niedziela, 21 lutego 2010

Sezon 1, odcinek 26. Schizofrenia nóg

-Jak do tego doszło? - spytała pani doktor robiąc mi usg mięśni uda.
- Prawdopodobnie naciągnęłam sobie podczas ćwiczenia półlotosów.
- Samo zdrowie! - padł sarkastyczny komentarz. Ciekawe, czy tak samo mówi ludziom, którzy pouszkadzali się na nartach. Jogę ćwiczę czwarty rok. Przez pierwsze trzy może mało  intensywnie (najwyżej 1,5 godz w tygodniu). Do tej pory nic sobie z tego powodu nie zrobiłam. Co więcej, dzięki jodze wyleczyłam sobie kręgosłup i staw biodrowy - tradycyjna rehabilitacja nie bardzo dawała sobie z tym radę.
Muszę tu również wyznać, że rzeczonej kontuzji nabawiłam bynajmniej nie z powodu pilnego przestrzegania zaleceń naszej "Jogini", lecz, wręcz przeciwnie, na skutek samowoli i nadgorliwości podczas domowej praktyki. Jest więc ona raczej wynikiem odstępstwa od jogi niż postępowania wedle jej reguł. Jest również oddalonym w czasie skutkiem uprawiania sportu, który w pani doktor zapewne nie wzbudziłby podejrzeń. To w wyniku treningów lekkoatletycznych moje nogi uległy daleko idącej  specjalizacji.;) Co potrafi lewa, tego prawa nie jest w stanie dokonać. Co z łatwością przychodzi prawej, nad tym lewa musi się zdrowo  napracować. Jedna jest rozciągnięta i elastyczna, lecz nieco słaba (to zakroczna w biegu przez płotki). Druga silna i pełna mocy, acz nieco sztywna (atakująca w płotkach, odbijająca w skoku w dal).  Zupełnie jakbym miała nogi od dwóch różnych ludzi. Lewa jest nogą Doroty giętkiej, delikatnej, by nie powiedzieć nieco wiotkiej. Prawa nogą Doroty mocarnej, dynamicznej i pełnej energii. I właśnie silniejsza uległa kontuzji.
Tak wiem każdy człowiek jest nieco asymetryczny, tak więc lekkoatletyka tylko wzmocniła naturale predyspozycje. Ciekawe jest to, że choć "karierę"  sportową zakończyłam w wieku lat piętnastu - moje ciało do dziś pamięta "specjalizację". 
Nie wykładałam swych teorii pani doktor, która i zresztą i tak zeszła z tonu stwierdziwszy, że kontuzja nie jest groźna (żadnych zerwanych ścięgien itp., przede mną badała narciarkę)
Niegroźna, lecz upierdliwa. I tu znów wyłazi moja nadgorliwość/niecierpliwość.
- Nie mówię o półlotosach, ale kiedy wreszcie będę mogła normalnie usiąść w siadzie skrzyżnym? - żaliłam się koledze rehabilitantowi.
- Mówisz to tak..., czy ja wiem, jakby ktoś ci zabronił jeść słodyczy.
No cóż, to dla mnie gorsze niż brak słodyczy. Nie wspominając, że mięśnie, które ucierpiały podczas kontuzji przydają się również w innych interesujących okolicznościach.;)  Tak wiem, są rozmaite opcje. Ale trochę trudno o spontaniczność, gdy człowiek musi wciąż pamiętać o swoim przywodzicielu (to jeden z naciągniętych mięśni, dotychczas nawet nie wiedziałam, że używa się go w tylu rozmaitych sytuacjach).
Nic więc dziwnego, że przez  czas wpędzałam się w poczucie winy. Ale poczucie winy jest kiepskim doradcą, dlatego postanowiłam zmienić podejście.
- Najlepsi jogini to tacy, którzy coś sobie zrobili, bo t zmusza do tego, by lepiej wsłuchać się w swoje ciało - wyjaśniła mi na ostatnich zajęciach "Jogini".
Tak więc mam zmodyfikowany program podczas sesji jogi,  rozciągające ćwiczenia od kolegi rehabilitanta i zapał do wsłuchiwania się w swoje ciało. Byle tylko nie przerodził się on w nadgorliwość. ;)           
P.S. Chyba już nie będę przerywać wątków, obiecywać dalszych ciągów, bo o schizofrenii nóg już nie bardzo chciało mi się pisać. Znów za sobą nie nadążam .
Nienapisane posty:
- O wątpliwościach co do idei pisania bloga, to znaczy pisania bloga przeze mnie.
- O zalegających w piwnicy stertach pisanych przed laty prawdziwych dzienników i moich dylematach, co z nimi zrobić: spalić? zostawić? ocenzurować?
- O "Dziennikach" Gombrowicza, o tym, co z siebie w nich odnajduję, a także o tym, co budzi mieszane uczucia - przyciąga/odstręcza.
- O znajomej rodzinie ormiańskiej, która po prawie kilkunastu latach (16,18?) przebywania w Polsce wciąż nie ma obywatelstwa i o szczególnie trudnej sytuacji ich syna.
- O nadgorliwości i wychodzeniu przed szereg, która szkodzi nie tylko w jodze.Uff, jak ja tego u siebie nie lubię! To czasami męczące - być mną.
- O węgierskim filmie animowanym, którego humor (cała sala pokładała się ze śmiechu) wynikał prawie wyłącznie z dźwięku, ruchu i plastyki postaci, bo fabuły i anegdoty właściwie w nim nie było - to dopiero szuka!
- O paradoksach, by nie powiedzieć paranojach, związanych z pewną gazetką samorządową i o stresach, które  w ostatnich dniach stały się moim udziałem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz