czyli trzydziestkę ("Mamo, to prawda, że młodo wyglądasz, ale bez przesady. Pewno chcieli cię wyrwać" - to komentarz mojego syna).
Potem moje zdolności percepcji się wyczerpały, więc bardzo przepraszam moich rozmówców, jeśli sprawiałam wrażenie trochę niekumatej.
P.S. Wbrew pozorom nie pominęłam strony literackiej tego wydarzenia. Spotkanie spełniło swoje zadanie i zachęciło mnie do bliższego kontaktu z twórczością pana Fąfary.
***
Wczoraj spotkało mnie również zaskoczenie - dowiedziałam się, że posiadam, jak to się mówi, "nazwisko". Jeśli mam coś dać, to znaczy, że to posiadam - w tym przypadku miałam "dać nazwisko". Poczułam się jak podczas spotkań autorskich, kiedy dzieci zadają mi pytanie:
- A jak wygląda życie słynnej pisarki?
"Powiedz im, żeby spytały słynnej pisarki" (to rada mojego męża ;)).

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz