piątek, 27 sierpnia 2010

Sezon 1, odcinek 79. "Marionetki..." raz jeszcze


 Kolejna sympatyczna i świadcząca o zgodnym z moimi intencjami odbiorze książki recenzja "Marionetek Baby Jagi". Niedawno pisałam o recenzji na portalu www.qlturka.pl. Dziś chcę odnieść się do tekstu, który został opublikowany na blogu ksiegogrod.blogspot.com. Zwłaszcza, że prócz licznych pochwał znalazła się tam jedna wątpliwość, którą chciałabym niniejszym rozwiać:

Brakowało mi jedynie jakiegoś „racjonalnego” uzasadnienia problemów rodziny, powoduje je bowiem niezależna od nich siła (Baba Jaga) - pisze autor recenzji.

Otóż wprowadzenie zewnętrznej siły, która sprowadza zło w życie rodziny jest zabiegiem świadomym.
Dzieciom trudno zaakceptować fakt, że sprawcą zła może być ktoś bliski. Nawet, gdy naprawdę tak się dzieje wszelkimi sposobami próbują to wyprzeć - potrzeba zachowania pozytywnego wizerunku osób, które się kocha i od których się zależy jest tak wielka i podstawowa, że często wolą wziąć winę na siebie. Zapewne dlatego w klasycznych baśniach zło przychodzi z zewnątrz. Doskonale tłumaczy to Bruno Bettelheim w swoim dziele: "Cudowne i pożyteczne: O znaczeniach i wartościach baśni". Trudno znaleźć baśń, w której zła byłaby matka. Macocha -  owszem - "zła matka", która przychodzi z zewnątrz (symbol negatywnych emocji dziecka z wiązanych z matką). Dla przeciwwagi często mamy dobrą matkę chrzestną (wróżkę).
W "Marionetkach Baby Jagi" zamiast macochy mamy "babciochę", czyli Babę Jagę. O ile pamiętam, w pewnym momencie nazywam ją nawet babcią Jagą. Zamiast matki chrzestnej dobrą Babcię (w książce znajduje się również skojarzenie Babci z wróżką). Ta symetria była z góry zamierzona przy konstruowaniu książki. Zaś fakt, że zamiast matki/wróżki i macochy występują Babcia i "babciocha" nieprzypadkowy. Chciałam dyskretnie wskazać dorosłemu czytelnikowi (książka skierowana jest zarówno do dorosłych jak i do dzieci), że problemy w rodzinie przechodzą z pokolenia na pokolenie, a ich źródło często tkwi w głębokiej przeszłości. Niemniej można tę dramatyczną sztafetę pokoleń przerwać.  Chyba jednak zbyt daleko posunęłam się w dyskrecji, ponieważ nikt chyba dotychczas nie odczytał tej warstwy. 

Jednak nie martwię się tym za bardzo. To tylko zaledwie poboczny wątek książki. Te najważniejsze, na szczęście, Czytelnicy dostrzegają.

Przyznam, że sama w tym napisanym przed laty tekście odkrywam coraz to nowe warstwy. Jakiś czas temu brałam udział w spotkaniu autorskim zorganizowanym przez Ewę Grudę z Muzeum Książki Dziecięcej. Fragment "Marionetek..." opisujący podróż do Cukierkowej Krainy czytał młody aktor. Robił to znakomicie. Zapewne dlatego uświadomiłam sobie kolejną warstwę własnego opisu i zdałam sprawę, że zawiera on nie tylko metaforę kuszącej nierzeczywistości, do której mamy chęć uciec przed smutkiem (nie bacząc na konsekwencje). Jest to również symbol współczesnych czasów, w których każdy ma obowiązek zostać gwiazdą i które, pozornie nastawione na dzieci (ogromny przemysł związany z produkcją dziecięcych gadżetów) tak często tłamszą dziecięcą wrażliwość.      

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz